Lubię jesienne wieczory. Bo już mamy jesień właściwie. Wszystkie stworzenia śpią i śnią, nawet psy i kot. Pasza tylko co jakiś czas się wierci, trąca mnie nosem i prosi o wypuszczenie. Wychodzi na taras i tam po chwili zaczyna szczekać gdzieś w ciemność. Głąb lasu, który zaczyna się opodal fascynuje ją niezmiennie. Ma świetny słuch i węch, i ciekawość. Laba tego nie rozumie. Ją ruszają konkrety, głosy ludzkie, zwierzęce, wyraźne dźwięki. Pasza zdaje się słyszeć, jak ćmy fruwają.
Kocur drzemie na parapecie tarasowym, równie zajęty istnieniem życia wokół. Drzemka jest czujna. Zapachy i dźwięki, ruch powietrza odbiera całym sobą, jego ciało mówi mu, że jest bezpiecznie, albo nie i wtedy wypoczywa albo zrywa się na nogi.
Szczekanie Paszy stało się prawie jednostajne. Tymczasem zaczęło się błyskać od zachodu. Wyłączyłyśmy komputery i weszłyśmy w żywy świat, ten świat oczywistości dla zwierząt, owadów i roślin. Po mieszczańsku trochę, choć tak daleko nam już do miasta i zwyczajów miastowych. Pod pupę deseczka, żeby usiąść na schodku. W ręku kubek własnoręcznie ulepiony z łykiem w zasadzie już dojrzałego słodkiego wina mniszkowego o smaku tegorocznej wiosny. Pies umilkł. Burza jeszcze nie nadeszła. Z lasu naprzeciw dobiegły naszych uszu porykiwania jeleni...
Pierwotności dopełniły grzmoty, błyskawice i deszcz, który nadszedł, siejąc swoje krople na nasze twarze i bijąc z hukiem o blaszany dach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz