Słońce wreszcie nieśmiało wychodzi po chłodach "ogrodników", którzy w tym roku jakby wcześniej nadeszli. Humor się poprawia. Bo i pszczółki szaleją na rozkwitłej dzikiej gruszy, i serki mi dojrzewają powoli. Jedne obrastają w biały kożuszek i zaczynają dorabiać się zapaszku, na który mam wielką ochotę. Śmierdzielinki, tak je zwę pieszczotliwie. Mogą być też: skarpetniki. Drugie pomalowane zabezpieczającym woskiem leżakują w piwniczce.
Cztery jenduszki już zasiadają na swych jajach. Co rano zganiamy je po kolei z gniazd, aby cokolwiek zjadły, skrzydła i ścierpnięte nogi rozprostowały, oraz załatwiły potrzebę kupną (trzymają, skubane, gdy siedzą!).
Anna planuje wysiew dyni i innych jeszcze nieposianych, lub już posianych w próbnych ilościach warzywek. Coś tam wschodzi, pod włókniną w ogródku przydomowym, ale maleńkie jeszcze.
Moja liliputka zawsze się ukrywa przy wysiadywaniu jajek, nie chce wysiadywać w kurniku. Na samym początku nim poznałam jej naturę nawet się nie zoreintowałam że wysiaduje, bo co jakiś czas na podwórko wychodziła, aż pewnego razu za beczką w piwnicy "coś" zaczęło piszczeć :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Was i życzę dużo słonka:)
Tak, wiem. Miałam zielononóżkę, Usię, co 6 lat dożyła. Co roku przyprowadzała z zaskoczenia stadko 12-14 dzieciaczków i pięknie je hodowała. Jednego sezonu nawet dwa razy tak zrobiła. Niestety, jeśli indyczki albo perliczki nie przypilnować, też potrafi nieść się gdzieś w lesie i tam usiąść. A wtedy nigdy takiej zguby już się nie znajdzie (zdarzyło się bodaj dwa razy). Dlatego teraz indyczek pilnujemy.
Usuń