Jeszcze nigdy nie było tak długiej przerwy na tym blogu. Prawda. Mam wrażenie, że się zmieniam, a wraz ze mną cały świat. A może jest na odwrót? I nie ma tego jak opisać. Może brakuje odpowiednich słów, nazewnictwa, pojęć, a może jeszcze się nie ustaliły, bo zmiana to fluktuacje, pływy, ruch i bezruch, po prostu inny rytm dziania się tego co zawsze.
Zaćmienie działa nadal. Długość trwania tego czasu zmian poprzez kryzys ma swój ustalony przez dawnych astrologów przelicznik, czyli zależy od długości przesuwania się cienia na tarczy księżycowej, w godzinach i minutach, które zamienia się na miesiące, tygodnie i dni. No, więc jeszcze się łapię na to kosmiczne doświadczenie, jak sądzę.
Wszystko jest zapisane w gwiazdach, to jest to co teraz interesuje mnie najbardziej, oczywiście przelotnie, bo wszystko jest przelotne, nietrwałe i zmienia się. Czytanie ich i z nich to najciekawsza księga, jaką mi przychodzi poznać!
Styczeń szybko pokazał charakter całego nadchodzącego roku, który mi się zaczął wraz z urodzinami. Anna przywiozła z Biedry bakcyla. Jakoś tak wtedy odkryłam, spojrzawszy w okno kuchenne, że konar klonu, drzewa życia poprzednich gospodarzy, pękł i zawisł nad drogą za chatą w niebezpiecznym przygięciu. Po naradzie zdecydowałyśmy się poczekać, aż opadnie sam, tylko trzeba było zdjąć tylną bramę, aby ciężki konar jej nie uszkodził upadając.
Po kilku dniach Anna osłabła i zaległa. Dałam jej tajemne kropelki, dostała gorączki 38,2 która krótko trwała, po czym pojawił się katar zatykający nos. Na katar dostała krople do nosa, po przespanej spokojnie nocy zaczęła kichać jak z armaty, kichała cały dzień nieomal, po czym... wyzdrowiała. Całe doświadczenie trwało wszystkiego 4 dni.
Ja w tym czasie najpierw się z niej naigrywałam, ale wkrótce poczułam, że i mnie coś bierze. Pojawił się katar, niewielka temperatura 37,2 i wieczorne zimne dreszcze, które z trudem przezwyciężałam pod dwiema kołdrami przy gorącym termoforze. Uznawszy, że nie mam co dalej zwlekać, zaaplikowałam sobie w końcu krople. Cały czas nie sądziłam, że to jest to, czego wszyscy się boją jak ognia. Jeśli domowniczce udało się wyzdrowieć w kilka dni to na pewno tylko zwykłe przeziębienie!
Dreszcze znikły, za to temperatura urosła i trzymała się fluktuując od 37,8 do 39,4 przez kilka dni. Doszedł ból zatok i katar ropny z krwią. Osłabłam, straciłam prawie zupełnie apetyt, do tego zmienił mi się smak i węch. Kawa cuchnęła i smakowała spalenizną, podobnie ocet nabrał słodkawego odoru. Gdy na dokładkę zaczęły niemile razić mnie sztuczne i pstre kolory rozpoznałam neuro-objawy, które poznałam byłam podczas przechodzenia zakażenia KZM, w końcu też wirusa odzwierzęcego. Co było robić? Zadzwoniłam do ośrodka zdrowia, pani zapisała mnie na teleporadę, po czym koło południa odezwał się lekarz. Niewiele pytał, tylko czy mam gorączkę. Potwierdziłam, zatem zapisał mi standardowy zestaw leków na receptę (antybiotyk, syrop, psiuczkę na kaszel, paracetamol i tabletki do ssania) i zgłosił na "wymazówkę".
Wymęczona już nieustępującą gorączką i widząc objawy zmiany percepcji sama zaaplikowałam sobie leki na obniżenie temperatury. Po paracetamolu głowę miałam jak balon, więc zaraz przeszłam na zwykłą polopirynę, ale temperatura skutecznie opadła poniżej normy i już tak została. Saturacja była taka, że instrukcja już wołała o pogotowie i respirator, ale wzruszałam jeno ramionami nie czując potrzeby takich cudów. Poprawiła się sama dopiero jakiś tydzień temu.
Zażyczyłam sobie rosołu i tym, jedząc małymi porcjami kilka razy dziennie wydostałam się z zapaści i największego osłabienia. Na szczęście smaku nie zmienił w moich ustach.
Na drugi dzień pojawił się sanitariusz pogotowia, pobrał próbkę, wszystko grzecznie i miło. Po czym kolejnego dnia powiadomiono mnie, że test wyszedł pozytywny i oto rozpoczęłam kwarantannę. Anna siłą rzeczy również na niej wylądowała.
Wybrałam posłusznie leki odzyskując powolutku najpierw humor, a potem dopiero siły. Dbałam o nastrój, w domu był zakaz oglądania kryminałów i horrorów, za to potrafiłam obejrzeć kilka odcinków serialu Barei "Wspólnicy", o ile nie zasnęłam w międzyczasie.
Popsuty smak i węch utrzymywał się stosunkowo długo, także katar ropny i bóle zatok, ale antybiotyk pomógł mi się pozbierać z ostrego zapalenia. Po tygodniu leżenia w łóżku zaczęłam wstawać, najpierw na godzinę, dwie, potem niepostrzeżenie prawie na cały dzień. Objawy zaczęły zanikać, ale utrzymywał się kaszel, i jakiś taki skurcz w płucach, utrudniający pełny oddech.
Tu muszę się pochwalić, że od lat ćwiczę sztukę oddychania na bazie hinduskiej jogi oddechu. Rytm, spokojny wdech od stóp po czubek głowy, zatrzymanie i równie długi wydech aż do stóp. Można powtarzać przy tym jakieś słowa, modlitwę albo mantrę jak kto woli. W przypadku choroby powtarzałam słowo: Zdrowie, dając mu się ogarnąć i przeniknąć.
Teraz ten wytrenowany latami nawyk, wraz z ćwiczeniami Qiqong, czyli chińską gimnastyką "dla staruszków" łączącą ze sobą w jedno łagodny ruch z oddechem, które praktykuję codziennie na świeżym powietrzu - okazał się nieoceniony!
Po dwóch tygodniach opór w górnej części płuc i płytki oddech znikł i mogę nabrać powietrza ile się tylko da bez problemu. Choć pokasływanie jeszcze się czasem odzywa.
Kwarantanna Anny trwała dłużej niż moja, bo do 4 lutego. Przez czas dolegliwości nie ruszałyśmy się z domu i nie korzystałyśmy z dobrodziejstw cywilizacji, czyli zakupów w sklepie. Tyle, że zaraz po teleporadzie kupiła leki w aptece i kilka cytryn w sklepie, bo cytryna służyła mi do napojów, jedyna nie zmieniła smaku na gorszy. I powiem wam, przetrwałyśmy 3 tygodnie bez konieczności uzupełniania zapasów, bez mrugnięcia okiem i poczucia braku czegokolwiek. Odżywiając się pożywnie, smacznie i z własnych produktów. Co prawda, wyjadłam cały zapas "wojenny" rybek w puszce, szprotek i makrelek, bo straciłam apetyt na inny zamiennik śniadania. I trzeba go teraz uzupełnić.
W sumie kwarantanna wpisała się w okres retrogradacji Wenus i Merkurego na niebie, które to wilgotne i wietrzne planety w zimnym znaku Koziorożca, we władaniu wilgotnego Saturna w Wodniku, znaku pleśni i mutacji wirusowych, spowodowały falę zachorowań na wiadomo co w całym kraju i gdzie indziej też. I tak więc należałoby ten pechowy czas przeczekać, co najwyżej gotując z zapasów, grzejąc się termoforem i oglądając stare seriale, tudzież studiując księgi starożytnych i dawnych astrologów na temat medycznej astrologii, bo ruch wsteczny planety skłania ku przeszłości, a nie inaczej. Wszelkim sprawom przyszłościowym niosąc pechowy falstart. Dałyśmy sobie na luz we wszystkim ze spokojem sumienia.
Gdy Wenus i Merkury wreszcie zawróciły, acz bardzo powolutku i ruszyły krok za kroczkiem do przodu, czyli ku przyszłości, zaczęły się w koziarni wykoty. W ciągu tygodnia już prawie wszystkie dzieci znalazły się na świecie. Pojawiło się świeże mleko i nie trzeba już korzystać ze sklepowego. Kury również, zachęcone ciepłą pogodą tej zimy, zaczęły się obficie nieść. Opadł także konar klonu, sam złamawszy się u nasady. Anna pocięła go piłą i zwiozła, zamontowałyśmy ponownie bramę. Dał spory zapas słusznego opału. Na koniec wpadli znajomi z wizytą i nieco nas rozruszali.
W chwili, gdy Merkury osiągnął właściwą sobie prędkość ruchu, a Księżyc przechodził znak Byka, dobry dla spraw finansowych i ochrony bezpieczeństwa bytu, odetchnąwszy pełną piersią ruszyłam w świat. Czyli do powiatu, gdzie w stosownym urzędzie złożyłam wniosek o emeryturę.
I tak to się u nas plecie...
Dodam jeszcze, że nie odnotowuję objawów mgły mózgowej. Być może dlatego, że od lat jestem na bezglutenowej diecie, a zaburzenia tego typu są wywoływane przez gluten właśnie. Pracuję nawet intensywniej niż zwykle umysłowo, opracowując notatki do podręcznika astrologicznego. Smak i węch są już w normie, kawa zaczęła smakować kawą. Nie zaprzestaję chińskiej gimnastyki w cieniu drzew, pokochałam ją. Przyglądam się dziejącym się w ciszy zmianom, przy wtórze piania młodych kogutów, gulgania indyków i zalotów ptactwa, oczekującego wiosny.