Rano zatrzymała się pralka, przy pobieraniu wody. Jest nieco wysłużona, z demobilu, niemiecka, ale żeby tak nagle?... ostatnio niespodziewane wydatki gonią zyski i wciąż nie można nastarczyć.
Zaczęły się pracowite dni. Ożywiła się nasza firma, sitodrukujemy. Ania drukuje, ja robię za pakowacza koszulek. Ponieważ zlecenia są głównie sezonowe, to ledwie nabiorę jakiejś wprawy w składaniu i wkładaniu do torebek to zapomnę do następnego razu. Nigdy nie zdobędę mistrzostwa chińskiego pakowacza. Który na YT można podziwiać.
Jestem też pomocnicą krojczej i prasowaczką, a Ania szwaczką.
To wszystko razem z wszystkimi codziennymi obowiązkami. Dojeniem, karmieniem, serowarzeniem, gotowaniem i zmywaniem, pasieniem kóz i doglądaniem kurcząt. Mój dzień zaczyna się o 8 rano, wraz z dojeniem (jedyny przywilej jaki wywalczył mój organizm śpiocha) i kończy, jak dziś, o 20. No, jeszcze się nie skończył. Bo czekamy na zmrok, aby wybrać średniaki do pudła (korzystając z tego, że kury nie widzą po ciemku i są wtedy nieskore do ucieczki) i przeprowadzić je podstępem do kurnika. Czas najwyższy! Wczoraj zbiłam im z kilku prętów pobudowlanych drabinkę-grzędnicę i ustawiłam opartą o ścianę w kurniku, aby miały gdzie spać. Zrobiło się miejsce po wyniesieniu wialni.
Późnym popołudniem wpadł nasz stary sąsiad Mikołaj z torbą pełną świeżo zerwanych malin. Zbiory są w toku. Po ostatnich deszczach wiele owoców się pomarnowało, a te, co zostały trzeba szybko zrywać, aby nie opadły.
W zamian dostał półksiężyc twarogu. Już oboje z żoną przekonali się do mleka koziego i przezwyciężyli początkowe opory. Jedzą i piją ze smakiem.
Ania szybko wydostała sokownik z zakamarków poddasza, a ja przygotowałam go, postawiłam na ogniu, zasypałam maliny cukrem i wyparzyłam naczynia. W ciągu pół godziny uwarzyło się pięć buteleczek soku malinowego. Mniam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz