Niewidzialnie, nad chmurami przelatują klucze dzikich gęsi i żurawi. Poznaję po okrzykach i nawoływaniach, które wydają z wysoka. Z lasu rozlegają się głosy pomniejszych wiosennych ptaków, których w większości nie rozpoznaję z imienia, ale z głosów owszem.
W piątek zajechałyśmy, wiedzione podobnym wiosennym trendem, do pewnej wioski koło Dubicz Cerkiewnych, odwiedzić znajomych olejarzy. Dokupić świeżego lnianego oleju i nowe zapasy wytłoków z siemienia dla kur. W gratisie dostałyśmy tez wytłoki kokosowe, dla kóz, na posmakowanie. Rzeczywiście, koziołki pojadają je ze sporą ochotą.
Trochę sobie pogadaliśmy, o osiedleniu się na wsi i końcu świata. Zauważam, że wielu z poznanych tutaj przeze mnie osiedleńców z miasta ma jakiś instynkt, bądź rodzaj wiedzy, przeczucia, bazującego na silnym niepokoju związanym z możliwością kryzysu, wojny, zaburzeń społecznych, a niektórzy wręcz opierają się na jakichś apokaliptycznych przekonaniach, które skłoniły ich do decyzji diametralnej zmiany życia. I nawet nie łączy nas jakiś wspólny światopogląd, jedynie podobne wnioski. I w konsekwencji sposób codziennego życia i przeżycia. Prosty, związany z ziemią, własnoręczną pracą, jakimś rzemiosłem, wytwarzaniem własnej zdrowej żywności. Ogród, sad, kozy, kury, to częsta podstawa. I życie w ekologicznej harmonii, czystości, związku z przyrodą i zwierzętami.
Religia, polityczne czy społeczne idee, hasła, sztandary, ambicje, naukowe teorie, to są sprawy i dziedziny łączące ze sobą ludzi w mieście. Na wsi liczy się konkret i te wszystkie myślokształty odchodzą w praktyce na bok. I tak stykamy się na podobnej podwalinie: wróżka z ortodoksyjno-katolickim anarchistą, zagorzały politykier z ochrzczonym żydem, zielonoświątkowcy z anastazjowcami, katolicy z prawosławnymi, weganie z mięsożercami, lewicowcy z prawicowcami, i nie ma w tym nic, co by dzieliło. Bo łączy nas podobny sposób życia i rozwiązywania codziennych problemów, otoczenie, przyroda, rzeczywistość, potrzeba życia w pokoju z innymi.
Inna sprawa, wszyscy nieco się wyróżniamy na tle tubylców, żyjących według swoich odwiecznych zwyczajów. Choćby tą potrzebą czystego życia. I paroma innymi cechami również. Na przykład bagażami doświadczeń z miast, z których pochodzimy. Dlatego, choć te doświadczenia też są różne, to jednak okazują się łączące i podobne na tle, w którym przyszło nam mieszkać i żyć. Chcąc nie chcąc tworzy się społeczność ludzi, którzy mieszkają w dużych odległościach od siebie, od kilku do kilkudziesięciu kilometrów, widują się rzadko, ale wiedzą o sobie i zawsze chętnie się widzą i rozmawiają, dzielą radami i rozwiązaniami, gdy tylko zdarzy się okazja. I nie ma poczucia osamotnienia, wyobcowania, mimo odległości czy wyżej opisanych różnic, także charakteru.
A poza tym udało się nam wczoraj pracowicie przytwierdzić drewniane zdobienia wzdłuż dachu altany.
Przy okazji pokazuję, że po tegorocznej zimie zapasy opału urosły, zamiast zmaleć.
I koziołkom rogi rosną.
Kozy zaś, jak zawsze o tej porze zajęte korowaniem.
Ano. Ja to nazwałam "zew krwi". Docelowo będzie nieco później niż planowane lato, ale jeszcze w tym roku. Czuję, że jeszcze trochę czasu mi tu potrzeba, z jakiegokolwiek powodu by to nie było. A z przeznaczeniem walczyć nie będę ;)
OdpowiedzUsuńZdobienia - prześliczne!!!
OdpowiedzUsuńMyślę, że te odległości paradoksalnie ocieplają relacje miedzy ludźmi. W miejskim natłoku takie autentyczne spotkania nie są możliwe. Zastępuje je beznadziejna rywalizacja i wyścig do nie wiadomo czego. To chyba brak przestrzeni tak negatywnie nastawia ludzi. Na wsi jest spokój i przestrzeń a każdy żyje tak jak sobie zapracuje. I nie trzeba wydawać co miesiąc tysięcy by znów czuć się źle. Życie według pór roku i stąpanie po nie wyasfaltowanej ziemi doskonale zastępuje kariery w korporacjach czy beznadziejne kolejne egzotyczne podróże.
OdpowiedzUsuńTylko czy kiedyś dane mi będzie takie życie? Póki co wyję z tęsknoty ....... i zbieram się do ucieczki z miasta.
PS: Kozy piękne!
Ucieszył mnie ten Twój dzisiejszy wpis bardzo. My z mężem jeszcze wmieście, ale już w dołkach startowych... jeszcze tylko kilkuletni remont zakupionej "chaty" i sruuu my też na wieś, mazurską... :) a wpis ucieszył mnie z powodu informacji o tej wspólnocie pomimo odległości.... w duchu liczę na coś takiego i bardzo chcemy dołączyć do Waszej "bandy" :) Uściski
OdpowiedzUsuńCzytuję "zagrodę" z przyjemnością, a dzisiejszy wpis ucieszył mnie jeszcze bardziej... Też jestem z "tych innych" :) jeszcze chwila i uciekam... a na razie w mieście jeszcze na ogródku uczę się jak sadzić, pielić i pielęgnować własnymi ręcami. Dzięki za tego bloga :-)
OdpowiedzUsuńHe he he... pozdrowienia od starych osiedleńców. Dziś już mocno starszych, niż wczoraj... Dopóki nie zaczęłam blogować, nie wiedziałam, że jest nas aż tylu.
OdpowiedzUsuń