12 marca 2012

Jajcarski czas

Ostatnie dni okazały się mocno kłopotliwe. Zgodnie z rytmem, o którym już pisałam byłam, długo długo nic i jednego dnia (do trzech) - wielkie bum akcji wszelakiej. Zaczęło się od tego, że Ania przeziębiła się, zbyt wcześnie bez czapki do obejścia chodząc. Katar, gorączka, zimne poty, te sprawy. Na szczęście nie wynikło z tego nic groźnego. Odporność okazuje się jeszcze nie stuprocentowa po zimowej anginie ropnej i kuracji antybiotykowej. Ale też na tyle duża, że sobie dziewczyna poradziła z zarazą w dwa dni tylko przy pomocy rutinoscorbinu, gorącej herbaty z syropem z czarnego bzu i cytryną oraz termoforu, no, i oczywiście leczniczego snu przez większość doby. Przerwy między snem a snem niestety musiała spędzać w oborze. Bo tu się właśnie nawarstwił kłopot. A moja skromna osoba nie wystarczała, żeby sobie z nim poradzić.
Pełnia księżyca sprzed kilku dni wywołała ruję u jednej 9-tygodniowej [sic!] kózki w boksie Kaziuków. I nieszczęściem, jedyny tam koziołek, Czart od Lubej, zareagował na to wezwanie w klasyczny capi sposób.
Trzeba było naprędce zreorganizować życie w oborze i inaczej poprzydzielać kozom boksy. Wszyscy starsi chłopci poszli do jednego osobnego boksu, zajmowanego dotąd przez Gwiazdę z dwoma najmłodszymi i Misię z Ninią. Te kozy wróciły do dawnego boksu białasów, lecz osamotniona już Zofija, ze względu na wredny charakter na razie pozostaje na wybiegu, aby krzywdy nie zrobiła maluchom.
Łoj, ryku, beku, ruchu, prób ucieczki, ze strony koziołków i kózek, a także ich matek - było klasycznie co niemiara. To gorący czas wtedy w stadzie.
Automatycznie trzeba było zacząć doić matki koziołków, Lubą i Zofię. Z tego powodu mamy już dziennie ponad dwa litry mleka (Czart jeszcze jest dopuszczany do cyca, bo jakoś najtrudniej jest mu się przestawić na zwykłą karmę, maminsynek jeden).
Zatem zaczynam robić twarożek, na pierwszy rzut, bo tegom już spragniona jest. A potem pomyślę co, jak się nasycę.
Nie był to koniec kłopotów. Koziołki jakoś się pogodziły z losem i ze sobą. Matki także gładko przeszły na udój dwa razy dziennie. Ale pozostał problem z dorastającą kózką i dalszym przeorganizowaniem stada, mając do dyspozycji jedynie cztery boksy i ewentualnie przejście między nimi.
Aby kózki mogły dołączyć do boksu koziołków trzeba było coś zrobić. Coś, czego jeszcze nigdy nie robiłyśmy, bo nie było potrzeby. Tzn. w zeszłym roku też ten problem się pokazał, bo Król zaczął szaleć w wieku 3 miesięcy i rozbudził nawet dorosłe kozy, a co dopiero rówieśniczki. Jednak wtedy pomogło nam wyzbycie się go i sprawy jakoś się unormowały.
Przebiedziłyśmy się z tą tymczasową sytuacją przez weekend. Ania po nocy zimnych potów i dość silnej gorączki wczorajszego ranka wstała w lepszej kondycji i dzisiaj już była prawie w zwykłej swojej formie.
Na tyle dobrej, że z rana po obrządku zabrałyśmy się za stawianie płota. Umieściłyśmy sztachety na długości jednego przęsła oraz docięłyśmy i przybiłyśmy dwa kolejne przęsła, z sosnowych żerdzi, specjalnie przepołowionych w tym celu już 2 lata temu. Potem zaś zadzwoniła do weterynarza z sąsiedniej gminy, czy już można. Tak, można, czekał na nas.
Wyjechała samochodem z garażu, przygotowała akcesoria, w boksie zapakowałyśmy zdziwione koziołki każdego do jednego wora zawiązując go sznurkiem, aby się nie wymknął, i zapakowałyśmy ten żywy towar do bagażnika (odpowiednio zabezpieczonego). To sposób przez nas wielokrotnie wypraktykowany przy zakupie, sprzedaży i przeprowadzkach, kozią młodzież dobrze się przewozi w taki właśnie sposób. Wbrew przypuszczeniom, zwierzaki wcale wtedy nie cierpią. Wręcz przeciwnie. Uspokajają się, jak u mamy w brzuchu, leżą spokojniutko i tylko pobekują na zakrętach i przy zmianie nawierzchni.
No, więc pojechalim. Szybko i sprawnie. Weterynarz zrobił to, co musiał, przy pomocy wielkich kleszczy zaciskowych, zastrzyków znieczulających miejscowo i skalpela. Na koniec ranki posypał proszkiem gojącym, pomógł każdego zdumionego i nieco jednak zestresowanego delikwenta wsadzić z powrotem do worka, wręczył nam 6 świeżutkich jajeczek zapakowanych w torebkę, zainkasował po 10 zł od... jajeczka i wrócilim spokojniutko do rodzimej obory.
Smętni są, oj tak, nasi trzebieńcy. Doglądamy ich co kilka godzin.
Za to na pocieszenie nam (bo to jednak nie jest przyjemne przeżycie, choć można przywyknąć - mówię z punktu widzenia właściciela zwierzęcia, nie jego samego), przed zmierzchem, przeleciały nad naszą Zagrodą cztery klucze dzikich gęsi, z południa na północ, jak Pan Bóg przykazał, z wielkim wspaniałym gęganiem na niebie...

1 komentarz:

  1. Oj tak. Ja też się już przestawiłam na tak wczesne trzebienia, bo zanim znajdę kupca na koziołki, to one gotowe nieźle narozrabiać. Wszelkie mądrości książkowe na temat zdolności do rozrodu, biorą w łeb!
    U nas niestety cena wyższa - 50 zł od koziołka.
    Pozdrowienia!

    OdpowiedzUsuń