18 listopada 2013

Spożywanie czasu

Jakiś czas temu na fejsie znajomy, niezwykle serdeczny i sympatyczny człowiek, znany ze swojego zamiłowania do jedzenia oznajmił: "Op...łem pół kaczki na kolację!". Bardzo mnie to poruszyło, już abstrahując od tego, że nie jestem przyzwyczajona do karmienia żarłocznych mężczyzn na co dzień, to zaczęłam od razu główkować praktycznie. Najpierw jednak spytałam, ile owa kaczka ważyła. Otóż niewiele ponad 2 kilogramy przed pieczeniem, sporo się więc wypiekło z niej, trzeba przyznać.
No, cóż, nie należymy obie do grona pszczółek spijających miodek za zarobione w korporacji, albo i własnym biznesie czy w mediach pieniądze, a żywimy się tym, co nasze ręce wypracowały. Dlatego choćby przez sam szacunek do własnej pracy, głupio jest nam zjeść w pół godziny i na raz coś, co codziennie dokarmiało się pracowicie kilka razy przez kilka miesięcy! Po prostu żal. I tak jakoś celebrację jedzenia kaczusi, indyka, kury, kurczaka, gąski, perliczki trochę inaczej pojmuję od miastowych. Którzy polują na jedzenie w sklepach.
Ta celebracja znana jest każdej rodzinie chłopskiej czy biedniejszej z miasta z czasów, gdy jeszcze ubity drób przywoziło się ze wsi triumfalnie jako przysmak stołu. Dlatego nie piszę nic nowego, ani nieznanego. No, może jedynie młodemu pokoleniu.
Jak się je na co dzień taką na ten przykład kaczusię zatem?
Tu nadmienię, że dochowałyśmy się w zeszłym i tym roku kaczek w okolicach 3 kilogramów ważących, a więc wielkości trudno dostępnej w marketach. Nie jest to rekord, bo słyszałam, że byli na wioskach tacy, co i do 6 kilo potrafili taką dotuczyć.
Jak zjadać podobny łup, aby się nasycić i nacieszyć i co najmniej kilka dni nim opędzić w dziedzinie obiadowej? Ano klasycznie tak, jak nasze babcie robiły.

Na pierwszy ogień rosół lub czernina z tuszki, pozbawionej piersi, z dodatkiem podrobów (z wyjątkiem wątróbki, którą oczywiście osobno na kolacyjkę czy przekąskę można przyrządzić). Z ugotowanych w rosole warzyw z dodatkiem gotowanych ziemniaczków, kiszonego ogórka, cebuli, jabłka, groszku zielonego, robi się od razu sałatkę z majonezem.
W naszym wypadku wypada samego rosołu 6 porcji, czyli 3 dni jedzenia. Oczywiście na drugi czy trzeci dzień dla odmiany zamienia się rosół w pomidorową, zamiast z makaronem czy kaszką manną, to z ryżem. Żeby nudno nie było.
Ugotowane w rosole mięso oddziela się od kości i przyrządza gulasz, sos, lub tylko przysmaża z cebulką na patelni, do ziemniaczków, kaszy lub ryżu. Drugie danie gotowe. Można wygospodarować 4 sute porcje, a dla upartego nawet 6.
I na koniec oddzielone od tuszki na początku piersi przyrządza się w panierce, i to są kolejne 2 pyszne porcje jedzonka na kolejny dzień.
No, w każdym razie my się taką kaczusią ostatnio raczyłyśmy przez cztery dni, po drodze zbłąkanego gościa częstując (to co, że od 20 lat wegetarianina, he, mam wprawę w łamaniu najtrwalszego uporu w tej kwestii), i jeszcze dla kotków i piesków coś się smacznego trafiło.
To tak, właśnie. Gwoli filozoficznego zastanowienia.
Pieczyste jest pyszne i uroczyste, ale nieekonomiczne, dlatego właśnie powinno się rzadko i świątecznie je jadać, z szacunku dla pracy rąk i wagi ofiary zwierzęcia, które nam użyczyło swego ciała do nakarmienia. To jest uczciwe, na tym polega uczciwość.

Co poza tym?
Ano, Anna uwarzyła wieczorową porą kolejną porcję mydła, a skoro świt ruszyła do leśnictwa i dostała kolejną leśną działkę do pozyskiwania. Malutką, już zwyczajną, sosnową, czyli opałową, może będzie wszystkiego fura. Ale blisko naszej chaty, dlatego okazja.

I, wreszcie, wreszcie, skończyłyśmy dzisiaj ogrodzenie posesji! Płot został zamknięty.

3 komentarze:

  1. Dobry tekst, wlasnie tak samo mysle w kwestii jedzenia i szacunku do niego:)

    OdpowiedzUsuń
  2. dobrze powiedziane (napisane) smacznego dla szanujących jedzenia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Co racja, to racja. U mnie trochę więcej domowników, więc jadła z wyżej wspomnianej na dwa dni starcza:)

    OdpowiedzUsuń