Jeszcze przed festiwalem folkowym Kola miała operację.
Staruszeczka już, ten nasz pies. Ma dokładnie tyle lat, ile mieszkamy na
Podlasiu, 12. Dla wilczura to podeszły wiek. Jakiś czas temu zauważyłyśmy u
niej guza, zrazu niewielkiego, na brzuchu, który ostatnio w wielkim tempie
zaczął rosnąć. W końcu pękła skóra, sprawa zaczęła się paprać, tymczasem lekarz
robiący tego typu operacje miał akurat urlop. Pies mocno posmutniał i ledwie
się ruszał, rana ją męczyła, okłady z jodyny rozsiewały duszący zapach.
Nareszcie wszystko się poskładało i pies (jak zawsze ucieszony wycieczką
samochodową) wyruszył po swój los.
Lekarz do niczego nie namawiał. Wiek, wiadomo. Guz, wiadomo.
Nasza decyzja. Podjęłyśmy ją bez namysłu, nawet odrobina szansy to jest coś,
czego warto się trzymać, aby nie mieć sobie nic do zarzucenia.
Operacja udała się. Kola przez dziesięć dni miała leżeć,
niewiele się ruszać i brać codziennie zastrzyki z antybiotykiem i lekarstwem
przeciwbólowym. Przez dwa pierwsze dni (i noce) Anna wynosiła ją na rękach na
siku. I jaka była nasza radość, gdy dnia trzeciego zrobiła to sama, na smyczy,
powolutku. Z dnia na dzień wracały jej siły. Teraz jest już po zdjęciu szwów i
to już wręcz odmłodzony pies. Nawet jakby słuch jej się polepszył! Żwawo i
chętnie reaguje, szczeka, wychodzi na dwór, spaceruje. Dobrze się stało.
W trakcie był doroczny festiwal. Mnóstwo luda, zjechało się
też z przyczyny zadymy wokół Puszczy Białowieskiej. Spotkania ze starymi
znajomymi, pogaduszki, wymiana wieści, co u kogo się urodziło.
Narodziły się też nowe kurczaczki, z jaj czubatki, które
Anna kupiła przy okazji zakupu indyków i gusi. Oraz maleńkie indyczątka
lawendowe również z przywiezionych jaj. Znów opieka, karmienie, pojenie, itp.
Poza tym goście, przyjaciele, gadanie bez końca, aż się pada
na twarz i zapomina podstaw, takie zakręcenie przy codziennych obowiązkach
podwójnie wysysa z sił. Gdzie te czasy, gdy
miało się zawsze wolne i czas dla rozmów, rozważań i ludzi!
Tu na południowym wschodzie upał obezwładnia, 38 w cieniu, 30 w izbie. I ani wiaterka. Podziwiam, że macie jeszcze siły na gości i przyjaciół, ja w tym upale robię się aspołeczna.
OdpowiedzUsuńNo i popatrz, ja mam to samo. Moja babcia, bez odkurzacza, pralki automatycznej i różnych takich miała czas, żeby pod wieczór usiąść sobie na ławeczce przy drodze i po prostu posiedzieć. Czasem ktoś się dosiadł, a czasem nie, przy każdym domu były takie ławeczki. Pachniała maciejka i ładowałam gruby szczypior przeżutą marchwią. Wszystko bym oddała za jeden taki wieczór, niech mi nawet znów eksperymentalne warkocze robią. A pieska serdecznie pozdrawiam, oby doszedł do siebie. Uściski dla wszystkich, oby tak dalej!
OdpowiedzUsuńNajważniejsze że z psem jest dobrze. Pozdrowienia.
OdpowiedzUsuńPołudnie ominęła fala upałów, zamieniając ją w nieustanne burze... powodzenia dla psiaka, każde życie, zwłaszcza przyjaciela jest warte zachodu. Pozdrawiam serdecznie z deszczowego Pomorza
OdpowiedzUsuń