Leje, grzmi, po czym wraca gorąca i parna pogoda, na szczęście z wietrzykiem, który nieco łagodzi męki kóz, dręczonych na pastwisku przez gzy i ślepaki.
Sprzedaż indycząt idzie dość powoli, ale skutecznie. Została ich ostatnia dwudziestka, która nie trzyma się już niedokończonej zagródki, której skończyć nie mamy czasu, tylko wyrusza śmiało w świat, a dwie matki jenduszki dramatycznie nawołując biegną tam, gdzie te smarkaczątka idą. Czyli mamy co chwila imprezę z poszukiwaniem ptaków i przyganianiem ich z pola albo sadu. Wrrr...
Miód z drugiego ula został wybrany, jednak w mniejszej, niż zakładana ilości. Inne ramki z zasklepionym miodem okazały się częściowo zaczerwione. Anna przełożyła je do słabszego ula, gdzie - mamy nadzieję wylęgną się nowe pszczółki i zasilą tamten rój, i wtedy dopiero dobierzemy się do reszty zbiorów.
Małe gospodarstwo na pograniczu wschodnim, przyjazne środowisku i dobrym ludziom, wytrwałe. Na tym blogu można pobyć w nim i poznać jego życie, pracę, poczuć rytm czterech pór roku, a także trochę pofilozofować...
30 czerwca 2017
25 czerwca 2017
Mlekiem i miodem płynąca
Żeby nie było, że tak fajnie jest prowadzić gospodarstwo, że miodem i mlekiem ziemia opływa sama, jaja codziennie w kurniku się znajduje, a pieczenie same do gąbki wpadają, to muszę najpierw ponarzekać na notoryczne zmęczenie ostatnio, zakwasy w zastałych przy komputerze mięśniach i brak czasu na cokolwiek innego, niż praca rolnika...
Niby też ona taka spokojna, leniwie sobie płynie, ale jak dowali, to daje popalić, niczym w jakimś filmie sensacyjnym. Do takich momentów należą oczywiście sianokosy, gdzie napięcie stopniuje się stanem pogody i trzeźwości niektórych pracowników. Żniwa też bywają pasjonujące, na czyje to pole teraz kombajn zajedzie i czy zdąży przed zapowiadanym deszczem, albo czy się znowu nie popsuje, ale żniw już nie mamy, odkąd liche owsiane poletko zamienione zostało na dzikie pastwisko (pomimo obsiania mieszanką szlachetnych traw urosło na nim wszystko, tylko nie to, co trzeba, na szczęście kozy to jedzą). Zatem pozostają jeszcze wykoty, oraz tego roku doszło wreszcie - wyczekiwane od dawna - miodobranie.
Anna jakiś czas temu zlustrowała ule i uznała, że dwa z nich nadają się do wybierania. W trzecim rój wciąż jest słaby, mimo zasilenia nową matką już drugi raz, a dwa kolejne są zbyt młode, dopiero z wiosną zasiedlone, żeby to robić.
Przygotowała się merytorycznie, oglądając kilka tematycznych filmików pszczelarskich na YT i wczoraj uznała, że to zrobi. Mistrz pszczelarski już od jakiegoś czasu mocno ją motywował, bo czas najwyższy.
W sumie dość łatwo jej poszło wybranie czterech ramek pełnych zasklepionego miodu i przywiezienie ich w pudle, nakrytych prześcieradłem na taczce z ogrodu do chatki dziadka, gdzie sobie kręcalnię tymczasową urządziłyśmy. Czekała już w niej wyszorowana po kilkakroć stara miodarka ręczna, jeszcze po dziadku, dawnym właścicielu siedliska odziedziczona. Trzy plastikowe pojemniki po pokarmie dla pszczół, zaadoptowane jako wiaderka, odsklepiacz (też dziadkowy), kilka misek i kubków, w razie czego.
Wstawiłyśmy pierwsze dwie ramki do miodarki i wzięłam się za kręcenie. I tu wyszło nasze obopólne nieprzygotowanie tematu. Jak kręcić, ile czasu, jak szybko, kiedy uważać, że się wszystko zrobiło, kiedy i ile oczekiwać miodu... Nawet nie wiedziałyśmy, że trzeba ramki odwrócić po pewnym czasie i kręcić drugie tyle. W sumie zeszło nam na ten eksperyment naukowy kilka godzin i zdało się nam, że żadnego rezultatu nie przyniósł. Anna popadła w rozpacz.
- Tyle pracy! Tyle wysiłku, starań i pieniędzy w to włożonych, tyle czekania, a teraz k...wa nic?
Trzasnęła drzwiami i poszła, pochlipując. Ja zaś podstawiłam pod kranik, z którego ciurkał jednak miodzik wiadereczko i poszłam rozpracowywać temat teoretycznie. Wkrótce znalazłam rady pszczelarzy jak to robić miodarką ręczną, rzuciłam komputer i poszłam sprawdzać nabytą wiedzę w praktyce. Anna już, w bezdennej depresji rąbnęła była się spać. Teraz dopiero zaczęło z niej wychodzić całe zmęczenie ostatnich dni.
W takim razie, nie niepokojona, szybko poradziłam sobie z odebraniem miodu z dwóch pierwszych ramek, odsklepiłam następne, wstawiłam do wirówki, zakręciłam. Najpierw wolno. Potem trochę szybciej. Potem najszybciej jak się dało. Po czym wyjęłam ramki, przekręciłam je na drugą stronę, wstawiłam i proces powtórzyłam. Z kranika leciało całkiem zgrabnie żółte słodkie coś. Zeszło mi tak prawie do północy, przy okazji piwko żem sobie wypiła i pozastanawiałam się nad czasem odmierzanym strużką lejącego się leniwie złotego miodu. Wybrałam prawie pół wiaderka, zamknęłam je, zakorkowałam kranik miodarki i poszłam spać,
Raniutko zerwałam się i pierwsze, co zrobiłam to odetkałam kranik. Zleciało jeszcze z półtora litra. A gdy miodarkę przechyliłam, podkładając pod jeden bok drewienka, ściekły jeszcze dwa pełne kubki. I zabrałam się do przecedzania miodu i wlewania go do słoików. Trzeba było nieco pokombinować, jak sobie pracę usprawnić, nie mając jeszcze skompletowanego profesjonalnego sprzętu pszczelarskiego. Ale nie było to trudne. Trwało co prawda trochę, ale mniej, niż się spodziewałam.
Na koniec podliczyłam zapełnione słoiki, wagę i ucieszyłam się. Rozpacz Anny była zgoła bezpodstawna. Wyszło z czterech ramek osiem kilogramów miodu jasnego, z troszeczkę zielonkawym odcieniem, jak przystało na miód leśny. Prawdziwy, nie podrabiany. I różnorodny. Bo pszczółki pasą się na czystym, oddalonym od ludzi terenie, pożytkując na kwiatach leśnych, brzóz, czeremchy, osiki, sosen, buków i klonów, tudzież śliw i dzikich grusz (jabłonie w tym roku odpoczywają).
Świadectwo fotograficzne będzie później, w wolniejszej chwili...
Niby też ona taka spokojna, leniwie sobie płynie, ale jak dowali, to daje popalić, niczym w jakimś filmie sensacyjnym. Do takich momentów należą oczywiście sianokosy, gdzie napięcie stopniuje się stanem pogody i trzeźwości niektórych pracowników. Żniwa też bywają pasjonujące, na czyje to pole teraz kombajn zajedzie i czy zdąży przed zapowiadanym deszczem, albo czy się znowu nie popsuje, ale żniw już nie mamy, odkąd liche owsiane poletko zamienione zostało na dzikie pastwisko (pomimo obsiania mieszanką szlachetnych traw urosło na nim wszystko, tylko nie to, co trzeba, na szczęście kozy to jedzą). Zatem pozostają jeszcze wykoty, oraz tego roku doszło wreszcie - wyczekiwane od dawna - miodobranie.
Anna jakiś czas temu zlustrowała ule i uznała, że dwa z nich nadają się do wybierania. W trzecim rój wciąż jest słaby, mimo zasilenia nową matką już drugi raz, a dwa kolejne są zbyt młode, dopiero z wiosną zasiedlone, żeby to robić.
Przygotowała się merytorycznie, oglądając kilka tematycznych filmików pszczelarskich na YT i wczoraj uznała, że to zrobi. Mistrz pszczelarski już od jakiegoś czasu mocno ją motywował, bo czas najwyższy.
W sumie dość łatwo jej poszło wybranie czterech ramek pełnych zasklepionego miodu i przywiezienie ich w pudle, nakrytych prześcieradłem na taczce z ogrodu do chatki dziadka, gdzie sobie kręcalnię tymczasową urządziłyśmy. Czekała już w niej wyszorowana po kilkakroć stara miodarka ręczna, jeszcze po dziadku, dawnym właścicielu siedliska odziedziczona. Trzy plastikowe pojemniki po pokarmie dla pszczół, zaadoptowane jako wiaderka, odsklepiacz (też dziadkowy), kilka misek i kubków, w razie czego.
Wstawiłyśmy pierwsze dwie ramki do miodarki i wzięłam się za kręcenie. I tu wyszło nasze obopólne nieprzygotowanie tematu. Jak kręcić, ile czasu, jak szybko, kiedy uważać, że się wszystko zrobiło, kiedy i ile oczekiwać miodu... Nawet nie wiedziałyśmy, że trzeba ramki odwrócić po pewnym czasie i kręcić drugie tyle. W sumie zeszło nam na ten eksperyment naukowy kilka godzin i zdało się nam, że żadnego rezultatu nie przyniósł. Anna popadła w rozpacz.
- Tyle pracy! Tyle wysiłku, starań i pieniędzy w to włożonych, tyle czekania, a teraz k...wa nic?
Trzasnęła drzwiami i poszła, pochlipując. Ja zaś podstawiłam pod kranik, z którego ciurkał jednak miodzik wiadereczko i poszłam rozpracowywać temat teoretycznie. Wkrótce znalazłam rady pszczelarzy jak to robić miodarką ręczną, rzuciłam komputer i poszłam sprawdzać nabytą wiedzę w praktyce. Anna już, w bezdennej depresji rąbnęła była się spać. Teraz dopiero zaczęło z niej wychodzić całe zmęczenie ostatnich dni.
W takim razie, nie niepokojona, szybko poradziłam sobie z odebraniem miodu z dwóch pierwszych ramek, odsklepiłam następne, wstawiłam do wirówki, zakręciłam. Najpierw wolno. Potem trochę szybciej. Potem najszybciej jak się dało. Po czym wyjęłam ramki, przekręciłam je na drugą stronę, wstawiłam i proces powtórzyłam. Z kranika leciało całkiem zgrabnie żółte słodkie coś. Zeszło mi tak prawie do północy, przy okazji piwko żem sobie wypiła i pozastanawiałam się nad czasem odmierzanym strużką lejącego się leniwie złotego miodu. Wybrałam prawie pół wiaderka, zamknęłam je, zakorkowałam kranik miodarki i poszłam spać,
Raniutko zerwałam się i pierwsze, co zrobiłam to odetkałam kranik. Zleciało jeszcze z półtora litra. A gdy miodarkę przechyliłam, podkładając pod jeden bok drewienka, ściekły jeszcze dwa pełne kubki. I zabrałam się do przecedzania miodu i wlewania go do słoików. Trzeba było nieco pokombinować, jak sobie pracę usprawnić, nie mając jeszcze skompletowanego profesjonalnego sprzętu pszczelarskiego. Ale nie było to trudne. Trwało co prawda trochę, ale mniej, niż się spodziewałam.
Na koniec podliczyłam zapełnione słoiki, wagę i ucieszyłam się. Rozpacz Anny była zgoła bezpodstawna. Wyszło z czterech ramek osiem kilogramów miodu jasnego, z troszeczkę zielonkawym odcieniem, jak przystało na miód leśny. Prawdziwy, nie podrabiany. I różnorodny. Bo pszczółki pasą się na czystym, oddalonym od ludzi terenie, pożytkując na kwiatach leśnych, brzóz, czeremchy, osiki, sosen, buków i klonów, tudzież śliw i dzikich grusz (jabłonie w tym roku odpoczywają).
Świadectwo fotograficzne będzie później, w wolniejszej chwili...
23 czerwca 2017
Po drugiej turze
I druga tura sianokosów za nami. Poszło dobrze, choć nie bez pewnej załamki. Bo znów nie było chętnego chłopa do roboty, chłopci wioskowi zarabiać nie chcą, wolą swoje głodowe renciny i zasiłki na ławeczkach przepijać. A jak nawet, który by chciał, to go nie ma, bo odsiaduje jazdę po pijanemu na rowerze albo coś podobnego, lub już nie może, bo wódka tak nim pomiata, że budzi się co rusz z czymś innym złamanym, albo stopą, albo ręką. I nie do roboty mu, tylko papiery od lekarzy zbierać i urzędy molestować o większe wsparcie finansowe.
Tymczasem trza było chłopaka, żeby kostki widłami podawał na balkonik, by można je było ułożyć pod dachem obory. Miejsce w paszarniach "stacjonarnych" już zostało zajęte, a tylko tam nasza siła wystarczała do pakowania.
Pierwszego dnia zwózki, znów samodzielnej przyczepką, ułożyłam przywiezione w 3 kursach siano w garażu, na wszelki wypadek, gdyby padać w nocy niebu się zechciało. A następnego dnia raniutko, Anna ledwie wstała i oczęta przetarła ruszyła do jedynego chodzącego w miarę prosto po ziemi Andriuszy, aby nikt jej w tym nie ubiegł, bo w gorący czas prac polowych wszyscy zdatni do pracy mają bezpardonowe wzięcie. I miała szczęście, Pan Bóg czuwał. Andriusza właśnie po ostro zakrapianym wieczorze ruszał na wioskę w poszukiwaniu leczniczego klina. Tak więc wylądował u nas, dostał na początek dniówki piwo, potem solidną jajecznicę z 5 jaj i kawę, i jakoś się został. Także zgodził się dopomóc w miarę swych sił Sąsiad z Polesia, któregośmy pielącego ogródek przed jego chatynką zoczyły w drodze na łąkę. Sił okazało się, że mu przybyło, odkąd na wiosce zamieszkał i nawet wytrwał bez opuchnięcia przy podrzucaniu kostek siana widłami na balkonik. A że facet wysoki, to nawet dużo podrzucać nie musiał.
Anna zwiozła całość z łąki, sianko także z garażu znalazło się na stryszku, zatem jakiś tam gorący posiłek na koniec wszyscy zjedli, a do piwa dostali ostatniego rozmiękłego dojrzale i apetycznie śmierdzielinka. Który zniknął w oka mgnieniu, co mi miłe było, owszem, widzieć. Nawet ostrożny w ocenach Andriusza się oblizał, a jadł coś takiego pierwszy raz w życiu.
Podsumowanie sianokosów jeszcze przed nami, bo także i nasza łąka ciągle nieruszona i należałoby ją skosić. A jak skosić to i zebrać, bo co ma się marnować.
Tymczasem trza było chłopaka, żeby kostki widłami podawał na balkonik, by można je było ułożyć pod dachem obory. Miejsce w paszarniach "stacjonarnych" już zostało zajęte, a tylko tam nasza siła wystarczała do pakowania.
Pierwszego dnia zwózki, znów samodzielnej przyczepką, ułożyłam przywiezione w 3 kursach siano w garażu, na wszelki wypadek, gdyby padać w nocy niebu się zechciało. A następnego dnia raniutko, Anna ledwie wstała i oczęta przetarła ruszyła do jedynego chodzącego w miarę prosto po ziemi Andriuszy, aby nikt jej w tym nie ubiegł, bo w gorący czas prac polowych wszyscy zdatni do pracy mają bezpardonowe wzięcie. I miała szczęście, Pan Bóg czuwał. Andriusza właśnie po ostro zakrapianym wieczorze ruszał na wioskę w poszukiwaniu leczniczego klina. Tak więc wylądował u nas, dostał na początek dniówki piwo, potem solidną jajecznicę z 5 jaj i kawę, i jakoś się został. Także zgodził się dopomóc w miarę swych sił Sąsiad z Polesia, któregośmy pielącego ogródek przed jego chatynką zoczyły w drodze na łąkę. Sił okazało się, że mu przybyło, odkąd na wiosce zamieszkał i nawet wytrwał bez opuchnięcia przy podrzucaniu kostek siana widłami na balkonik. A że facet wysoki, to nawet dużo podrzucać nie musiał.
Anna zwiozła całość z łąki, sianko także z garażu znalazło się na stryszku, zatem jakiś tam gorący posiłek na koniec wszyscy zjedli, a do piwa dostali ostatniego rozmiękłego dojrzale i apetycznie śmierdzielinka. Który zniknął w oka mgnieniu, co mi miłe było, owszem, widzieć. Nawet ostrożny w ocenach Andriusza się oblizał, a jadł coś takiego pierwszy raz w życiu.
Podsumowanie sianokosów jeszcze przed nami, bo także i nasza łąka ciągle nieruszona i należałoby ją skosić. A jak skosić to i zebrać, bo co ma się marnować.
17 czerwca 2017
Burzowy czas
Trochę się działo u nas ostatnio, stąd milczenie na blogu.
Przede wszystkim skończyły się pomyślnie wylęgi u jenduszek. Wylęgalność bardzo dobra, tylko 2-3 jaja okazały się puste, i dwoje piskląt padło w wypadkach. Jedna odchowana partia już poszła na swoje, teraz hołubimy jeszcze resztę, przy pomocy oczywiście trzech matek. W tym celu wykonałyśmy ten wysiłek, aby wreszcie zbudować wybieg dla kwok przy nowym kurniku. Słupy wbił jeszcze Jary, który wpadł na ostatek przed swoim wyjazdem i porąbał resztę zalegającego drewna na podwórzu. My zaś naciągnęłyśmy drobną siatkę wolierową na słupach, a tymczasowo furtkę imitują wysokie deski. Wciąż nie ma czasu dokończyć roboty.
Potem nadszedł czas sianokosów, a raczej ich 1 tury. Mimo, że zaraz po skoszeniu trawę zlał deszcz, to zdołała ona wyschnąć szczęśliwie w następnych dwóch suchych i wietrznych dniach, przegrabiana maszynowo kilka razy dziennie. Zaraz po skostkowaniu po południu dnia trzeciego Anna wzięła się za samodzielne zwożenie owych kostek do obejścia. Czemu sama? Ano żaden z umówionych pracowników nie przyszedł. Mieli ważniejsze sprawy, jak się okazało, choć umawiając się, jakoś o nich nie wspomnieli. Trudno. Wykorzystując sprzyjającą pogodę i wiedzę zdobytą w poprzednich latach przy łąkowych pracach, sama pakowała kostki na przyczepkę i do samochodowej paki, fachowo je układając i związując pasami, tak jak ją nauczyli rolnicy z dziada pradziada. Po czym przywoziła ładunek trzy kilometry do naszej wioski i obejścia. Pierwszego dnia pracowałyśmy (ja miałam na głowie rozładunek i pakowanie kostek do paszarni) pilnie do nocy, gdy już brak światła utrudnił chowanie siana w nieoświetlonych pomieszczeniach.
Drugi dzień Anna rozpoczęła o 5 rano. Na ten dzień bowiem zapowiedziano po południu deszcz (którego nie było) i postanowiła się pospieszyć. Wykonała 3 ostatnie kursy bez problemu, załadowując po sufit dwa duże pomieszczenia kurniko-paszarni. W sumie było 9 kursów po 35 kostek, łatwo policzyć ile wyniósł urobek. To połowa tego, co nam jest potrzebne na przyszły sezon zimowy. Dlatego z niepokojem śledzimy prognozy pogody, które nie zapowiadają już ładnej pogody przez dłuższy czas.
Niedługo jakoś potem przyszła wreszcie wyczekiwana króciutka ulewa, która towarzyszyła maleńkiej burzy. Burza jednak okazała się zająbista i popsuła nam humor na kilka dni. Piorun uderzył w światłowód pomiędzy naszą i drugą wioską, poszedł kablem i mimo wyłączenia popsuł łącze internetowe. Nie tylko nam, ale i wszystkim użytkownikom na naszej wsi. Iskra była tak duża, że natrzaskało nam w chacie głośno i dramatycznie, i oprócz łącza i telewizji, padła także (chyba ze strachu) lodówka. Z sykiem zaczął ulatniać się z niej freon. Hm, od czasu awarii jakieś 5 lat temu i tak wytrzymała dłużej, niż wyrokował majster lodówkowy, który dawał swojej naprawie czas jakichś dwóch lat.
Brak chłodziarki (mamy drugą dużą zamrażarkę, jak każdy przyzwoity rolnik) jest jednak dość upierdliwy. Nie ma gdzie przetrzymywać świeżego mleka, które zaraz kiśnie, kefiru, masła czy świeżych serków, albo podrobów dla kotów. Zatem czeka nas nadprogramowy wydatek.
Awarię łącza już naprawiono, trwało to trzy dni, mamy nowy kabel, nowy router, lecz telewizję szlag trafił, i dobrze. Nie odnowi się umowy, i z głowy. I tak jej nie oglądałyśmy z braku czasu.
Co jeszcze?
Drewno zostało pracowicie zwiezione i ułożone w ściankach pod okapem z drugiej strony kurniko-paszarni. Przy okazji namierzyłyśmy jeszcze jednego, po makolągwie gniazdującej pod dachem tarasu i jaskółkach w oborze, dzikiego mieszkańca obejścia. Jest nim wąż, zaskroniec, jednak nie gniewosz, jak myślałam wcześniej sądząc jedynie po śladach na piasku i informacjach z netu. Ślady jego bliskiego bytowania widujemy od lat dwóch. Sprowadził się w czas wielkiej gorącej suszy w 15 roku, zwabiony wodą dla zwierząt zostawianą w obejściu na noc. W zeszłym roku znalazłyśmy pod starą wialnią skórę z wylinki. W tym roku osobiście stanęłyśmy z nim oko w oko. Czyli osiedlił się na stałe, mimo, że wikipedia twierdzi, iż zaskrońce unikają ludzi. Ma piękny brunatny kolor o oliwkowym odcieniu (bliskim barwie otoczenia, gdzie zamieszkał) i długość nieco mniej, niż metr. Czasem w pogodne dni plażuje na kupie wilgotnych próchniejących bali, pod którymi mieszka stale, koło kurnika, a których tylko z jego powodu zdecydowałyśmy się nie sprzątać. Mając wielką nadzieję, że nie będzie polował na małe jendyczątka, które dość blisko mieszkają.
Poza tym ucieszyłam się odrobiną truskawek z naszej grządki. W tym roku są bardzo drobne, z powodu długiej suszy i zimna, ale oczywiście zjadliwe, własne.
Pierwsze wino tegoroczne, z kwiatu bzu już nastawione i pyrkocze w gąsiorze. Towarzyszą temu ostatnie łyki aroniowego winka z zeszłego roku, którym popijamy śmierdzielinka, bo właśnie doszedł do właściwej lejącej konsystencji.,,
Przede wszystkim skończyły się pomyślnie wylęgi u jenduszek. Wylęgalność bardzo dobra, tylko 2-3 jaja okazały się puste, i dwoje piskląt padło w wypadkach. Jedna odchowana partia już poszła na swoje, teraz hołubimy jeszcze resztę, przy pomocy oczywiście trzech matek. W tym celu wykonałyśmy ten wysiłek, aby wreszcie zbudować wybieg dla kwok przy nowym kurniku. Słupy wbił jeszcze Jary, który wpadł na ostatek przed swoim wyjazdem i porąbał resztę zalegającego drewna na podwórzu. My zaś naciągnęłyśmy drobną siatkę wolierową na słupach, a tymczasowo furtkę imitują wysokie deski. Wciąż nie ma czasu dokończyć roboty.
Potem nadszedł czas sianokosów, a raczej ich 1 tury. Mimo, że zaraz po skoszeniu trawę zlał deszcz, to zdołała ona wyschnąć szczęśliwie w następnych dwóch suchych i wietrznych dniach, przegrabiana maszynowo kilka razy dziennie. Zaraz po skostkowaniu po południu dnia trzeciego Anna wzięła się za samodzielne zwożenie owych kostek do obejścia. Czemu sama? Ano żaden z umówionych pracowników nie przyszedł. Mieli ważniejsze sprawy, jak się okazało, choć umawiając się, jakoś o nich nie wspomnieli. Trudno. Wykorzystując sprzyjającą pogodę i wiedzę zdobytą w poprzednich latach przy łąkowych pracach, sama pakowała kostki na przyczepkę i do samochodowej paki, fachowo je układając i związując pasami, tak jak ją nauczyli rolnicy z dziada pradziada. Po czym przywoziła ładunek trzy kilometry do naszej wioski i obejścia. Pierwszego dnia pracowałyśmy (ja miałam na głowie rozładunek i pakowanie kostek do paszarni) pilnie do nocy, gdy już brak światła utrudnił chowanie siana w nieoświetlonych pomieszczeniach.
Drugi dzień Anna rozpoczęła o 5 rano. Na ten dzień bowiem zapowiedziano po południu deszcz (którego nie było) i postanowiła się pospieszyć. Wykonała 3 ostatnie kursy bez problemu, załadowując po sufit dwa duże pomieszczenia kurniko-paszarni. W sumie było 9 kursów po 35 kostek, łatwo policzyć ile wyniósł urobek. To połowa tego, co nam jest potrzebne na przyszły sezon zimowy. Dlatego z niepokojem śledzimy prognozy pogody, które nie zapowiadają już ładnej pogody przez dłuższy czas.
Niedługo jakoś potem przyszła wreszcie wyczekiwana króciutka ulewa, która towarzyszyła maleńkiej burzy. Burza jednak okazała się zająbista i popsuła nam humor na kilka dni. Piorun uderzył w światłowód pomiędzy naszą i drugą wioską, poszedł kablem i mimo wyłączenia popsuł łącze internetowe. Nie tylko nam, ale i wszystkim użytkownikom na naszej wsi. Iskra była tak duża, że natrzaskało nam w chacie głośno i dramatycznie, i oprócz łącza i telewizji, padła także (chyba ze strachu) lodówka. Z sykiem zaczął ulatniać się z niej freon. Hm, od czasu awarii jakieś 5 lat temu i tak wytrzymała dłużej, niż wyrokował majster lodówkowy, który dawał swojej naprawie czas jakichś dwóch lat.
Brak chłodziarki (mamy drugą dużą zamrażarkę, jak każdy przyzwoity rolnik) jest jednak dość upierdliwy. Nie ma gdzie przetrzymywać świeżego mleka, które zaraz kiśnie, kefiru, masła czy świeżych serków, albo podrobów dla kotów. Zatem czeka nas nadprogramowy wydatek.
Awarię łącza już naprawiono, trwało to trzy dni, mamy nowy kabel, nowy router, lecz telewizję szlag trafił, i dobrze. Nie odnowi się umowy, i z głowy. I tak jej nie oglądałyśmy z braku czasu.
Co jeszcze?
Drewno zostało pracowicie zwiezione i ułożone w ściankach pod okapem z drugiej strony kurniko-paszarni. Przy okazji namierzyłyśmy jeszcze jednego, po makolągwie gniazdującej pod dachem tarasu i jaskółkach w oborze, dzikiego mieszkańca obejścia. Jest nim wąż, zaskroniec, jednak nie gniewosz, jak myślałam wcześniej sądząc jedynie po śladach na piasku i informacjach z netu. Ślady jego bliskiego bytowania widujemy od lat dwóch. Sprowadził się w czas wielkiej gorącej suszy w 15 roku, zwabiony wodą dla zwierząt zostawianą w obejściu na noc. W zeszłym roku znalazłyśmy pod starą wialnią skórę z wylinki. W tym roku osobiście stanęłyśmy z nim oko w oko. Czyli osiedlił się na stałe, mimo, że wikipedia twierdzi, iż zaskrońce unikają ludzi. Ma piękny brunatny kolor o oliwkowym odcieniu (bliskim barwie otoczenia, gdzie zamieszkał) i długość nieco mniej, niż metr. Czasem w pogodne dni plażuje na kupie wilgotnych próchniejących bali, pod którymi mieszka stale, koło kurnika, a których tylko z jego powodu zdecydowałyśmy się nie sprzątać. Mając wielką nadzieję, że nie będzie polował na małe jendyczątka, które dość blisko mieszkają.
Poza tym ucieszyłam się odrobiną truskawek z naszej grządki. W tym roku są bardzo drobne, z powodu długiej suszy i zimna, ale oczywiście zjadliwe, własne.
Pierwsze wino tegoroczne, z kwiatu bzu już nastawione i pyrkocze w gąsiorze. Towarzyszą temu ostatnie łyki aroniowego winka z zeszłego roku, którym popijamy śmierdzielinka, bo właśnie doszedł do właściwej lejącej konsystencji.,,
2 czerwca 2017
Wewnętrzny świat
Życie w obejściu jest bujne i ciekawe. Dla bystrego obserwatora na pewno nie jest nudne. Wystarczy usiąść na ławeczce i trochę poczekać. Zaraz coś nawinie się pod obiektyw. Tym razem większość dzisiejszych scenek do fotografii trafiło się Majce, goszczącej u nas z siostrą przez kilka dni.
Poniżej Kolesie Dwaj, Kochaś (ten pierwszy, mini-kochin) i Łysol (gołoszyjka, takie brzydactwo wymyślili Austriacy). Trzymają się zawsze razem, co dziwne u kogutów. Ale im dwóm akurat raźniej, bo reszta zwykłych kur zwyczajnie ich lekceważy albo odgania. Dwa z czworga dziwnych kuraków, które się wykluły poprzedniej jesieni z zakupionych u hodowcy hobbysty jaj. I urozmaicają oto swoim widokiem nasz mały światek. Była jeszcze kurka gołoszyjka, która zniosła nam na Wielkanoc kilka pięknych zielonych jajeczek, niestety nie spodobała się indorowi, i musiała przedwcześnie skończyć w rosole.
A oto poniżej portret owego nietolerancyjnego amerykandora.
Tutaj zaś perspektywa świata, jaki rozciąga się patrząc od progu naszej chaty, na przyległy wewnętrzny dziedziniec. Jest zabawnie powiększona i zdeformowana, bo zdjęcie robione obiektywem, który najlepiej ściąga powierzchnię Księżyca i satelity Jowisza, a nie tak małe przestrzenie.
Kogut naczelny. Mix zwykłej kury z zielononóżką.
Małe zetknięcie przed oborą. Pasza robi srogą minę wobec niesfornego Michasia, którego z kolei strzeże jego matka, Amela. Nad nimi filozoficznie obojętna głowa Felicji.
Jedyne moje zdjęcie w tym wpisie. Grządka szpinaku i rzodkiewki, które już zostały dokładnie pożarte, w serii szpinaku duszonego na patelni oraz sałatki szpinakowej z serem, orzechami i miodem. W ich miejsce posiano następną dawkę zdrowia.
1 czerwca 2017
Dzień powszedni
Praca, praca, praca, czyli zakręcony czas. Dlatego, nawet gdyby pisać się coś chciało, to i tak nie ma kiedy. Zbieram jakieś drobne fotograficzne ślady, na później.
Prowadzenie gospodarstwa w sezonie to ciągłe napięcie uwagi, czujność od rana do nocy, rozmaitość niespodziewanych prac do wykonania przy okazji tych codziennych, zwykłych. Bywa, że płaczę ze zmęczenia, z niemożności nabrania oddechu, pisania, rozmyślań. Albo irytuje mnie byle drobiazg, wchodzący w drogę, to taka pora.
Odnotować należy wylęgi indycząt. Już pod dwiema jenduszkami pojawiły się pisklaczki. Dziś klują się pod trzecią.
Anna zaszalała i kupiła na targu pięć kaczek mulard na tucz. Już opierzonych. Kaczki chyba nie widziały nigdy ludzi, świata, są przerażone, nie chcą jeść tego, co im daję, wypuszczone z zagródki na dwór biegają we wszystkie strony chaotycznie, kwacząc wielkim głosem. Czyli kłopot.
Do tego Balbin został znowu wdowcem. Jego gąska zdechła po długim wahaniu, zapewne zjadła coś niestrawnego. Trochę się obawiałam o jego równowagę psychiczną, był bardzo troskliwym mężem. Jednak widok kaczek podreperował mu humor szybko. Poza tym nawiązałam z nim więź, którą trudno opisać. Gąsior reaguje na swoje imię, a kiedy staję przed nim i skłaniam uprzejmie głowę wymawiając je, z gracją pochyla swoją i tak się sobie kłaniamy kilka razy dziennie. Widzę, że aspiruje do roli przywódcy stada drobiu i machając zamaszyście skrzydłami wiedzie je pierwszy na karmienie do kurnika.
Pogoda bawi się z prognostykami. Miał być wyczekiwany deszcz, ledwie kilka kropelek spadło, a wiatr, który pędzi chmury z zachodu wysusza wszystko o wiele prędzej, niż słońce by to zrobiło.
Instalacja kolejnego ula i roju przeszła pomyślnie.
Prowadzenie gospodarstwa w sezonie to ciągłe napięcie uwagi, czujność od rana do nocy, rozmaitość niespodziewanych prac do wykonania przy okazji tych codziennych, zwykłych. Bywa, że płaczę ze zmęczenia, z niemożności nabrania oddechu, pisania, rozmyślań. Albo irytuje mnie byle drobiazg, wchodzący w drogę, to taka pora.
Odnotować należy wylęgi indycząt. Już pod dwiema jenduszkami pojawiły się pisklaczki. Dziś klują się pod trzecią.
Anna zaszalała i kupiła na targu pięć kaczek mulard na tucz. Już opierzonych. Kaczki chyba nie widziały nigdy ludzi, świata, są przerażone, nie chcą jeść tego, co im daję, wypuszczone z zagródki na dwór biegają we wszystkie strony chaotycznie, kwacząc wielkim głosem. Czyli kłopot.
Do tego Balbin został znowu wdowcem. Jego gąska zdechła po długim wahaniu, zapewne zjadła coś niestrawnego. Trochę się obawiałam o jego równowagę psychiczną, był bardzo troskliwym mężem. Jednak widok kaczek podreperował mu humor szybko. Poza tym nawiązałam z nim więź, którą trudno opisać. Gąsior reaguje na swoje imię, a kiedy staję przed nim i skłaniam uprzejmie głowę wymawiając je, z gracją pochyla swoją i tak się sobie kłaniamy kilka razy dziennie. Widzę, że aspiruje do roli przywódcy stada drobiu i machając zamaszyście skrzydłami wiedzie je pierwszy na karmienie do kurnika.
Pogoda bawi się z prognostykami. Miał być wyczekiwany deszcz, ledwie kilka kropelek spadło, a wiatr, który pędzi chmury z zachodu wysusza wszystko o wiele prędzej, niż słońce by to zrobiło.
Instalacja kolejnego ula i roju przeszła pomyślnie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)