Lato kończy się dość upalną suszą. Piszę dość, choć temperatura codziennie sięga 30 stopni, zaś niebo bywa bezchmurne, ale trwa to krótko, a późniejsze poranki i wcześniejsze wieczory zrównują odczucia do przyjemnego ciepła. Cienia ci u nas dostatek, jak widać na powyższym zdjęciu. Drzewa swoje robią.
Powoli dobiega końca przetwarzanie ogrodowych zbiorów, mniejszych niż w latach ubiegłych. To nie jest wynik jakiejś katastrofy, a zamierzony efekt. Po prostu świadomie zmniejszamy nadmiary, nam osobiście niepotrzebne, słabo sprzedawalne albo wcale, które nie przynosiły żadnej satysfakcji z nijakich zysków, a raczej wkład pracy i czasu, aby je uzyskać.
Ogórek już się skończył, ale dał nam siebie tyle, że uzupełniłam braki w zeszłorocznych kiszonych zapasach, głównie w postaci krojonych sałatek o kilku smakach i paru słoiczków korniszonów na domowym occie. Służyły też oczywiście na surowo do mizerii i tza-tziki.
Papryki nie było wcale, bo tej ostrej mam jeszcze mrożony zapasik na tę zimę i Anna wiosną stwierdziła, że w ten sezon zrobi sobie z nią przerwę i przyoszczędzi na podlewaniu.
Teraz kończą się pomidory, w tym roku szybko psujące się i mało słodkie. Uzupełniłam zasób soku pomidorowego, który piję i zjadamy często. Zawiera ważny dla zachowania zdrowia i odporności składnik, likopen, więc czemu go sobie żałować? Wyciskarka wolnoobrotowa daje radę dokładnie oddzielić sok od skórki i ziarenek, potem stawiam sok w garze na ogniu, dosmaczam nieco solą kamienną, pieprzem czarnym albo odrobiną ostrej papryki i wrzący przelewam do butelek. Nie trzeba już pasteryzować. Mniam! Nie ma pyszniejszej zupy czy sosu jak z takiego właśnie soku. Niech się wszystkie koncentraty fabryczne schowają. Butelki przechowuję w ziemiance i nic złego się nie dzieje ich zawartości.
Anna ściągnęła już z ogrodu cukinie. Trzech różnych odmian. Ładnie wyrosły na wzniesionych grządkach i wałach, część leżakuje w ziemiance, część na tarasie, na bieżąco używam je do naszych potraw oraz karmię nimi kozy, robią za dodatek warzywny dla nich, podobnie dzieje się z burakiem liściowym.
Kapustne i jarmuż tudzież fasolkę szparagową zjadamy na bieżąco. Z ziół skończyła się mięta i kocimiętka, bo zrobiłam z nich syrop, którym dosładzamy napoje. Czeka jeszcze nać pietruszki i selera oraz bazylia do ususzenia na przyprawę.
Buraczków czerwonych było mniej niż w tamtym roku, zrobiłam z nich kilka słoików ćwikły.
Jabłka już się kończą. Spadają resztki, owoce duże i słodkie, w większości nadgryzione przez osy i szerszenie. Dały trochę pysznych dżemów i kilkadziesiąt butelek (małych i dużych) soku z sokownika. Musi starczyć na kolejne 2 lata, do następnego kwitnienia drzew. Co roku zresztą przezimowuje ich mniej, więc i sad minimalizuje nasze uzyski i pracę, sam z siebie.
Kilka późnych śliwek węgierek da pewnie kilka słoiczków dżemu. I jeszcze jakiś kompot z dodatkiem rabarbaru i słodkiego jabłka.
Ziemniaki, przywiezione od znajomego rolnika w dużo mniejszej ilości, bo starzejące się resztki przetrzebionego drobiu są na odchodnym, leżą już złożone w piwnicy, sięgam kiedy i po ile chcę. Zakupiłyśmy beztłuszczową frytkownicę i dość często wrzucamy do niej trochę krojonych kartofelków, cukinię czy pierwszą dynię, cebulkę, czosnek, kilka liści jarmużu, aby mieć szybki obiad albo kolację. Pokropioną na talerzu olejem tłoczonym, lnianym czy z ostropestu. Z dodatkiem sałatki ze świeżych pomidorów i cebulki na przykład.
Do codziennego przetwarzania należy oczywiście serowarzenie, potrwa to jeszcze przez jesień, acz stanie się stopniowo rzadsze i mniejsze. Teraz dopiero robię żółte sery, nawet wychodzą mimo upału, bo zrobiło się sucho, tworzą się więc pewne zapasy na tygodnie i miesiące do przodu. Używamy do kanapek, zapiekanek i pizzy. Co kilka dni zaczyniam w jogurtownicy kolejną dawkę świeżego jogurtu, który zjadamy na śniadanie z dodatkiem dżemu domowego i tak się plecie.
Spytacie zatem, co kupujemy w sklepie, bo chyba niewiele potrzeba... No, tak, ostatnio uzupełniłam zapas cukru, bo był w promocji w Biedronce, soli kamiennej, skrobi ziemniaczanej, kilku cytryn, które używam do napojów, jogurciku activia, którym zaczyniam domowy wyrób z koziego mleka (wypróbowałam kilka i ten najlepiej się sprawdza smakowo i jakościowo) i butelkę czystej wódki, żeby nastawić malinówkę. Maliny bowiem już masowo schną i chyba nie zdołają odrodzić się na jesień z owocami. Kupujemy również makaron, który u nas idzie dla psów, bo ja jem z rzadka tylko bezglutenowy, a Anna własnoręcznie, gdy jest potrzeba przyrządza sobie makaron domowy, z jajek od naszych dwóch ostatnich kur, głównie do rosołu. Takie i podobne zakupy robimy raz na dłuższy czas, koszty żywienia są więc mocno zredukowane.
Co do grzybów, to po zebraniu pewnej ilości kurek na początku lata, zanikły w lesie wszystkie gatunki i jak na razie nie wygląda to słodko dla grzybiarzy. Zdołałam się jednak nimi najeść, nastawiłam kurkówkę i kilka słoiczków w occie. I chwacit, jak to na Podlasiu mawiają.
Jak widać na powyższym zdjęciu domowniczki, Pasza z Labą mają się dobrze, starannie pilnując obejścia i stad tego i owego. A raczej już stadek. Samo gumno, wydziobane starannie przez drób przypomina plażę, mieszkamy wszak na wydmie leśnej. Wciąż mamy nadzieję, że przynajmniej po bokach jakaś trawka odrośnie w przyszłym roku, jak bywało na samym początku naszego zamieszkania tutaj. Jest plus tej sytuacji taki, że nie potrzeba kosić podwórka i hałasować sąsiadom.