27 stycznia 2020

Trwanie

Już się pogodziłam, że w tym roku zimy po prostu nie ma i nie będzie. Z perspektywy widzę, jak czasy się zmieniają. Pamiętam zwłaszcza pierwszą zimę na Podlasiu, w roku 2005, którą spędzałyśmy w starej przewiewnej chacie z nieczyszczonymi od lat piecami... Była najzimniejsza i najdłuższa ze wszystkich, jakie tu przeżyłam. Temperatura kilka razy spadła do blisko minus 40 stopni, długo trzymała w granicach 30, a kiedy wreszcie podniosła się do minus 18 to cieszyłam się, że wiosna idzie. W kwietniu jeszcze szusowałam na nartach po polach. Woda zamarzała w kuchni w wiadrze i psiej misce. Trzeba było rąbać siekierą, żeby do czajnika nalać. W sypialni przy piecu rano bywało zaledwie kilka stopni na plusie. Pisałam  książkę rozgrzewając palce od kubka szybko stygnącej kawy lub herbaty. Ku naszemu zdumieniu, żadna z nas nie zachorowała wtedy, nawet kataru nie było! Gdzie te czasy?
Miejscowi mówili, że jak ta zima nas nie wystraszy, to już nic nas nie wystraszy. I tak się stało. Choć nie wiem, czy nie wystraszy nas upał i susza, każąc bliżej Syberii się kiedyś przenieść... kiedyś, to w przyszłym życiu oczywiście, bo w tym nie mam już zapału do pionierstwa. To nastrój właściwy ludziom młodym i w średnim wieku. Na starość człowiek się okopuje.

Usiłuję się nie lękać. Majowie opisywali nadzwyczajne ciepło poprzedzające cudowne wydarzenie cykliczne, przelot czegoś na niebie blisko Ziemi, na co czekali setkami i tysiącami lat. Podejrzewam, że jesteśmy blisko tego nadzwyczajnego wydarzenia. Choć nie będzie to jutro, czy za miesiąc, ale niektórzy z nas je pewnie zobaczą na własne oczy.

Póki co szaleją przedwiosenne zarazki. Anna przyniosła z zajęć w domu kultury, od dzieciaków, ból gardła. Dała się już bez oporu namówić na leczenie jodem. Po jednej porcyjce na noc ból minął, a rozwinął się katar. Grzeje go teraz w łóżku, z nogami na termoforze. Popijając herbatę z sokiem z czarnego bzu, latem przygotowanym. I głowę zajmując szwedzkim serialem z Netfliksa, pokazującym świat bonusowych rodzin, gdzie małżonkowie rozmawiają ze sobą w obecności terapeutów, co jakiś czas zmieniają się rolami, zdrowy wkurw jest zakazany, a niewyrażoną agresję leczy się masażem lub u lekarza, ewentualnie pijąc łyskacza. Albo rozwodzą się uprzejmie za obopólną zgodą i wchodzą w nowy związek, wychowując swoje i cudze dzieci w wielkim zgodnym lub raczej ciągle godzącym się - plemieniu. W którym inny kolor skóry, oczu, włosów, język czy wyznanie jest zabawnym urozmaiceniem, wprowadzającym resztę w przymus nieustannego rozwoju świadomości i rozszerzania serca ku wiecznie niedosięgłej tolerancji, akceptacji bliźniego i wyrozumiałości, sięgającej całkowitej unifikacji cech. Tak, coś takiego nas by czekało, gdyby Szwecja rozszerzyła swój zasięg.


Na odreagowanie można obejrzeć inny skandynawski, szwedzki czy norweski serial, kryminalny, gdzie trup ściele się gęsto i okrutnie pośród tych grzecznych i wybaczających ludzi. Skrywających w swych duszach głębie polarnego mroku.

Mnie trochę głowa boli, ale katar się nie rozwija, więc mam nadzieję, że przetrwam bez większych kłopotów.

3 komentarze:

  1. Skandynawskie seriale kryminalne dobre są na wszystko! :-) Taki trochę kosmos!

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Ewo, ma Pani specyficzne postrzeganie rzeczywistości, bardzo bliskie mojemu. Stąd nieustannie odwiedzam Pani bloga aby usłyszeć po części samego siebie, odpłynąć w dzieciństwo, wspomnienia i marzenia. Dziękuję za ten dar.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdrowia życzę :) Skandynawskie seriale mogą przyprawić o ból głowy :))

    OdpowiedzUsuń