Wczoraj Mikołaj z Mikołajową posadzili ziemniaki na swoim poletku za stodołą. Mikołaj siedział za kółkiem traktora, żona szła za sadzarką pilnując, aby każdy ziemniak dostał się prawidłowo do ziemi i żaden nie utknął w maszynie.
Proste, ale zadziwiające, gdy się wie, że Mikołaj ma 80 lat, a Mikołajowa tylko kilka lat mniej.
- Ech, rok zapowiada się dobrze, może urosną, może dziki nie zjedzą. Choczu jeszczo dwa kabany odchowaty. I chwacit.
Z tego skrawka mają ok. 15 kwintali kartofli w dobrym roku. Karmią nimi siebie, rodzinę córki, dwa kabany rocznie i stadko kur. Ale w gorszy czas nawet połowy tego nie ma. Na przykład w zeszłym roku wszystko im zgniło i ziemniaki musieli kupić na targu.
- A jak sobie radzicie z dzikami? Podchodzą tu, prawda?
- A jakże! Nu, szczo... w blachu bijom. Ludzie gadają, szczoby czerwoną tasiemkę rozwinąć wokół pola, ale to nie sprawdza się. Dzik w nocy kolor widzi? Wsio czarne wtedy. Przeszły.
- Znam człowieka, który gumy pali wokół pola, mówi, że dziki nie lubią smrodu - dzielę się swoją niewielką wiedzą.
- Nu, możet byt`. Wełnę też palą, bo smród z niej wielki jest. Ale ja słyszał, szczo krew ze świni treba wylać na granicy, to nie przejdą. Bojut`sia.
- I ja schowała trochu krwi z kabana, polejem, zobaczym - dodała Mikołajowa. - I wełnu jeszczo mam, popróbujem.
Posadzili nawet więcej, niż trzeba.
- To dla dzików. Dla nas i dla dzików. Tak treba. I wsio.
No, to sobie jeszcze pogwarzyliśmy o tym, że gdyby chłop miał prawo ubić dzika żerującego na jego polu, to równowaga w przyrodzie zostałaby utrzymana.
- Łoj, charaszo by było. Ale niet. I tak nie budiet.
Dziś dzień deszczowy, wilgotny. Kozy przeprowadziły mnie przez pół wsi po nieużytkach, w poszukiwaniu dobrej i w miarę suchej trawy.