28 kwietnia 2016

Czas płynie zasiadając

Noce wciąż zimne, w granicach 1-2 stopni, zatem wiadomo, zieleń się ociąga. Trawa mikroskopijna, listeczki na drzewach nadal dziecinne. Niemniej w jednym oknie kwitnie już śliwa węgierka, a w drugim klon. Wokół obu drzew, nawet w mało pogodne i wietrzne dni kręcą się pracowicie pszczoły. Anna zajrzała do ula jakiś czas temu, żeby podejrzeć jak się mają. I czy nie wymagają dokarmienia. Ale nie wymagają. Miały jeszcze całą jedną ramkę miodu zeszłorocznego, a na sobie, w swoich nożnych zbiorniczkach dużo żółtego pyłku. Królowa żyje. Rój zatem sobie radzi. 
Praca i nas pogania, czy też my pracę, trudno rzec. Ale bez niej nie da się na wsi żyć bezpiecznie i spokojnie. Trzeba było wyrównać i przygotować pastwisko, zaorane jesienią, pod zasiew trawy, co się udało. Potem Anna własnoręcznie przez dwa dni, na półtora hektarze rozsiała kilka worków mieszanki traw. I na razie sprawy stoją, czekając na cieplejsze noce. Trawa bowiem rusza dopiero, gdy temperatura spada najwyżej do 5 stopni w nocy. 
Na dokładkę rozchorowała się jedna z młodych kóz, całkiem niespodziewanie. Ot, zeszła ze spaceru jakaś skwaszona, jeść nie chciała, ani pić. Zrobiłam jej odczarowywanie na wszelki wypadek, przy zabiegu reiki upadła nagle z osłabienia na kolana. Źle. Zaaplikowałyśmy jej z punktu kieliszek wódki, poszła z tego wszystkiego spać. Po kilku godzinach lepiej nie było. Rano zatem Anna zapakowała delikwentkę do samochodu i zawiozła do bielskiego weterynarza, bo nasz był akurat zajęty w terenie. Wróciły szybko, koza dostała dwa zastrzyki na poprawienie pracy żwacza. Nie miała wzdęcia. 
Rzuciłam monetami i Księga odpowiedziała mi, że sprawa potrwa dłużej, ale dobrze się skończy. Przez dwa dni poiłyśmy kozę ze strzykawki, siłą, bo nie chciała pić. Miała jakieś dziwne trudności z przełykaniem, krztusiła się, beczała z udręki. Szczęście, że Anna nie lubi się cackać, bo w końcu taki ostatni przymusowy wlew niespodziewanie jej pomógł! Wyszła po południu na karmienie sama, chętnie i wreszcie spróbowała owsa, a potem napiła się z wiadra już bez tortur. Smętki trwały prawie tydzień, ale jest już dobrze. Dawny apetyt wrócił i krztuszenie się minęło. 
Ponadto przez trzy dni byli goście, mimo chłodu i tego, że nie ogrzewamy poddasza, nie narzekali. Mieli rowery i rowerami śmigali po puszczy, a słońce jak na życzenie akurat wyjrzało zza chmur, i przenikliwy wiosenny wiatr ustał. 
Przy pomocy Sławka udało się złożyć drewno w lesie na kupy i czeka teraz na pomiar leśniczego. My zaś obsiałyśmy jeszcze jedną grządkę w ogrodzie permakulturowym, i sprzątamy porżnięte drewno na podwórku pod daszki, aby zrobić miejsce na nowo zwiezione. 
W pełnię Księżyca, a raczej dzień po, nasadziłyśmy trzy indyczki na jajach. Trzeba było przytaszczyć z nowego kurnika ciężkie stare koryto, drugie lżejsze, wymościć je słomą, ułożyć każdej porcję jaj (po 16 sztuk) i zmusić ptaki do zasiądnięcia. Udało się sposobem. Każda została nakryta pudłem tekturowym i w ten sposób rozsiadła się grzecznie, już na drugi dzień można było im te kaptury ściągnąć. Siedzą w transie. Zrzucane raz dziennie pod wieczór, aby się wykupkały, napiły wody i zjadły cokolwiek, czasem jeszcze biorą szybką kąpiel w piasku. Po czym bezbłędnie wracają każda na swoje gniazdo.
Nadto kilka dni temu przybyło nam ptaszków, jak co roku  tej porze. Przyjechały z bielskiej wylęgarni, 10 jednodniowych kogutków (po złotówce) na wypas i powiedzmy-tucz, czyli żer, oraz 10 kokoszek (po 4 złocisze każda). Mieszkają w kuchni, w tekturowym pudełku, w dzień pod lampą-kwoką, w nocy na ciepłej jeszcze blasze pieca, przy nagrzanym paleniem w dzień kominie. Jedzą same dobre, jajeczko na twardo z twarożkiem, płatkami owsianymi i osypką, a popijają domowym jogurtem na kozim mleku. Tak będzie do czasu, aż się opierzą i pójdą na swoje.
Z innych rzeczy, kilkoro młodzieży koziej znalazło już swoje domy i przystanie. W oborze robi się jaki taki porządek.
A ja jak zwykle, co dzień ser, czasem dwa, dzisiaj zaś ciućki kozie warzyłam, bo goście do cna wyjedli, jako przekąskę rowerową zabierając. Tak to jest, jak się człek upiera wegetarianinem być i forsować mięśnie na świeżym powietrzu.
Takoż piszę swoje, tłumaczę, nawet za łacinę się chwytam, kombinuję, hobby swoje rozwijając.
Zasię również drugi nasz kogut, zielononożny powędrował na drugą stronę. I miejsca królewskiego w kurniku ciapatemu ustąpił. A to z tej przyczyny, że po walce koguciej zostało mu opętanie. Opętał go mianowicie duch pokonanego koguta. I w naszym kolorowym kurduplu zaczął mnie ścigać na podwórzu! Do tego stopnia, że ten musiał wylądować na pieńku. Skończył jako pieczyste, dzisiaj trzeci dzień jedzony, w towarzystwie szparagów z wody z masełkiem. Jego dusza zaś wybiegła głównym kominem i pieje rozgłośnie, trzepiąc i bijąc czupurnie skrzydłami. Księga mówi, że coś przywoła... oby dobrego i ciekawego...
Teraz już tylko siedzieć i czekać..

2 komentarze:

  1. Zadumałam się po przeczytaniu... Ogląda się, czyta... ale jak tak człowiek opisze krok po kroku tę codzienność to ona już taka różowa nie jest :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. No, to Twoja koza miała więcej szczęścia niż mój Stefan, chociaz objawy miał podobne. No ale ja się nie znam na sztukach magicznych. A szkoda...

    OdpowiedzUsuń