Dziś pierwszy dzień uspokojenia, można powiedzieć ciszy po wielkim wietrze. Zawsze tak jest, co roku, po festiwalu. Najpierw narastające stopniowo przez miesiąc napięcie i lęk, czy wszystko się uda, czy zdążymy z robotą i organizacyjnie, potem zawirowanie towarzyskie już w trakcie festiwalu, zatem nowe bodźce zewsząd, razem z tym artystyczne doznania muzyczne i wielokulturowe, no, i teraz - po wyjeździe sprzątanie, powrót do codzienności.
Głowa 6 na 9 (jak mawiała moja ciotka) cały czas. Zdecydowanie nie mam podzielnej uwagi i w rozgardiaszu wydarzeń zaczynam zachowywać się chaotycznie i zapominam podstaw.
No, ale od początku...
Zdążyłyśmy z zamówieniem, w ostatnim dniu. W przedzień przyjechali nasi jedyni goście, stara znajoma Monia i Piotr z Łodzi, którzy rozbili się namiotem w sadzie.
Innym chętnym musiałam odmówić, gdyż nie byłyśmy w stanie przygotować pokoju ani łóżka, nie starczyło czasu.
Biesiada powitalna musiała się odbyć, oczywiście. Po której następnego dnia dochodziłam do siebie do końca dnia i już żadnych używek nie trzeba było nawet w trakcie koncertu, żeby odlatywać.
Oto nasz taras nocą psychodelicznie... (Ach, te nalewki!)...
Koncerty trwały przez trzy wieczory, w piątek, sobotę i niedzielę. I nabierały rozpędu.
Pierwszy wieczór był jeszcze w miarę ciepły i obyło się bez burzy, choć całe popołudnie grzmiało gdzieś za horyzontem od czasu do czasu.
Na moich Łodziakach, lubujących się w Lizie Gerard i Death Can Dance zrobił wrażenie rosyjski zespół z Sankt Petersburga pod nazwą "Hvarna", śpiewający po grecku i rosyjsku średniowieczne pieśni, głosem rudowłosej solistki przebranej w długą suknię i robiącej upozowane teatralne gesty.
Na koniec wystąpiła estońska grupa z temperamentnym Ukraińcem na czele "Sviata vatra". Rusłan wskoczył między tłum i urządził taniec w kręgu, co wszystkich silnie zjednoczyło, jak to zawsze stare tańce korowodowe mają na celu. A sam robił za ognisko po środku, bardzo żywiołowo.
W sobotę upiekłam ostatnie udo koźlęce i podałam suty obiad, który na naszych gościach, stosujących już niestety różne diety i sztuczki, aby uniknąć kłopotów gastrycznych w Mieście, zrobił wielkie wrażenie. Na to, aby zdietetyzowany i zalergizowany Mieszczuch otworzył się na jedzenie i picie wszystkiego potrzeba trochę czasu, ale gdy już się stanie, budzi się w nim zwyczajne człowieczeństwo i chęć zajadania wszystkiego, bo dobre, pożywne i żadnych sensacji po niczym NIE MA. Nawet po zsiadłym mleku! Ba, nawet po ŚWIEŻYM MLEKU, jeszcze ciepłym z udoju!!!
Żałuję, że nie starczyło nam czasu, aby zaczynić i upiec chleb, kupić masło na wiosce, byłoby wtedy wsio na full.
Piotr zbierał grzyby i i sam je przyrządzał.
W Moni odezwał się tygrysi apetyt i na koncertach jeszcze podjadała serwowane tam smakołyki (tj. mięso i kiełbasa z grilla). Była też możliwość popicia ich śliwowicą, czereśniówką, calvados lub winem produkcji pewnego zaprzyjaźnionego Słowaka, który przyjechał ze swoim towarem do Czeremchy już drugi raz. (Swoją drogą to właśnie przykład polskiego absurdu, Czesi i Słowacy mogą sprzedawać swój alkohol, my nie!)...
Był też browar serwujący piwo Żubr oraz chłopcy ze stolicy sprzedający gorącą herbatę. Niestety dla większości miejscowych - bez cukru (bo cukier zabija smak, jak nam sprzedający wyjaśnił z wielce po-ważną miną), co na pewno znacznie zmniejszyło im zarobek. A chciałoby się, żeby u nas na wschodzie w zimny wieczór (w sobotę ogromnie się ochłodziło, temperatura spadła poniżej 10 stopni) móc napić się gorącej czarnej posłodzonej herbaty z samowara, wzorem Dostojewskiego oczywiście.
To wszystko sprawiło, że publiczność, już o wiele liczniejsza w sobotni wieczór, mimo zimna bawiła się świetnie, zataczając kręgi i odloty.
Kwartet Jorgi zagrał do wyświetlanego na ekranie obok sceny słowackiego niemego filmu z 1929 roku "Janosik" muzykę ilustracyjną i malowniczą, pełną góralskiej werwy.
Czekałam na białoruską "Trojcę" i nie zawiodłam się.
Solista Iwan, z siwą brodą, w długiej szacie, siedzący po środku, okazał się starym ruskim guślarzem z głębi puszczy, snującym dawne baje i opowieści niezwykłym głosem obejmującym skale od najniższej do najwyższej i uderzającym czasem w lekkie kamłanie. Przepięknie obudził pradawny tajemniczy klimat słowiańskiego ludu, który niechybnie znał i odtwarzał w swych "Balladach i Romansach" Adam Mickiewicz, wyfantazjowywał Słowacki, wspominał Miłosz... Było też dużo sztucznej mgły, jak to przy wschodnich zespołach, zwłaszcza białoruskich często bywa, lubują się tam w dawaniu czadu w ten sposób.
W niedzielę zrobiło się cieplej. Goście pomogli nam przygotować się do występu na konkursie kulinarnym miejscowych potraw, smarowali kanapki masłem, pakowali nas do samochodu. Zdążyłyśmy nie na czas, ale udało się jeszcze znaleźć pół metra stołu dla siebie pośród wystawiających swoje produkcje gospodyń.
Zaczęło padać, ludzi przyszło niewiele, impreza była nieco za wcześnie, w porze obiadowej. No, ale Szanowna Komisja wyróżniła twarożek kozi autorstwa skromnej autorki niniejszego bloga, pośród innych produktów i wezwała ją do gratulacji na scenie. Gdzie z rąk pana Wójta otrzymała upominek, wraz z paniami serwującymi owocowe potrawki, chleb ze smalcem, szarlotki, babkę ziemniaczaną. Zwyciężyła pani od wyrobów wędliniarskich, kiełbasy, boczków i szynki.
Wieczorem zaś przeszła burza wraz z ulewą, którą przeczekaliśmy w domu, omijając występ pierwszego zespołu na ostatnim koncercie. Kiedy przyjechaliśmy już tylko lekko siąpiło, a przed sceną znajdowała się rozległa kałuża wody.
- Łoj, będzie Woodstock - orzekłam i rzeczywiście, zaraz się zaczął.
Wystąpili gospodarze imprezy, czyli zespół Czeremszyna, którego dawno nie słuchałam w tak świetnej formie. Być może wpływ na energetykę występu miało też żywsze tempo, w jakim zagrali, aby zmieścić w zaplanowanym czasie jeszcze występ gwiazdy wieczoru, zespół WW.
Żałuję,że z tego powodu nie bisowali, jak co roku, gdyż zazwyczaj występowali jako ostatni i nie mieli żadnego limitu.
Przeszły mi przez serce różne skojarzenia, polsko-wschodnie, o źródle bijącym ciągle, tutaj i zawsze, i może nawet jakby ciut żywiej ostatnio...
Wczoraj nasi goście zwinęli namiot i odjechali. Ania uczestniczy w codziennych warsztatach ceramicznych urządzonych w GOK-u i lepi naczynie do wypieku chleba i miseczkę, pod fachowym okiem Jurka z Lipowej.
A ja zbieram myśli i siebie do kupy.
* [Dziękuję Piotrowi i Monice, autorom zamieszczonych tu zdjęć za pozwolenie ich upublicznienia]
Uwielbiam takie imprezy, swojskie jadło i do tego koncerty. Pozdrawiam serdecznie, czy myśli już zostały zebrane?
OdpowiedzUsuńserdecznie zazdroszcze.....
OdpowiedzUsuńMario, jutro-pojutrze odpowiem. Bo jak dotąd... nie. Trochę sporo się dzieje nadal. ;-)
OdpowiedzUsuńdzięki Ewo za relację. Nie udało nam się zdążyć z naszej jugosławiańskiej przygody do Czeremchy tak jak planowaliśmy. Ale dzięki Tobie byłam tam przez chwilę.
OdpowiedzUsuńUwielbiam takie imprezy z regionalnymi przysmakami. Szkoda, ze tak trudno je kupić na co dzień w mieście. :(
OdpowiedzUsuńtak, miastowi nie kwapią się do przemycania ich do miasta, ani do oświecania rolników co i jak chcieliby jeść. a kiedy już zjadą na wieś to raczej wybrzydzają, przyzwyczajeni do ślicnych badziewi sklepowych i chłopi nie kwapią się do oferowania sinawych swojskich wędlin bez saletry, parchatych czy robaczywych owoców starych odmian słoniny czy smalcu, od którego miastowi krzywią się macając się po brzuszku, że niby od tego im urósł (chociaż nie próbowali od lat). ;-) jedno co większość spragniona jest bez obrzydzenia, to swojskiego bimbru, którego sprzedawać w Polsce zakazano.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
ES
Ostatnio udało nam się kupić parę swojskich kiełbas na Jarmarku i wydzielaliśmy sobie po plasterku, dosłownie jak rarytas, takie to było dobre. Oczywiście była awantura, bo ktoś zjadł ostatni kawałek, a ktoś inny się na niego czaił ;D
OdpowiedzUsuńNormalnie wędliny ze sklepu po paru dniach przechowywania w lodówce jestem zmuszona wyrzucić, są obślizgłe, śmierdzące i nikt się na nie nie czai.
A ja miałam okazję poobserwować stoisko z taką swojską wędliną. Ludziska wykupili kiełbasę w try-miga, ale na widok boczków i szynek w podobnej cenie kręcili nosem i pozostały niesprzedane. Bo za tłuste, bo brzuszek (a były doskonałe w smaku, bo spróbowałam(... "No, widzisz" - powiedziała jedna gospodyni do drugiej, która wędliny przyrządzała - "Gdybyś te boczki wszystkie zmieliła i wsadziła do kiełbasy to kupiliby bez mrugnięcia okiem, i miałabyś kasę. A tak, musisz wieźć wszystko z powrotem do domu...". Siła iluzji... i propagandy. Pozdrawiam, ES
OdpowiedzUsuń