Jesień jest jak dotąd zadowalająca, jeśli chodzi o wilgotność. W bezdeszczowe dnie kozy pasą się na zieleniejącym się jako tako pastwisku, lub zmykają w gąszcze przyleśne, nie ścigane, bo ogródki już zostały wyzbierane przez właścicieli. Deszcze padają w nocy, nad ranem, czasem w ciągu dnia, ale nie są uporczywe i nadmiarowe. Gleba chłonie wodę, a rośliny rosę z wielką chęcią. Po kilku dniach i nocach nader chłodnych znów wraca ciepło, acz chmurność na niebie trwa, z krótkotrwałymi przejaśnieniami.
Palę już nie tylko pod płytą (nieco dłużej, aby dobrze nagrzać ściankę kaflową, ogrzewającą kuchnię i pokój), ale i w piecu ścianowym na noc. Daje to kulturalne poranki, bez wstrząsów temperaturowych, a w mieszkaniu można w krótkim rękawku chodzić, zwłaszcza wieczory są przyjemne.
Kozy doję już tylko raz dziennie, rano. Daje to jakieś 6 litrów mleka, które nadal przerabiam na sery. Gdy ilość zmniejszy się do 4, będą szły już tylko twarogi, czasem świeże miękkie na ząb do wina. Twarogi postaram się zamrozić i zmagazynować na dłużej dla dobra zimującego drobiu. Ale i swojego, bo sernik bardzo lubię.
Żółte twarde dojrzewają już w większości w piwniczce, stanowiąc codzienne menu do kanapek lub zapiekanek. Na zimę wystarczy w zupełności.
Przed nami jeszcze kiszenie kapusty. Na razie zadowalamy się bieżącymi kiszonkami. Różnego autoramentu i z różnych składników. Najbardziej lubię czerwone buraczki kiszone z kapustą i dodatkiem papryki i czosnku. Ostatnio jednak trzeba było coś zrobić ze sporą ilością maleńkich zielonych pomidorków, które nie miały już szans dojść odpowiedniego wzrostu ani koloru na krzakach.
Anna wpakowała je do słoika, dodając trochę ogródkowej papryczki, pokrojonej kapusty, buraczków i kilka ząbków czosnku, nakrywając z wierzchu liściem kapusty dla zabezpieczenia przed pleśniami. I oto co wyszło.
Po kilku dniach sięgnęłam do nich z ciekawością i smak mnie zaskoczył. Naprawdę dają się zjeść.
Wszelkie tego typu kiszonki przyrządza się jednym prostym sposobem.
Napełnić trzeba słoik tym, co pragniemy ukisić, a tu fantazja i możliwości są dowolne. Praktycznie każde warzywko daje się zakwasić, a mieszając ze sobą kilka różnych otrzymujemy różne smaki. Dodajemy to nich zioła zwyczajowo dodawane do kwaszonek, czyli liść laurowy, gorczyca, koper (dla ułatwienia można posługiwać się zestawami gotowych ziół dostępnymi w sklepie), garstkę, aby nie przesadzić. I całość zalewamy przegotowaną wcześniej i przestudzoną wodą osoloną solą do przetworów w proporcji na 1 litr wody 1 łyżka soli.
Słoik zamykamy szczelnie na kilka dni i raczej nie otwieramy go przed użyciem zbyt wcześnie, aby nie wpuścić do środka pleśni. Po otwarciu zjadamy w przeciągu dwóch-trzech dni do obiadu i jako przekąskę sałatkową.
Zawsze zachwycają mnie te Twoje kiszonki wszelakie. U mnie nie ma tradycji kiszenia takich różności, kapusta i ogórki to od zawsze, ale te wszystkie inne warzywa, jakoś nie. Wiele razy już się spotkałam z takimi kiszonkami ale jakoś nie zmobilizowałam się do ich zrobienia i spróbowania. Chyba najwyższy czas to zrobić :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, Agness:)
Dziękuję za przepis.Chętnie wypróbuję bo też mam dużo tych malych koktajlowych zostało w ogrodzie .Wiem jakie to super uczucie jak rano w domu cieplutko.Mam drugi sezon piec na groszek zasypowy a wcześniej palenie w zwykłym centralnym a rano zimno ,że strach z łóżka było wyjść.Teraz idą ciepłe dni to fajnie będzie popracować w ogrodzie.warzywa korzeniowe czas wykopać .Pozdrawiam :))
OdpowiedzUsuńSuper! Też mam nadmiar zielonych pomidorków.
OdpowiedzUsuńDzięki za podpowiedź :)
W moim rodzinnym domu kisiło sie pomidory (te duże) zarwno zielone jak i dojrzałe czerwone., Do dziś pamiętam smak tych czerwonych, były pyszne wyjadane w zimie wprost ze słoika. Sama czerwonych kiszonych nie robiłam, ale zielone to i owszem i także lubię, szczególnie za ten ledwo wyczuwalny smak goryczki.
OdpowiedzUsuńSuper pomysł!
OdpowiedzUsuń