11 maja 2010

Koncert w Czeremsze

Ogłoszenie jeszcze do wzięcia pod rozwagę dla zainteresowanych kresową kulturalną rozrywką.

Serdecznie zapraszamy.
Więcej zdjęć z poprzedniego koncertu w Czeremsze podczas XIV Międzynarodowych Spotkań ze Sztuką Ludową "Z wiejskiego podwórza" na stronie http://tomaszg.pl/foto/09czeremcha/hulajhorod/img_6674.html

Relacja zdjęciowa

Oto zdjęciowa relacja z budowy spirali ziołowej.
Faza I, zbudowana forma z cegieł.


Faza II, forma wypełniona treścią i słomą.


Faza III, forma gotowa, z treścią, słoma przykryta humusem i wetknięte w glebę pierwsze sadzonki. W tle powstający tunel foliowy.

Mokry maj

Owies wschodzi! Przybywa nowa zabawa z kozami. Trzeba kontrolować stado, aby nie wydeptywały pola. Zwłaszcza skore są do tego maluchy. Mokra trawa przed południem sprawia, że zjadają właśnie pojedyncze liście traw i zbóż z największym smakiem.
Na dokładkę białasy mają biegunkę. Wciąż dosypujemy im świeżej słomy do boksu, dostają więcej siana, niż reszta, także myjemy im wymiona, co znoszą bardzo nerwowo. Ot, kłopot. Kolorowe kozy są odporniejsze pod każdym względem. Nawet przy tak mokrym codziennym wypasie robią eleganckie suche bobki bez problemu.

Ania wstała wczoraj o świcie, w ulewę, i pojechała razem z Mikołajostwem na targ do Kleszczel. Staruszkowie kupili 2 prosiaczki (za 300 zł), a Ania sadzonki pomidorów (po 1 zł). Nie było ich raptem 40 minut. Nasi sąsiedzi spotkali znajomego sprzedającego i nie przebierali długo w prosiętach.
Mikołaj trzyma wieprzki przez rok. Będą na przyszłoroczne święta.

Koło południa powstał raban. Kogut wszczął alarm. Wyskoczyłam na taras. Lis! Bliziutko koło domu. Psy pognały go z wielkim szczekaniem daleko w las. Czyli już wiadomo, jak zginęła czarna nioska...

Kończymy tunel. Wiszą już jedne drzwiczki, drugie i trzecie są już odmierzone. W inspekcie niedługo będzie sałata do jedzenia (sadzonki mamy od pani z Opaki, bardzo żywotne).
Komarów z dnia na dzień od zatrzęsienia! Tarasowanie niestety już nie wchodzi w grę. Skończył się też spokojny sen, bo nie sposób ustrzec się przed dostaniem się do mieszkania tych krwiopijczyń. Po francusku komar nazywa się cousin, tak samo jak kuzyn. Krewniak, pokrewny. Ech, z takimi siostrami krwi!

9 maja 2010

Niedziela na wsi

Niedziela dobrze zasłużonego odpoczynku. Spędzona na pasieniu kóz u sąsiadów i wyjeździe w teren. Szukamy ziemi co najmniej IV klasy, może III, aby dokupić do brakującego hektara przeliczeniowego. Z ogłoszenia trafiła się łąka kilka wsi dalej, pół hektara nad rzeką, co prawda słaba przeliczeniowo, ale może... Nie dało się jej jednak zobaczyć, bo rzeka rozlała, dwa mosty na rowach roz...pierdzieliło, a resztę bobry doprawiły, kompletny brak dojazdu. Dowiedziałyśmy się tego od sołtysa, który jakoś Smolenia mi zaczął przypominać, gdy do żony ciągle mówił (tak jak tamten: "Cicho być!): "Nie wtrancaj się!"...

Ania przyrządziła tartę własnego pomysłu ze szpinaku pomieszanego z serkiem zwarnicowym (jak go zwać? bo to nie ricotta, ale też nie żętyca...), z domieszką mięsa ze starej kury. Pychotka.
A ja z Mikołajem, pasąc kozy za jego stodołą, gwarzyliśmy na tematy wiejskiego życia miłosnego na miedzach, w rowach, w łubinie, owsie i wszelakich zakrzaczeniach.
Nie to, że coś sama wiem w tym temacie... ale... mój tata był wiejskim felczerem i niejedno opowiadał z podobnych anegdot. No, tośmy sobie pożartowali.

Mikołaj porozwieszał szereg płóciennych chorągwi na patykach wbitych w pole kartofli. Wstaje 2 razy w nocy (jego żona również 2 razy), żeby płoszyć dziki. Już mu kawał rządka wyjadły, musiał dosadzić koszyk sadzeniaków.
Ach, gdybym miała czas, żeby opowiedzieć, jakie ma wnioski życiowe w tym temacie, to by mi czasu na zasłużony sen nie starczyło, więc sobie daruję.
Jedno wiem. "Mokry maj, dobry urodzaj."
Nasze pole kiełkuje. Na razie nie wnikam co się pierwsze zieleni.

Z innych nowin: wczoraj zginęła bezpowrotnie i bez śladu czarna kura, zeszłoroczna. Moje stadko bardzo się uszczupliło...

8 maja 2010

Robota wre

Nadganiamy ostro opóźnienia. Kozy napasły się solidnie rano u Ziny-sąsiadki i wylądowały na swoim kozim ogrodzonym wybiegu, przez co zrobiło się trochę wolnego czasu.
Przede wszystkim zbudowałam spiralę ziołową. Sama samiutka, bez pomocy żadnych leniwie do życia nastawionych wędrownych permakulturników.
Spirala mieści się u stóp tarasu, przy schodkach zejściowych do przydomowego ogródka warzywnego.
Najpierw wyrównałam teren, badając poziom poziomicą (mieszkamy na stoku wydmy). Potem zwiozłam taczką z innej kupy budulec. Stare cegły ze zburzonej kuchni i komina. Nie prezentują się może pięknie, ale Pioter-sąsiad orzekł, że jest w tym jakaś rustykalna poezja.
Następnie patykiem na piasku narysowałam spiralę.
Zrezygnowałam z podkładu kartonowego z tego powodu, że i tak nic pod spodem nie rosło, czysty piach.
Spiralę dałam na odwrót, z prawa na lewo, niż na planie podanym przez Wojtka Majdę na jego blogu. A z tego powodu, że tak się pisze pewien magiczny znak energetyzujący w systemie Reiki. I jestem do niego przywiązana.
Ułożyłam ścianki z cegieł.
Najwięcej czasu zajęło mi wypełnienie zbudowanej ściany spirali.
Dałam tam wcześniej zgromadzone stosy drobnych patyków, liści, kory i trocin. Potem posypałam ziemią wymieszaną z piaskiem, która została z budowy inspektu. Następnie dałam ściółki przydomowej z liści akacjowych, trochę resztek z obornika koziego, to posypałam słomą owsianą i solidnie podlałam. Na wierzch dałam humus, też wcześniej przygotowany z kopania grządek pod folię.
Ania uroczyście posadziła tymianek, żubrówkę (ha! jako ważne ziółko) i majeranek. Tyle na razie, bo nie zgromadziłyśmy wcześniej potrzebnych sadzonek.
Teraz oddaję się zasłużonemu odpoczynkowi, a Ania rozciąga folię na szkielecie, przy pomocy powiedzmy-Sławka z naszej wsi. Który tu wziął wdepnął wraz z Pioterem, aby moje dzieło z bliska zobaczyć.

Akceptacja życia

Wczorajszy dzień okazał się upalny. Wymarzony dla kóz. Popasłam je ze 2 godziny na ugorze, patrząc przy okazji w niebo. Od jakiegoś czasu widzę na nim często chemiczne smugi, przeważnie przywiewane z południa i z zachodu, ale tym razem na moich oczach wysoko lecący samolot zostawił ślad, który wisiał na niebie bardzo długo, po czym zamienił się w wielki korytarz, dołączający do trzech innych, prościutkich jak pod linijkę, tworzących promienie wielkiej gwiazdy rozkwitających na południowym-zachodzie.
Bardzo mnie to zjawisko smuci. Do tej pory nie było tego nad białowieskim regionem. Ale teraz widać atak na przyrodę i zdrowie wszystkich istot wzdłuż linii Bugu.
Mimo pilnych prac, trza nam było do urzędów jechać w Hajnówce. Skarbówki, Księgowej i Agencji Rolnej. W tej ostatniej w kwestiach nas interesujących (chcemy zgłosić dotychczasowy nieużytek jako łąkę pastwiskową), tak jak jest w istocie teraz, pan nie umiał nam nic wyjaśnić. Od rana w mieście nie było prądu. Zatem usługi agencyjne, bez komputerów spadły nieomal do zera.
Gdyśmy wróciły zachmurzyło się i polało majowym deszczem, ale kozy jakoś go wytrzymały na łące. I najadły się po pachy.
Niestety, wilgotne dni ostatnie dają się już we znaki wzrostem populacji komarów. Zwierzęta są nimi poddenerwowane pod wieczór i chętnie uciekają do obory. Gdzie na razie niewiele lepiej. Musimy rozejrzeć się za jakimś środkiem anty-owadzim, żeby im ulżyć.
Zatem grillowy obiad na tarasie trwał niezbyt długo. Spróbowałyśmy pierwszy ser gouda z krowiego mleka Aninego wyrobu, dojrzał już (w 4 tygodnie) i ma smak. Nie przeszkadzały nam nawet w konsumpcji powiewy wiatru niosącego świeży smród wyciąganego obornika z chlewa sąsiadów. Dzisiaj sadzą kartofle. To się nazywa akceptacja życia.

6 maja 2010

Kozi dzień

W sumie fakt, że nastały deszcze, nocami leje i popołudniami, nieco ułatwia nam życie. Jest wiele papierkowej roboty związanej z przekazaniem firmy, więc i tak nie byłoby czasu na prace w ogródku, czy przy budowie. Tylko kozy w tym biedne. Rano po dojeniu i śniadaniu owsiano-marchewkowo-siennym (o 8) siedzą w oborze czekając, aż trawa nieco przeschnie. Wypuszczam je przed południem i biegną na łąkę, żeby najeść się szybko i skutecznie. Mokra murawa sprawia, że nie pasą się równo i stale, tylko nerwowo krążą po pastwisku szukając czegokolwiek w miarę suchego.
Jest przy tym zimno. Ubieram się do pasienia w kilka koszulek, polar i na to kładę baranicę bez rękawów, dodaję drugą parę skarpet oraz gumiaki na nogi.
Dziś stado wyruszyło samo na ugór. Lubią tam się paść. Trawa tam słaba, bo nigdy nie spasana, ale teraz ma piękny kolor głębokiej zieleni i przypomina wspaniale mieniący się odcieniami dywan. Mają tam przestrzeń, swobodę oraz dostęp do dziko rosnących krzaków czeremchy i samosiejek brzozowych. Rozkwitają kobierce białych wiosennych kwiatów (nie wiem co to), które te roślino-żerce ze smakiem pałaszują.
Przeważnie po dwóch godzinach zaczyna siąpić i padać, jak dziś. Kozy lądują w oborze i dostają porcję z malejącej szybko kupy mikołajowego siana. Mają czas na przeżucie zielonej paszy. Jak się uda i deszcz ustanie wypuszczam je koło 16 lub 17 znów na godzinę, dwie (dłużej same nie wytrzymują). O 19 dojenie i owsiana kolacja. Kozy idą spać. I tak znowu do rana.

5 maja 2010

Ofiara dla lasu

Wczoraj Mikołaj z Mikołajową posadzili ziemniaki na swoim poletku za stodołą. Mikołaj siedział za kółkiem traktora, żona szła za sadzarką pilnując, aby każdy ziemniak dostał się prawidłowo do ziemi i żaden nie utknął w maszynie.
Proste, ale zadziwiające, gdy się wie, że Mikołaj ma 80 lat, a Mikołajowa tylko kilka lat mniej.
- Ech, rok zapowiada się dobrze, może urosną, może dziki nie zjedzą. Choczu jeszczo dwa kabany odchowaty. I chwacit.
Z tego skrawka mają ok. 15 kwintali kartofli w dobrym roku. Karmią nimi siebie, rodzinę córki, dwa kabany rocznie i stadko kur. Ale w gorszy czas nawet połowy tego nie ma. Na przykład w zeszłym roku wszystko im zgniło i ziemniaki musieli kupić na targu.
- A jak sobie radzicie z dzikami? Podchodzą tu, prawda?
- A jakże! Nu, szczo... w blachu bijom. Ludzie gadają, szczoby czerwoną tasiemkę rozwinąć wokół pola, ale to nie sprawdza się. Dzik w nocy kolor widzi? Wsio czarne wtedy. Przeszły.
- Znam człowieka, który gumy pali wokół pola, mówi, że dziki nie lubią smrodu - dzielę się swoją niewielką wiedzą.
- Nu, możet byt`. Wełnę też palą, bo smród z niej wielki jest. Ale ja słyszał, szczo krew ze świni treba wylać na granicy, to nie przejdą. Bojut`sia.
- I ja schowała trochu krwi z kabana, polejem, zobaczym - dodała Mikołajowa. - I wełnu jeszczo mam, popróbujem.
Posadzili nawet więcej, niż trzeba.
- To dla dzików. Dla nas i dla dzików. Tak treba. I wsio.
No, to sobie jeszcze pogwarzyliśmy o tym, że gdyby chłop miał prawo ubić dzika żerującego na jego polu, to równowaga w przyrodzie zostałaby utrzymana.
- Łoj, charaszo by było. Ale niet. I tak nie budiet.

Dziś dzień deszczowy, wilgotny. Kozy przeprowadziły mnie przez pół wsi po nieużytkach, w poszukiwaniu dobrej i w miarę suchej trawy.

4 maja 2010

Historia kury

Dzień, wilgotny, chmurny, mżysty, z przelotną ulewą (jako rolnik chwalę sobie taki czas) zaczął się od ubicia kury.
Ta kura miała swoją historię. Jeszcze w poprzedniej wsi bowiem przybłąkała się do naszego stada. Nie wiedzieć skąd (nasza chata stała na kolonii i najbliżsi sąsiedzi w każdym kierunku mieszkali ok. 0,5 km od niej). Już wtedy była starą nioską, z tych sprzedawanych na targu z ferm jajecznych, miała ze 2 lata. Przyjechała z nami do Kresowej Zagrody i wychodzi na to, że była 4-ro albo i 5-latką.
Nie to, że się źle poczuła. Choć od jakiegoś czasu odstawała od stada, nie wchodziła do kurnika na noc, spała w oborze, niewiele jadła. Zaczęła znosić maleńkie jajeczka bez skorupki z żółtkiem albo tylko białkiem wewnątrz.
Ania zaniosła ją do sąsiadki i kura przeszła w inną formę bardzo szybko. W zamian sąsiadka dostała litr mleka z porannego udoju.
W takim razie zgadnijcie co było na obiad... oczywiście rosół z kury.
Pyszny.
Zrobiłam też kolejny twarożek z jogurtu.
A Ania ser podpuszczkowy, o nazwie "Suma sumarum".

3 maja 2010

Dym


Kiedy wyszłam rano na taras buchnął we mnie intensywny zapach. Unosił się cudownie wokół domu i w całym obejściu. Kwitnie czeremcha, kilka ostatnich drzewek przy płocie cudem ocalałych od kozich zębów.
Przedpołudnie było spokojne i ciepłe, choć chmurne. Kiedy kozy pomknęły przez opłotki do któregoś z rzędu sąsiedzkiego obejścia zastałam za stodołą zgromadzoną rodzinną komisję, badającą zespołowo stan wędzonych właśnie wędlin. Zawołali i dołączyłam do komisji. Dostałam kawał świeżej, gorącej, ociekającej sokiem i tłuszczem kiełbasy i mniamniając, jak wszyscy odpowiadałam na pytanie czy już, czy jeszcze wyjąć z dymu.
Było pyszne.
Pogadaliśmy o przyprawianiu mięsa, długości wędzenia, także innego rodzaju wędzonek, wiszących w skrzyni na kijach, szynkach, baleronach i boczkach. W każdym razie świniak został przerobiony i ma starczyć do jesieni dla całej rodziny. Na jesień pójdzie pod nóż drugi wieprzek.

Stopiłam dzisiaj reklamówkę sadła, które byłam przedwczoraj dostałam. Wyszedł pełny garnek smalcu.
Łacio, który po świniobiciu niechlubnie się zapisał w dziejach pożycia sąsiedzkiego, bo napoczął kawał słoniny, myszkując po stodole nocą korzysta na wszystkim najbardziej. Wczoraj nakarmiłam go słoniną po brzegi (zjadł 3 pełne kocie miseczki!), dzisiaj powtórzył ten sam rekord z sadłem. Pomyślałam, że jest bez dna, ale mleko z wieczornego udoju już mu się nie zmieściło.
Tyle tłustości sprawia, że mam apetyt głównie na warzywa i owoce.

Popołudniu lunęło. A my na tarasie dymiącego grilla spokojnie odprawiłyśmy. Pieczona kaszanka z sąsiedzkiego kabana i chleb z serem, aninej roboty.

2 maja 2010

Gospodarność

Niedziela kulinarna. Dostałyśmy trochę grubej słoniny (barterowo, w zamian za podwożenie przy okazji). Część boczkowa do pieczenia, część do zamarynowania w soli i ziołach, reszta na smalec ze skwarkami do chleba. Skórki, kawałki cienkiej słoniny i tłuszcz jelitowy dla psów. Sadło na smalec do smażenia.
- To za dużo. Chętnie zapłacę.
- Nie. Ja nie mam już gdzie trzymać tłuszczu. Marnuje mi się. Chociaż pieski skorzystają.
- To może chociaż serwatką dla świnek się odwdzięczę.
- Nie, one tego nigdy nie jadły. Lepiej nie ryzykować.
Zgodziłam się przyjąć. Marnować niczego i ja nie lubię.
Wszystko to przechowuję w piwnicy, w słoikach i kamionkach. Smalec z zeszłorocznego kabana psy jadły jeszcze niedawno. Pół roku spokojnie wytrzymuje, nawet w letnie upały. W chłodniejszą porę i dłużej.
Ania robi kolejny ser. Na poddaszu jest już za ciepło i dojrzewanie serów też trzeba przenieść do piwniczki.

Wczoraj posadziłyśmy kwoczkę pani Wiery na 15 jajach (10 naszych, 5 od Wiery). Trochę się stresowała zmianą miejsca, wyskakiwała z gniazda, gdakała. W końcu nakryłam ją dużym pudłem i przycisnęłam je, żeby nie zrzuciła od spodu i w ten sposób zasiadła na gnieździe. Dzisiaj już zasiadała bardzo grzecznie. Zdjęłam w końcu pudło i przykryłam ukośnie gniazdo płytą, aby czuła się bezpiecznie. Także zjadła wszystko, co dostała i wypiła wodę z naczynia.

Dzisiejszy ser dostał imię "Tłuścioszek".
(Ewa)

***

Dzisiejszy dzień z racji niedzieli był leniwy. No, w miarę.
Przychodzi mi na myśl dawna reklama. Dotyk mokrej trawy, gorący kozi cyc poranny, wypas kóz, gadanie przy płocie, topienie słoniny, pieczenie boczku, dotyk sera w kotle, zaproszenie sąsiadki, żeby kozy popasły się na podwórku i rozmowa z nią. Ona mimo choroby dba o obejście, czeka na zbiór malin. Martwi się o pszenżyto, że znowu przepadło. Na koniec gorąca woda w wannie. Pochodząca z tzw. cegiełki czyli podlaskiego płaszcza wodnego. Potem miska płatków z mlekiem.
Życie składa się chwil bezcennych.
Niestety za wszystko inne zapłacisz kartą ... lub gotówką :-))) (A.)

1 maja 2010

Dawniej i dziś

Zabrałyśmy się za kończenie szkieletu tunelu foliowego, konkretnie robienie ram do drzwi. Niewiele w sumie dokonane, bo zaczęło padać. I zabawa z kozami trochę trwała.
W wiosce dzisiaj wieprzka ubito. Z rana znajomy przeraźliwy kwik. Potem okrzyki, bieganina po podwórzu. Z Mikołajem, w trakcie pasienia kóz ucięłam sobie pogawędkę. Jak to dawniej bywało, a jak dziś.
- Ech, dawniej z bratem ja wział`sia, świniaka razem zarżnął, rozebrał miaso. Teraz człowiek słaby, niedorajda. I żeby mojego kabana ubić zadzwonił ja do masarza. Niechaj bije, zapłati`sia. Na to masarz w kalendarz zajrzał i mówi, że najbliższy wolny termin to ma 11 listopada! Do końca roku pozajmowany. Wsie stare niedorajdy, co kabany chowają po wioskach w kolejce do niego stoją.
- A ile za to bierze?
- Zdaje`sia 2 złote od kilograma.
Pomysł unijny mi stanął w głowie, zakazujący uboju gospodarczego własnymi rękami. Specjalny masarz z weterynarzem mają to robić po zgłoszeniu takiej potrzeby przez gospodarza. Zastanawiam się, skąd tylu masarzy wezmą, dyspozycyjnych zwłaszcza przed wielkimi świętami!
Kola dostała od gospodyni tłuszcz z jelit.
- Nie śmierdzi? - spytałam profilaktycznie, prowadzona do komórki.
- Nie, no, swój zapach ma, ale to nie jest smród. Dawniej bywało, jak jeść nie było co, to gospodynie używały go do smażenia placków.
Miał lekki czad. Ja do świńskiego czadu słabo przyzwyczajona (tłuszcz kozi już mnie wcale nie razi swoim odorem, kwestia przyzwyczajenia), trochę mnie cofnęło. No, niemnożko. Zaraz siłą woli stanęłam twardo na nogach, paszę zgarnęłam, pięknie podziękowałam i przyniosłam do domu. Jutro rozpalę w piecu i tłuszcz zesmażę, psy będą miały zapas do końca roku.