12 października 2012

Zbiory

Ponieważ ktoś gdzieś zapowiadał (dochodzi do nas jakimiś ustnymi kanałami, że ktoś gdzieś komuś powiedział, aż dziw), że ma być w nocy przymrozek, to wczoraj zebrałyśmy z ogrodu resztę plonów. Tj. dyń (nie urosły duże, takie piłki futbolowe), ale sporo ich, i wciąż jeszcze wiele jest kwiatów dyniowych (którymi perwersyjni wegetarianie się zajadają, ale doprawdy nie wiem - po spróbowaniu - co w tym nadzwyczajnego "widzą"), resztki cukinii i patisonów, oraz korzeniowe. Zatem buraki ćwikłowe, selery, pory, pasternak, marchew. Nawet jedna zapomniana mega-rzodkiew się trafiła. Niewiele tego, najwięcej buraków, zatem dzisiaj na obiad zupę burakową ugotowałam. Miała kolor prawdziwego ukraińskiego barszczu i zwyczajnie rewelacyjny smak. Obie zjadłyśmy z dokładką. Pasternak, z wyglądu przypominający pietruszkę, w smaku podobny do rzepy, słodkawy, przypadł mi do gustu. Będziemy uprawiać. Selery udały się i żałujemy, że tak mało posadziłyśmy. Niezbyt okazałe, ale twarde, naładowane skoncentrowanym, zdrowym smakiem. W niczym nie podobne do sklepowych, które prawie zaraz po zakupie i napoczęciu zaczynają się rozkładać i przypominają miękkie i pleśniejące w oczach rzeszoto. Pory to samo, pachną apetycznie.
Jakieś dwa tygodnie temu Ania zebrała skrzyneczkę ostatnich pomidorów w folii. Nie obrodziły na tyle, aby porobić koncentraty pomidorowe, ale najadłyśmy się nimi do syta, i jeszcze jemy. Często w postaci sałatki: pomidory pokrojone w ćwiartki, czosnek (ten mi się nie udał niestety i trzeba było kupić na targu), liście świeżej bazylii (rośnie jeszcze w folii), przyprawione solą i pieprzem oraz olejem lnianym (najzdrowszym w postaci niepodgrzewanej). Oraz pokrojony w drobną kostkę świeży kozi ser podpuszczkowy.
Codziennie ostatnio rozpalam w piecu chlebowym, tym nowym, częściowo po to, aby coś w nim zrobić, a częściowo, aby go rozpoznać i poczuć. Bo, jak mówi nasza sąsiadka, każda chlebówka jest inna i trzeba się jej nauczyć. No, więc już zebrałam pierwsze wnioski, jakie i ile drewna, aby osiągnąć taki, a nie inny efekt. No, a przy okazji suszę jabłka na metalowej siatce (którą odziedziczyłyśmy po poprzednich właścicielach zagrody, Przodkach). Antonówki. Są najlepsze suszone, słodkie, różowawe, chrupiące. Kompot zimowy z nich jest pełen aromatu. I najlepsze to pod słońcem chrupiące czipsy do przegryzania, na przykład gapiąc się w ekran. Ania raz upiekła w chlebowym bułeczki, z przepisu na chybcika znalezionego w internecie. Upiekły się, ale nie przyrumieniły, co wynikło z niedostatecznego rozpalenia. Zjadłyśmy je mimo to na następnego dnia co do jednej.
Jednak na samym początku pizza po podlasku nie udała się i trzeba było ją dopiec w piekarniku elektrycznym. Lecz nasz sąsiad zza lasa okazał się tolerancyjny i przełknął obie wersje z uśmiechem.

3 komentarze:

  1. z przyjemnością zaglądam na Twój blog pachnie mi prawdziwą wsią co mi bardzo pasuje...pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. ależ zgłodniałam po przeczytaniu-pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli mogę coś doradzić, tak z własnego doświadczenia, piec jest dobry do pieczenia, kiedy zbieleje sklepienie, nie robię nawet prób z mąką; udanych wypieków; pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń