Czas po-festiwalowy wycisza się bardzo powoli i zdarzenia zanikają stopniowo. Opiszemy je następnym razem. Zresztą są jeszcze takie, które nadchodzą, więc na ogólne wnioski za wcześnie. Teraz zanotuję jedynie:
Gusia cudownie ozdrowiała wtedy, gdy już szykowałyśmy się na posłanie jej litościwie do nieba. Okazało się, że miała wybitą (a nie złamaną, jak się obawiałam) kość udową. I pomógł jej samodzielny odważny skok z wysokiego progu obory do wnętrza, upadła na dziób, po czym... zaczęła chodzić normalnie. Teraz wypierza się, czyli gubi główne pióra, stąd jest jeszcze nieco wycofana i milcząca, ale z dnia na dzień robi się bardziej kontaktowa, jak dawniej.
Kicia przychodzi codziennie na śniadanie, rzadziej na kolację. Wypatrzyłyśmy ją śmigającą do lasu w dzień aż za skrzyżowaniem dróg. Czasem śpi pod dachem przy oborze, ukryta w stosie składowanych tam klamotów budowlanych. Nie wygląda na to, aby chciała dać się bardziej oswoić. Nie dopuszcza kocurów do bliższej znajomości. Dowiedziałam się, że jakiś czas pomieszkiwała w obejściu sąsiadów, dokarmiali ją nawet, ale z jakiegoś powodu przywędrowała do nas.
Pogoda, mimo, że u nas pada mniej, niż nawet w całej gminie, nie sprzyja żniwom. Żyto zmokłe nie ma jak wyschnąć stosownie dla kombajnu. Znajomi kombajniści, jak widzę, głównie zalewają robaka, bo co robić innego, gdy siąpi?
A poza tym zaczęła się ruja. Od Dziuni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz