Noce wciąż zimne, w
granicach 1-2 stopni, zatem wiadomo, zieleń się ociąga. Trawa mikroskopijna,
listeczki na drzewach nadal dziecinne. Niemniej w jednym oknie kwitnie już
śliwa węgierka, a w drugim klon. Wokół obu drzew, nawet w mało pogodne i
wietrzne dni kręcą się pracowicie pszczoły. Anna zajrzała do ula jakiś czas
temu, żeby podejrzeć jak się mają. I czy nie wymagają dokarmienia. Ale nie
wymagają. Miały jeszcze całą jedną ramkę miodu zeszłorocznego, a na sobie, w
swoich nożnych zbiorniczkach dużo żółtego pyłku. Królowa żyje. Rój zatem sobie
radzi.
Praca i nas pogania,
czy też my pracę, trudno rzec. Ale bez niej nie da się na wsi żyć bezpiecznie i
spokojnie. Trzeba było wyrównać i przygotować pastwisko, zaorane jesienią, pod
zasiew trawy, co się udało. Potem Anna własnoręcznie przez dwa dni, na półtora
hektarze rozsiała kilka worków mieszanki traw. I na razie sprawy stoją,
czekając na cieplejsze noce. Trawa bowiem rusza dopiero, gdy temperatura spada
najwyżej do 5 stopni w nocy.
Na dokładkę
rozchorowała się jedna z młodych kóz, całkiem niespodziewanie. Ot,
zeszła ze spaceru jakaś skwaszona, jeść nie chciała, ani pić. Zrobiłam jej
odczarowywanie na wszelki wypadek, przy zabiegu reiki upadła nagle z osłabienia
na kolana. Źle. Zaaplikowałyśmy jej z punktu kieliszek wódki, poszła z tego
wszystkiego spać. Po kilku godzinach lepiej nie było. Rano zatem Anna
zapakowała delikwentkę do samochodu i zawiozła do bielskiego weterynarza, bo
nasz był akurat zajęty w terenie. Wróciły szybko, koza dostała dwa zastrzyki na
poprawienie pracy żwacza. Nie miała wzdęcia.
Rzuciłam monetami i
Księga odpowiedziała mi, że sprawa potrwa dłużej, ale dobrze się skończy. Przez
dwa dni poiłyśmy kozę ze strzykawki, siłą, bo nie chciała pić. Miała jakieś
dziwne trudności z przełykaniem, krztusiła się, beczała z udręki. Szczęście, że
Anna nie lubi się cackać, bo w końcu taki ostatni przymusowy wlew
niespodziewanie jej pomógł! Wyszła po południu na karmienie sama, chętnie i
wreszcie spróbowała owsa, a potem napiła się z wiadra już bez tortur. Smętki trwały
prawie tydzień, ale jest już dobrze. Dawny apetyt wrócił i krztuszenie się
minęło.
Ponadto przez trzy
dni byli goście, mimo chłodu i tego, że nie ogrzewamy poddasza, nie
narzekali. Mieli rowery i rowerami śmigali po puszczy,
a słońce jak na życzenie akurat wyjrzało zza chmur, i
przenikliwy wiosenny wiatr ustał.
Przy
pomocy Sławka udało się złożyć drewno w lesie na kupy
i czeka teraz na pomiar leśniczego. My zaś obsiałyśmy jeszcze jedną
grządkę w ogrodzie permakulturowym, i sprzątamy porżnięte drewno na podwórku
pod daszki, aby zrobić miejsce na nowo zwiezione.
W pełnię Księżyca,
a raczej dzień po, nasadziłyśmy trzy indyczki na jajach.
Trzeba było przytaszczyć z nowego kurnika ciężkie stare
koryto, drugie lżejsze, wymościć je słomą, ułożyć każdej porcję
jaj (po 16 sztuk) i zmusić ptaki do zasiądnięcia. Udało się
sposobem. Każda została nakryta pudłem tekturowym i w
ten sposób rozsiadła się grzecznie, już na drugi dzień
można było im te kaptury ściągnąć. Siedzą w transie.
Zrzucane raz dziennie pod wieczór, aby się
wykupkały, napiły wody i zjadły cokolwiek, czasem
jeszcze biorą szybką kąpiel w piasku. Po
czym bezbłędnie wracają każda na swoje gniazdo.
Nadto kilka dni temu przybyło nam ptaszków, jak co roku tej porze. Przyjechały z bielskiej wylęgarni, 10 jednodniowych kogutków (po złotówce) na wypas i powiedzmy-tucz, czyli żer, oraz 10 kokoszek (po 4 złocisze każda). Mieszkają w kuchni, w tekturowym pudełku, w dzień pod lampą-kwoką, w nocy na ciepłej jeszcze blasze pieca, przy nagrzanym paleniem w dzień kominie. Jedzą same dobre, jajeczko na twardo z twarożkiem, płatkami owsianymi i osypką, a popijają domowym jogurtem na kozim mleku. Tak będzie do czasu, aż się opierzą i pójdą na swoje.
Z innych rzeczy, kilkoro młodzieży koziej znalazło już swoje domy i przystanie. W oborze robi się jaki taki porządek.
A ja jak zwykle, co dzień ser, czasem dwa, dzisiaj zaś ciućki kozie warzyłam, bo goście do cna wyjedli, jako przekąskę rowerową zabierając. Tak to jest, jak się człek upiera wegetarianinem być i forsować mięśnie na świeżym powietrzu.
Takoż piszę swoje, tłumaczę, nawet za łacinę się chwytam, kombinuję, hobby swoje rozwijając.
Takoż piszę swoje, tłumaczę, nawet za łacinę się chwytam, kombinuję, hobby swoje rozwijając.
Zasię również drugi nasz kogut, zielononożny powędrował na drugą stronę. I miejsca królewskiego w kurniku ciapatemu ustąpił. A to z tej przyczyny, że po walce koguciej zostało mu opętanie. Opętał go mianowicie duch pokonanego koguta. I w naszym kolorowym kurduplu zaczął mnie ścigać na podwórzu! Do tego stopnia, że ten musiał wylądować na pieńku. Skończył jako pieczyste, dzisiaj trzeci dzień jedzony, w towarzystwie szparagów z wody z masełkiem. Jego dusza zaś wybiegła głównym kominem i pieje rozgłośnie, trzepiąc i bijąc czupurnie skrzydłami. Księga mówi, że coś przywoła... oby dobrego i ciekawego...
Teraz już tylko siedzieć i czekać..
Teraz już tylko siedzieć i czekać..
Zadumałam się po przeczytaniu... Ogląda się, czyta... ale jak tak człowiek opisze krok po kroku tę codzienność to ona już taka różowa nie jest :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNo, to Twoja koza miała więcej szczęścia niż mój Stefan, chociaz objawy miał podobne. No ale ja się nie znam na sztukach magicznych. A szkoda...
OdpowiedzUsuń