28 marca 2025

Ślady wiosenne

I przyszła wiosna, jakaś taka chłodna, słabo wyczuwalna, ale to tak zawsze na Podlasiu. W istocie zaczyna się u nas w kwietniu, gdy pojawiają się pierwsze pączki na drzewach i zawilce w lesie. Spadło trochę deszczu nocami dwiema, więc dzięki temu, że dnie są mało słoneczne, świat jest nawilżony i odświeżony. Są już wszystkie ptaki, żurawie, bociany wioskowe. Codziennie spaceruję w okolicy i obserwuję zmiany, gadam z ptaszkami, gwiżdżąc im do wtóru, mam wrażenie, że niektóre mi odpowiadają. Tak jak ja im.

Poza tym różne cudeńka koło naszej chaty chodzą sobie nocami i porami bezludnymi. Obserwuję różne ślady zostawiane na szutrowej drodze. Wcześniej stadka jeleni, teraz zaś tropy delikatnych stópek mamy sarny i maleńkich raciczek dwojga biegających wokół niej sarniątek. Widać, jak wyszły z sosnowego, gęstego młodniaka po prawej przechodząc do starego lasu po lewej stronie drogi, a w dalszym miejscu wyśledziłam ich powrót do młodniaka.

Któregoś ranka Anna zawołała mnie na dwór. "Chodź, coś zobaczysz. Co to może być?"

Na piasku koło domu snuły się okręgami cienkie linie, gdzieniegdzie pojedynczy trójpalczasty ślad jakby stopy, ale okręgi były duże, spiralne, krążące w jakimś tańcu.

- Hm, na węża to nie wygląda...

Myśl o dziwnych stworach technologicznych była przerażająco-zadziwiająco-zabawna, więc ją odrzuciłam racjonalnie i wyśledziłam kierunek ruchu owego niezidentyfikowanego stwora. Zmierzał na wzgórze ziemianki i tam się urywał. Wkrótce też, odkryłam takie ślady również w obrębie podwórza.

- Oj, już wiem! To nasz Igor w tańcu wokół Ilonki takie ślady zostawia, gdy rozcapierza szeroko skrzydła i ciągnie cienkie ślady lotnymi piórami po piasku!

Poza tym kozy się wreszcie zdecydowały i wiosnę dają poczuć w zabawnych podskokach łatek i szarutek.

8 marca 2025

Przedwiosenne istnienie

Przyleciały żurawie, świetnie, bo już się o nie martwiłam, o tę rodzinę, która stale zza lasu południowego nadaje z rana i wieczora, a czasem przelatuje nad chatą. Nieco wcześniej zleciało się trochę wędrownych mniejszych ptaszków, i wreszcie słychać z okolicy i drzew wokół obejścia pocieszne kwilenia i kląskania, zamiast krakania, skrzeczenia, pohukiwań i chichotów zimowych ptaszydeł.
Po mroźnym okresie, dość długim, ale w przewadze suchym, bo rzadko spadała odrobina śniegu, zaczyna się suche przedwiośnie. Słońce wysoko i ostro świeci, dając tym radośniejszy nastrój światu, ale deszczu ni widu ni słychu.
Wykonuję codziennie poranny spacer drogą koło chaty, słuchając nowin leśnych, razem z węszącymi psami i przezwyciężając przedwiosenne niedomagania, które mnie dopadły, w tym nawrót kamicy po roku zupełnego spokoju w tym względzie. Leczę się domowymi sposobami, powoli wychodzę z zapaści, ale pewnie jeszcze to potrwa, bo ledwie się snuję, taki brak siły.
Zadałam sobie także dotrzymanie wielkiego postu, 3 dni całkowitej głodówki mam za sobą, teraz jem tylko zupę warzywną z odrobiną oleju i piję dużo wody z cytryną dla oczyszczenia organizmu. Zero mięsa, mąki, potraw smażonych, tłuszczu zwierzęcego, kawy i alkoholu. Nawet nieźle mi idzie. A to już piąty dzień.

Misia się rozpędziła i daje już 1,5 litra mleka dziennie, które zbieram, kwaszę i zamieniam w twaróg, a potem go gliwię i robię z niego pyszny serek topiony z kminkiem. Właśnie pierwsza porcja dojrzewa, musi to robić kilka dni, bo przekonałam się, że zesmażony zbyt wcześnie wychodzi za rzadki i mniej smaczny. Musi w tym swoim gliwieniu nieco wyschnąć i zacząć lekko charakterystycznie "pachnieć".

Poza tym drukarnia się wreszcie ogarnęła i po kilku dyskusjach i korektach dała termin realizacji, 19 marca. Kiedy zobaczę książkę w ręku i sprawdzę, czy nie ma błędów dopiero będę mogła zacząć fazę dystrybucji. Niewiele egzemplarzy, bo sto. Nie lubię szaleć, a szybki dodruk jest zawsze możliwy. Książka jest o niszowej treści i mało kto jest w stanie ją przeczytać, choć wszelkie trudności w niej są objaśnione. Nie spodziewam się cudów po ewentualnych czytelnikach. To rzecz dla znawców i miłośników tematu proroczego, historii, symbolizmu i boskich tajemnic istnienia.

15 lutego 2025

Zimowanie

Minął styczeń, mija luty. Niespodziewanie nadeszły mrozy, większe niż około-zerowe przymrozki, nocą dochodzące nawet dwunastu stopni. Sucho przy tym, śniegu jak na lekarstwo. Ptaki domowe snują się zmarznięte po obejściu, dwie kury już zostały pożarte przez las, więc nie spodziewamy się niczego innego, niż zaofiarowała nam wiosna zeszłoroczna, gdy trzeba było wybić prawie całe stado drobiu w wyścigu z drapieżnikami.

Nabrałam nowego pro-zdrowotnego zwyczaju, wychodzenia o poranku na krótki spacer (w sumie jakiś kilometr) traktem koło chaty. Z psami, które to uwielbiają. Obserwacja przyrody codzienna otwiera zmysły lepiej,  niż jakiekolwiek inne rozważania. Namierzyłam dzięcioła-sąsiada, raz słyszałam już nawet głos pojedynczego żurawia zza lasu, było to przed mrozami, więc mam nadzieję, że zawrócił do swoich. Poza tym głównie aktywne są gawrony i para kruków mieszkająca opodal przez okrągły rok, która właśnie rano, gdy sobie chodzę, kończy swoje obloty po terenie i zwołuje się krakliwie do gniazda. W nocy pohukują sowy, odzywa się też ptak, którego nazywam "śmiszkiem", bo jego głos przypomina rechotliwy śmiech, albo też "gwizdacz", z którym już umiem pogadać, naśladując jego gwizdy całkiem zgrabnie. Widuję również w dzień na tarasie jak zawsze małe ptactwo w typie sikorek, w te mrozy podrzucam im trochę karmy. 

Mimo tej spacerowej nowej tradycji dopadła mnie zaraza przedwiosenna, zwleczona przez Annę z warsztatów z dziećmi, jak zawsze to bywa. Najpierw ona, teraz ja. Na szczęście nic poważnego, raptem katar, zrazu nieco gardło, i potem pokasływanie, gorączka malutka albo wcale. Uruchomiłam materac elektryczny i pokonałam atak dreszczy jednego popołudnia. Biorąc tylko witaminy i krople do nosa. Przez ten czas jedna z kóz poroniła, (zdarzało się i to w naszej hodowli, choć na kilku palcach można zliczyć przypadki), nie jest najmłodsza, poza tym ma agresywną bodącą siostrę dominatorkę. Zatem zaczyna się dojenie, na razie tyle co do kawy, ale w sumie w samą porę. Bo już trzeba było raz dokupić mleko sklepowe do śniadaniowej jaglanki i do kawy właśnie.

Zimowe wieczory zaś i noce częściowo w czas przebudzeń spędzam na lekturze. Och, co radość mieć takie przestrzenie do penetracji wyobraźnią. Głównie czytam fantastykę, począwszy od najstarszych dzieł, ale i nieco filozofów i ksiąg świętych różnych kultur, oraz ufologów. Moje dzieło życia wreszcie żmudnie złożone, pofrunęło do drukarni i czeka na egzemplarz próbny.

18 stycznia 2025

Się kręci


Zofka przywitała z nami nowy rok. Kilka dni temu drugi raz. Miejscowi bowiem obchodzą również małankę według "ruskiego kalendarza", która wypada 13 stycznia. W praktyce odbywa się klasycznie, trochę petard i fajerwerków puszczanych w niebo z poszczególnych wsi. Chłopaki zazwyczaj robią to kulturalnie, koło dwudziestej pierwszej, bo później już pewnie nie trzymają się prosto na nogach, albo w ogóle leżą. 
Pogoda tego stycznia leniwa jest, udaje tylko zimę. Choć znajomi znad morza piszą o ogromnych śnieżycach i przeszkodach drogowych, u nas jest grzecznie. Kilka dni popadało nieco, nie na tyle jednak, aby trudzić się specjalnym odśnieżaniem, teraz zeszło całkiem i stopniało. Nad polami unosi się biała mgła. Czasem widać na skraju lasu idącą majestatycznie klępę albo rogatego jelenia, także zostawiają swoje ciężkie ślady na szutrowej drodze obok, z czego wnoszę, że podchodzą dużo bliżej naszej chaty, niż nam się zdaje. To dlatego prawie co noc pies warczy pod drzwiami i szczeka zawzięcie w ciemność, budząc mnie ze snu.
Młoda kura zaczęła się nieść, stąd zwiększyła się ilość jajek do dwóch co dwa dni. Pulcheria zakończyła swoją zimową sesję nieśną, ale jestem usatysfakcjonowana, bo mam duży zapas w lodówce na swoje potrzeby. 
Pierwszy raz w życiu przyrządziłam kartacze i nawet mi wyszły, acz nie z mięsa klasycznie wieprzowego. 

Poza tym rozleniwiłam się. Kończymy skład książki, o której napiszę, gdy wyjdzie z drukarni, zatem głównie teraz czytam. Wróciłam do dawnego zainteresowania ufologią, ze względu na temat, który odżył na amerykańskim Wschodnim Wybrzeżu przy okazji dziwnych dronów (teraz przyćmiony przez pożar w LA). Przypominam sobie dawne filmy i książki na ten temat, wywiady z badaczami itp. Anna zaś kręci na kole talerze, ozdabia je i wypala w słoneczne dnie. I tak życie leci.

31 grudnia 2024

Noworocznie

 I kolejny Sylwester przybieżał...


Wrzucam zdjęcie naszej tegorocznej choinki świątecznej na pamiątkę. Gałęzie świerkowe, z naszej działki uszczknięte, związane i wetknięte w naczyńko zwilżane. Na koniec posłużą jeszcze kozuchom do ogryzienia, w przyrodzie nic się nie marnuje.

Pulcheria się niesie, obdarowując mnie zdrowo. A w noc przed moimi kolejnymi odrodzinami narodziło się szczęśliwie dzieciąteczko, Zofka. Imię dostała po swej praprapraprababce Zofiji. 

Wszystkiego dobrego wszystkim Ludziom i zwierzętom!

20 grudnia 2024

Przedświątecznie

 Przedświąteczne przejęcia i zajęcia. 


Taka jak powyższa gwiazda kolędnicza powstaje również z rąk Anny, która w ubiegłym roku przeszła szkolenie w tej dziedzinie. I urzeczywistnia je teraz dalej samodzielnie.


Przy tworzeniu choinkowych łańcuchów ogląda się najlepiej filmy, takie jak trzyczęściowy "Hobbit" czy "Władca pierścieni", a ręce same "chodzą". Jeszcze się zastanawiamy czy będzie choinka czy podłaźnica. Trzeba wybrać się do naszej brzezinki, gdzie na skraju rosną jodełki, już niektóre mocno powyginane przez wiatr i blokujące wzrost innym drzewom, to zdecydujemy już z siekierką w ręku. 
Póki co śledzie w trzech smakach czekają na przyrządzenie.
Pogoda znośna, po kilku dniach słonecznego wyżu i lekkiego kilkustopniowego mrozu nocnego i porannego, przyszedł wiatr i przywiał wilgoć, niż i pochmurność. 

W taki późno-grudniowy czas nie wiem, czy zechce mi się robić dodatkowy wpis na blogu w tym temacie, zatem teraz składam już życzenia wszystkim moim Czytelnikom i Czytelniczkom niniejszego bloga. Z okazji Świąt i Odrodzin Światła oraz Nowego Roku. Niech się wam (i nam) darzy w przyszłym obrocie Słońca - zdrowie, wiara, przyjaźń. Nie kłóćmy się, a wspierajmy, aby wytrwać zawirowania dziejów, które ponoć się gotują dopaść świat. Świadomość pomaga, emocje okłamują, obyśmy o tym nie zapomnieli!

7 grudnia 2024

Troiście

Zdjęcie okolicznościowe, ot z jakiejś drogi. U nas Mikołaj jeszcze na biegunie dobrze chrapie. 

Szczęściem, poprzednio opisana awaria skończyła się po czterech dniach ciurkania, a nie po siedmiu, jak żem sobie pożartowała. Od tej pory nastrajam się do przedświątecznych porządków i przede wszystkim mycia lodówki, którego najbardziej nie lubię i zawsze trzeba mnie gonić batem. Tym razem mikołajowym, tym na renifery... 

Anna już się rozpędziła i wieczorami spędza czas na robieniu choinkowych ozdób ze słomy i kolorowej bibułki przy świątecznych filmach na Netfliksie lecących. Ja się na razie skusiłam na obejrzenie w ciągu trzech wieczorów trzech części "Hobbita", pewnie dzięki skojarzeniu krasnali z atmosferą świąteczną. Przed nami jeszcze "Władca pierścieni" też w trzech odsłonach. Nabrałam smaku po przeczytaniu całej trylogii Tolkiena po raz trzeci (i pewnie ostatni) w życiu, wziąwszy ponad dwudziestoletnie przerwy wymagane, aby zapragnąć tego po raz kolejny.

Z atrakcji ostatnich była konieczna wizyta w gabinecie dentystycznym i dzisiejsze jajo, które zniosła stara Pulcheria, może w ramach podarunku świątecznego dla mnie? bo już zapas kaczych i indyczych wziął mi się i wyczerpał... Co prawda, odkryłam niedawno, próbując wszystkiego wpierw z wielką ostrożnością, eksperymentalnie, że moje alergie cudownie zniknęły. Hurra! Mogę jeść glutenowe specjały, fasolę i groch oraz jaja kurze, curry i kurkumę, cieciorkę i ciecierzycę, zupełnie bez efektów ubocznych. Kupiłam więc sobie zapas mąki orkiszowej, i Anna na dobry początek ulepiła nam pierogi z kapustą i grzybami. Kiedy ich spróbowałam dopiero poczułam, czego mi brakowało tyle lat! Jem już też chleb, ale bez przesady i tylko domowego wypieku.

24 listopada 2024

Ciurkanie


Nie sugerujcie się  powyższym zdjęciem, bo jest sprzed... Ścichapęk napadało białe i trwa, przy lekkich nocnych przymrozkach. I tak nagle kran zasyczał, zakrztusił się, znów zasyczał i ucichł. Dobra, poczekajmy, jest kapka w czajniku odłożona i wiaderko napełnione dla kóz, trochę zlewek do spłukiwania toalety też się znajdzie. Przecież nieraz bywało... Aha, akurat kurier przywiózł paczkę, a w niej dwa zamówione w jakimś natchnieniu wiaderka metalowe. Bo stare jedno straciło szczelność, a drugiego nie starcza do jednorazowego napojenia.

W światku ezo- modne jest sformułowanie: "wszechświat daje sygnały"... Teraz już wiem, że te wiadra to była sygnalizacja wszechświatowa.
Odłożyłam na bok zmywanie, kubki pobrudzone, łyżki, miski, garnki, wróci woda, to pozmywam. Na szczęście, wczoraj zdążyłam użyć zmywarki i jest zapas czystych naczyń. Gorzej z myciem. No, raz można przyoszczędzić na myciu zębów i prysznicu wieczornym, jakoś to będzie. 
Anna w nerwach włączyła pralkę. Krzyknęłam:
- Zwariowałaś, babo!? Nie ma wody!
Trzeba było wyłączyć z kontaktu, machina stanęła nim się na dobre rozbujała.
Zerknęłam oczywiście w gwiazdy. Tak jakoś po 13 godzinie. Znalazłam w horoskopie odpowiednie sygnifikatory, zmierzyłam odległości w stopniach, zamieniłam na czas i wygłosiłam ze zdziwieniem: Siedem godzin? Tak, woda wróci wieczorem tak jakoś koło 20... I po przerwie, żartując: A może siedem dni?

Powiem wam, dziwnie się robi, gdy w żyłach domu nie krąży woda dostępna na każde zwołanie. Nawet jak wydaje się wszystko pod bieżącą kontrolą. Tak jakby coś się czaiło w przyszłości nie do ogarnięcia, niepokój.
Anna pojechała do sklepu po wodę, ale nie było już w sprzedaży piątek, kupiła tylko kilka litrówek, wodociąg stanął przecież w całej gminie. Napaliłam pod płytą, ale ze względu na możliwość przegrzania rur dopływowych do bojlera wygasiłam szybko ogień. Miałyśmy tego dnia ruszyć piec c.o. ale odłożyłam sprawę, do tego też jest potrzebny na początku dopływ i uzupełnienie wody w kaloryferach. Napaliłyśmy mocno w ścianowym, który nie jest zależny od wody w żaden sposób, ani od prądu.
- Siku robimy na dworze! - zakomenderowała Anna. - Reszta zlewek do spłukiwania musi być oszczędzana.
Przyszła wyznaczona przeze mnie i gwiazdy godzina. I cisza w kranie. Kuźwa, musiałam pomylić się w ocenie sygnifikacji, stwierdziłam. Dopuściłam jednak błąd oceny plus minus jeden stopień, który przy ruchu księżyca zmienia się na dwie godziny. Do tego Wenus też się zdążyła przesunąć. Nie liczyłam dokładnie sekund, które zamieniają się w minuty, wszystko "na oko". I gdy już oczy mi się przymknęły na zakończenie wielodniowej lektury Tolkienowskiego "Władcy Pierścienia" zabulgotało charakterystycznie w rurach. Oho! Jest. Zerknęłam na zegar. 22. Czyli jeden stopień pomyłki, który dopuściłam.
W łazience umyłam zęby, próbowałam nalać do wiadra dla kóz zapas na rano, ale woda prychała, kaszlała, rzęziła i ciurkała tak wolno, że zostawiłam sprawę na rano. Poszłam spać. Rano obudziła mnie Anna.
- Nie ma wody znowu...
Zajrzała w internet, na stronę urzędu, i tam wyczytała informację, wczoraj przegapioną, że "woda będzie włączona o 20.00 na jedną godzinę, a potem rano o 7.00, także na godzinę. Potem będzie włączana co 4 godziny na jedną godzinę, aż do usunięcia awarii."
Aha, jednak nie pomyliłam się wczoraj w ocenie czasu! Wodociąg włączyli o 20.00, ale nim woda doszła na naszą wioskę było dużo później, jak i szybko się skończyła. Tak, i dzisiaj o wyznaczonej 7.00 kran milczał.
- Trudno się mówi. Działajmy, kozy nie mogą stać o suchym pysku!
Udało się nam odtajać szlauch, podłączyć do pompy i nalać kilka wiader żółtawej, dawno nie ciągniętej wody z gruntu używanej zwykle do podlewania. Nie było łatwo, szlauch zamarzł z resztką wody w środku, trzeba było zagrzać resztkę cennej wody w czajniku, aby polać końcówkę i rozgiąć linkę. Przydały się też kupione wiadra. Ręce zamarzały, więc przyniosłam grube rękawice kuchenne. Kozy zaspokoiły pragnienie, acz mało chętnie, bo o tej zimnej porze lubią wodę podgrzaną z kranu, której brak. 
Wodociąg rozruszał się dwie godziny później i zdołałam pozmywać wczoraj odłożone kubki, sztućce i wszelkie "skorupy". Woda w kranie tymczasowo pozostaje, ale nauczka w pamięci również.

28 października 2024

Zgniła jesień


Zaraz po wejściu Słońca w znak Skorpiona zmieniła się pogoda. Zapanowała zimna wilgoć, powszechne pleśnienie i gnicie zrzucanych letnich szat przez Mać przyrodę. Rdzawo-żółty liść zbrązowiał i  chybcikiem zaczął opadanie, spadła temperatura w nocy, a poranki do samego południa zasnuły się gęstymi tumanami mgły. Które kozy przeczekują w oborze, bo boją się mgły i nie lubią mokrych raciczek maczanych w zimnej rosie na pastwisku. Niewiele już mają do robienia na pastwie, choć potrafią się pracowicie raczyć uschłymi badylami, wiechami i kiściami nasion traw i chwastów, znajdują jeszcze niedojedzone gdzieniegdzie usypy żołędzi pod takimi, jak ten na powyższym zdjęciu dębami, których kilka wokół naszego obejścia rośnie. Bardzo lubią żołędzie, żarło wysokoproteinowe, powodujące, że dają mleko tłuste i mocne.
Mleka więc wciąż dostatek, aż jestem tym nieco już znużona. Bo zapas serów żółtych poczyniony został dostateczny dla nas, twaróg przerabiam na ruskie pierogi, kluski z ruskim nadzieniem, awanturkę, sernik, placki z serem, a resztę smażę na serek topiony z kminkiem albo zamrażam. Na szczęście zaobserwowałyśmy rosnące brzuchy u kilku kóz, zatem może zaszły w ciążę niepostrzeżenie, w tzw. "cichej rui", która ponoć w tym roku masowo się wydarzała w hodowlach. Wiem-ci to z grupy dyskusyjnej hodowców krętorogiego bydełka. Są pod obserwacją i codziennie patrzymy, czy płód się nie ruszy w brzuchu, potwierdzając podejrzenie. Brzuchy zaczyna być widać po połowie ciąży, więc jest jeszcze trochę czasu na udój, ale trzeba czuwać i powoli zmniejszać własną korzyść. Której dostajemy jednak wystarczająco na nasze potrzeby.

Ponadto zaczął się czas opozycji planetarnych na niebie i zaczęło bujać naszym życiem codziennym, jak to w takich razach się przytrafia. Padł internet i naprawa łącza trwała 5 dni. Technik przyjeżdżał dwa razy, dyskusji z AI i żywymi konsultantami było co niemiara, aż w końcu pomogła wymiana modemu na taki nowszej generacji. Technik stwierdził brak synchronizacji z sygnałem, swoim cudownym sposobem, badając sprawę przy odpiętym kablu do komputera. Gdy Anna próbowała mu to powiedzieć, przerywał: "Słucha! Nie gada! Tu się nic nie poradzi!". I rzeczywiście miał rację, do czego doszła, włączywszy kabel, gdy już odjechał, ustrojstwo zamigotało przez chwilę i zlało nas na nowo. W końcu pojechała do salonu w drugim powiecie, siemiatyckim (w naszym powiecie salon ponoć istnieje, ale nie ma żadnych namiarów adresowych w sieci, a podany telefon już dawno jest nieaktualny, odzywa się tylko zmęczony głos nowego właściciela numeru, "tak, wiem, znam sprawę, salonu już tu nie ma, numer nieaktualny") i przywiozła nowy modem. Który zadziałał rzeczywiście sprawnie od pierwszego włączenia, za to nie można wyłączać wi-fi przez 10 dni. "Czyli jesteśmy na stałym podsłuchu" - stwierdzam, jako badaczka teorii spiskowych. "W razie czego mów do mnie na migi".
Po tej akcji pojawiła się awaria wodociągu, która trwała całą noc, ale wciąż są jakieś prace i zaniki wody w kranie. A to jeszcze nie koniec tego, co szykują planety.

Poza tym ściągnęłyśmy furę gałęzi i pociętych pni jabłoni z sadu i kilka brzózek na ugorze, Zwiozłam też taczką wcześniej pocięte kawałki z drzew połamanych zimą na kaczym dołku, głównie sosna, ale też trochę grabiny i okazało się, że drewutnia sama się zapełniła. 
Wiem, że już palicie w c.o. w większości, albo wam palą, gdy mieszkacie w bloku. U nas wciąż starcza popalić 2-3 godziny przysłowiowym "chrustem z lasu" pod płytą kuchenną, nagrzewającą ściankę kaflową między kuchnią a pokojem oraz bojler z wodą. Anna zabawia się teraz naturalnym farbowaniem i na płycie stoi wielki gar parowy, zwiększający "powierzchnię grzewczą". Na wieczór przymykamy drzwi do drugiej, dziennej części domu i to ogrzewanie całkowicie wystarcza do następnego dnia. Trzeba jedynie zadbać, aby przynieść drewno wcześniej do wyschnięcia, bo o tej jesiennej porze nasiąka na dworze wilgocią choćby tylko od mgły i rosy, niekoniecznie musi padać deszcz.

19 października 2024

Śledzik w ostrej zalewie pomidorowej

 
Śledziowa Krwawa Mary

Przepis, którym się raczymy ostatnio pasjami, podał Gieno Mientkiewicz w "Śledziożercach", ale można go też spotkać w necie pod nazwą śledzi po kaszubsku. Zdjęcie powyżej pochodzi z internetu i nie oddaje do końca wyglądu potrawy, która rzeczywiście jest zrobiona z sokiem pomidorowym, a nie żadną pastą. Zapisuję tu ku pamięci, aby nie szukać ciągle w zapiskach pisanych.

Skład: 

4 wymoczone płaty śledziowe
1 cebula
1 liść laurowy
8 ziarenek pieprzu prawdziwego
8 ziarenek ziela angielskiego
2 łyżki octu jabłkowego
2 łyżeczki cukru
3 łyżki oleju
150 ml soku pomidorowego
szczypta soli, pieprzu, sosu tabasco do wzmocnienia smaku. Ja z braku tabasco dodaję łyżkę chińskiego sosu sojowego i szczyptę pieprzu cayenne.
posiekana nać pietruszki do posypania
Oraz, uwaga!
wódka czysta - 50 g, ale to opcjonalnie. Ja jednak wolę napić się naleweczki klasycznie osobno.

Najpierw zeszkliwiamy pokrojoną w talarki cebulę z dodatkiem oleju, przypraw, cukru i octu, potem dolewamy soku, wzmacniamy smak i zagotowujemy całość. Studzimy zalewę, mieszamy z pokrojonymi śledziami i wstawiamy do chłodziarki na 12 godzin. Na talerzu posypujemy zieloną pietruszką. 

Smacznego! I na zdrowie!

9 października 2024

Ecie plecie

 


I spokojnie. trochę chyłkiem zaczęła się jesień. Nie jest jak dotąd nazbyt przykra, choć są już pierwsze chłody i codziennie muszę palić pod płytą, aby nagrzać ściankę kaflową i podgrzać mieszkanie. Na razie wystarcza godzina palenia, aby ugotować co trzeba przy okazji i nagrzać wodę w bojlerze. Do kąpieli trzeba oczywiście palić przynajmniej dwie godziny.
Anna kupiła nową piłę, stara zaczęła kaprysić i pozostaje jako zapas, i z tą piłą szaleje, tnąc gałęzie ściągnięte z sadu i działki furą, które znakomicie uzupełniają zapasy w drewutni na zimę. To chyba już drugi rok z rzędu, gdy nie kupujemy drewna ani nie ściągamy gałęziówki z leśnictwa. Starczają zimowe połamańce, uschłe stare jabłonki, chrust gromadzony latem, którym palę w ciepłym sezonie, bo to najpraktyczniejsze i najszybciej wodę ogrzewa nie rozgrzewając niepotrzebnie domu. 
Kozy wciąż nie weszły w ruję, co już zaczyna nas niecierpliwić.
Dokupiłyśmy ponadto kilka młodych kurek, jeszcze nie niosek i adoptowałyśmy mini kogutka ozdobnej rasy chińskiej, na tym skończyło się Anine odgrażanie się, że koniec z drobiem. Przeważył fakt, że pozostało trochę karmy, która by się zwyczajnie zmarnowała. Ale tak naprawdę sentyment, i wyraźna pustka na podwórku, która nastała po likwidacji większości stada na wiosnę z powodu ataków lisa. Lis na razie odstąpił pola, czasem jedynie słyszę jego szczekanie z głębi lasu, więc może uda się dalsza hodowla. A karmienie drobiu tak weszło mi w krew, że odczuwałam nawet lekką depresję, nie mając do kogo zawołać i zagadać za progiem, jak przywykłam przez tyle lat (właściwie od dziecka). Nowe kurki są zabawnie oswojone, biegną ku mnie, gdy tylko wyjdę na zewnątrz i towarzyszą wszędzie krok w krok. Pulcherii poprawił się humor z tego powodu i spokojnie kontroluje obejście z jakiegoś wyższego stanowiska, które sobie obiera do obserwacji. Daje głośny sygnał przy każdym niebezpieczeństwie, czy ze strony lasu, drapieżnych ptaków czy obcych ludzi przy bramie. I tak się plecie.

20 września 2024

Trwanie w nietrwałości

 

[Powyższe zdjęcie upamiętnia sierpniowy plener malarski, jaki się odbył w naszej gminie, a przy okazji malarze zawitali do naszej wioski i uwiecznili kilka widoków, w tym naszego sadu również.]

Tak poza tym powoli kończymy prace, choć nie było jeszcze rui, więc i nie ma zwieńczenia sezonu i jego przegibnięcia się na przyszły rok. Jedynie jelenie z pobliskich lasów nie zapomniały terminu i kilka nocy ryczały groźnie w pełni swej męskiej mocy w krąg. Pokazały się też wilki, więc drżymy o stadko, wybiegając na byle bek z pastwiska. Tak, polują również w dzień, i potrafią nieomal na oczach gospodarza rozerwać swój łup, odskakując w las dopiero, gdy ten jest już blisko, np. z odgryzioną owczą głową w zębach. 

- A my nawet kapiszonów nie mamy, żeby straszyć! - jęczę.
- Trzeba czarów użyć?
- Na wzór Milarepy, można by narysować swoje pole na piasku i nakryć je przetakiem, dookoła niech się dzieje co chce, w środku mistyczny zakaz - żartuję sobie, bo i właśnie książkę o jodze indyjskiej i tybetańskiej skończyłam czytać po nocach.
Póki co zawierzam wszystko aniołowi stróżowi, bo co więcej można zrobić w takiej sytuacji?

Na innym pograniczu polskim trwa tymczasem walka z żywiołem wody, zalewającym miasta i wsie. Już w 2013 napisałam na tym blogu o tym , co wiem i co bym zrobiła, mieszkając na takich terenach. Zawczasu. Zastanawia ludzki upór trwania w niebezpieczeństwie. I odbudowywania się co rusz. W końcu - zapewniam was - nie będzie nic do odbudowania, a uparciuchy odpłyną w inny wymiar, wraz z tymi, którzy podtrzymują sens stawiania czoła żywiołom. Ziemia się zmienia, planeta wchodzi w czas przemiany i klimat z roku na rok oszaleje. Do stopnia, który jest wam sobie trudno wyobrazić. Co rozważam od 20 lat w pismach mojego Mistrza, który opisał te zjawiska pół tysiąca lat temu. A wydarzy się to i wypełni w trakcie obecnego stulecia.

Mobilność, otwartość na zmiany, ustępowanie żywiołom miejsca, roztropność, uwaga i czujność mogłaby co nieco uratować w swoim czasie, ale nie zatrzyma zmian i nie przywróci czasów, które właśnie mijają. Mamy za zadanie przeistoczyć się jako społeczeństwo i jednostkowo, organizacyjnie i w świadomości, aby wejść w ewolucję, zarządzoną przez naturę i wymogi czasu. Jak na razie wszystkie rozwiązania i projekty zakładają trwanie tego co było i posiłkują się starymi metodami, a zarządzający słabo albo wcale zdają sobie sprawę z nadchodzącej wielkimi krokami zmiany. I dlatego będą musieli odejść, zginąć, w najlepszym razie dać drapaka. Tylko ostatecznie, gdzie? Oto jest pytanie. Przetrwają ci "co idą, a nie stąpają po ziemi".

Na szczęście nic nie dzieje się nagle na tyle, aby nie było jeszcze czasu na zastanowienie się i decyzję. Choć jest go coraz mniej, przekonacie się.

Póki co obornik został wywieziony z koziarni i kozy mają czas na miłość i rozmnożenie się w przyszłym roku. Dalej myślę ostrożniej.