Powoli, ale systematycznie karaskamy się. Lumbago przechodzi, Anna może już się zginać, pochylać i kucać bez większego bólu. Temperatura bliska normalnej. Kaszel i katar odeszły.
Czas najwyższy, bo wiosna wpadła z impetem. Soki drzewne ruszyły gwałtownie, więc łapiemy co się da, pijąc oczyszczającą oskołę. Wraz z sokami pobrzękują pszczoły. Chyba nie jest z nimi źle, przynajmniej tak źle, jak nam się zrazu wydało. Pączki nabrzmiewają, ino patrzeć, jak las się zazieleni.
Czekając na majstra, umówionego na po Wielkanocy prawosławnej, staramy się codziennie coś uprzątnąć i wynieść z pokoju, który teraz wreszcie zyska wykończenie. Nie mamy jeszcze dużo siły fizycznej, więc nadrabiamy systematycznością i cierpliwością.
Kozy już tęsknie wyglądają z podwórza ku lasowi. Dostają kostkę siana na powietrzu i ogryzają drewno opałowe, ściągnięte niedawno. Miejscowi pouczali nas, że bydło nie powinno się paść na pierwszych soczystych gałązkach i pączkach, bo często wtedy choruje. Pilnujemy więc tego.
Dzieci rosną zdrowo i wesoło. Mleka nie ma. Ledwie tyle, co do kawy, niekiedy do naleśników albo budyniu uda się ukraść małym żarłokom.
Dziś Anna obsiała inspekt, nakryty starymi oknami. Szpinak, roszponka, takie tam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz