Opóźniłam się z poniższą relacją z jakichś takich zwyczajnych codziennych szarych przyczyn jesiennych. Ale ponieważ historia była u nas niezwyczajna, jestem w obowiązku zamieścić ją jednak na blogu.
Otóż około 23
listopada (a więc jakieś 3 tygodnie temu) spadł pierwszy śnieg
tego roku i aura mocno się popsuła. Lekko po południu (ale
niedaleko do wczesnego zmierzchu) tego dnia przed naszą bramą
zatrzymały się ni stąd ni zowąd - trzy konie, mały pies i dwoje
ludzi. Anna, ujrzawszy ich z okna wyszła przed dom zobaczyć co i
jak. Długo nie wracała. W końcu poszłam za nią wiedziona
ciekawością. Targała właśnie trzy kostki siana na taczce. Goście poprosili o trochę siana dla koni.
Okazało się, że pojawili się wędrowcy rodem aż z
Francji, poprosili o możliwość rozbicia się namiotem w
zagrodzeniu i ugotowania sobie czegoś w domu. No problem.
Byli to sympatyczni młodzi ludzie, rozmawiający trochę po rosyjsku
i angielsku, ja zaś dołączyłam do tego z moją lichutką w mowie
francuszczyzną.
Samuel i Marie, z regionu Anjou, po naszemu zwanego
Andegawenią, od 8 miesięcy wędrujący z końmi kupionymi bodaj w
Kazachstanie, przez Kirgistan (albo odwrotnie), Rosję, Litwę,
Łotwę, Podlasie gdzieś hen za Rzeszów, gdzie mieli w planie
dotrzeć „gruzowikiem” i zimować do kwietnia, po czym ruszyć
przez Słowację na południe, do siebie.
Wywiedziałam się, że dziennie robili en pied od 16 do 25 kilometrów, zależnie od pogody, choć teraz śnieg nieco ich opóźnił w marszu, koń się pośliznął i muszą uważać na jakość drogi. Ogrzali się przez kilka godzin przy piecu, wysuszyli, ugotowali sobie makaron, poczęstowałam ich zupą burakową czyli la soupe vegetarienne, notre fromage et cacao de ceremonie avec lait de chevre et sucre brun. Smakowało. Dostali wodę dla koni, które dużo jednak nie piły, bo śnieg im wystarczył.
Rozmowa czasem zamierała, bo brakowało nam słówek, mimo że wyciągnęłam ku pomocy moje dwa diksjonery, no i był automatyczny tłumacz w smartfonie w razie czego, ale w sumie było miło.
Następnego dnia Francuzi wpadli o
poranku na kawę i herbatę. Opowiadali o wilkach, żubrach i łosiach widzianych przez nich wcześniej, ale u nas nic im się nie przytrafiło. Przy czym największy zachwyt budziły w nich łosie, których nazwę wymawiali jak angielskie wash. A żubry nazywali bizonami. Porozmawiałam trochę po ichniemu, z
wtrąceniami rosyjskimi, które nieco rozumieli, nader niezdarnie, co rusz zapominając
francuskich czasowników. Mój główny problem był jednak z
pojmowaniem mówionej francuszczyzny, bo tego nie trenowałam w ogóle
od czasów licealnych, nie było potrzeby. Rozumiem pisany
język, potrafię też sformułować jakoś zdania i co nieco
opowiedzieć od siebie, ale z raczej brakiem wzajemnej komunikacji. Byli
jednak przyjemnie zaskoczeni, że mogą usłyszeć swój język tak
daleko od kraju.
W każdym razie nieco się wystraszyli słysząc o
temperaturach zimowych możliwych na wschodzie Polski oraz dużych
ilościach śniegu (tam gdzie zmierzali trwała właśnie zwyczajna
kilkudniowa awaria prądu na dużym obszarze z powodu śnieżycy).
Pogoda ich zdziwiła. W swojej Andegawenii zimą miewają najwyżej
3-5 stopni na minusie i niewiele śniegu. Rosję i wschodnie kraje
przebyli porą ciepłą, w dużej części „gruzowikiem”, a
zeszło im tak długo, bo biurokracja tam uniemożliwia szybsze
poruszanie się. Zaśmiałam się: Le dernier Français à s'échapper
d'ici en hiver fut Napoléon!
Rozstaliśmy się serdecznie i Bon voyage! Vous prenez ce fromage! Oni ruszyli całym swoim stadem na sąsiednią gminę en pied, a my do miasta. Śnieg zaległ w lasach i na leśnych duktach, ale drogi już były w miarę odgarnięte. Tym niemniej mocno im współczułyśmy jeszcze dość długo, mając nadzieję, że przetrwali dzielnie zimno, wilgoć i błoto kolejnych dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz