Koniec wakacji ewidentny. Każdy odpowiedzialny wieśniak i prowincjusz czuje się teraz w obowiązku gonić wiosenną porę, by zdążyć z pracami, na które normalnie było dotąd miesiąc więcej czasu.
Wystarczyło mi wybrać się wreszcie do miasteczka, aby to stwierdzić.
Choć ptaki jeszcze lecą kluczami na wschód, perliczki, indyki i gęsi mają swoje gody, to słońce promieniuje ostro i jasno jak nieomal latem. Musiałam już nałożyć na głowę swoją nieśmiertelną czapeczkę z daszkiem, którą noszę w ciepłym sezonie głównie dla ochrony oczu. Silne szkła okularów działają jak soczewki i jaskrawość słońca bardzo męczy mój i tak bez tego kiepski wzrok.
Nałożyłam ją zatem zaraz po porannym obrządku, siekierka do ręki i do lasu. Ciężką dolę drwala znosić.
Działkę mamy bliziutko, po drugiej stronie drogi, widać z niej naszą chatę. Dlatego żal było zaprzepaścić taką okazję, gdy leśnictwo zarządziło przecinkę sąsiedniego lasu sosnowo-brzozowego.
Zeszło nam tam ze dwie godziny, głównie na ściąganiu oczyszczonych już z drobnych gałązek pni sosen i brzóz na brzeg lasu, skraj drogi, aby potem na sam koniec dać pomierzyć zbiory leśniczemu, zapłacić koszt pozysku drewna, tzw. asygnatę i zabrać je furą do obejścia.
Działka jest niewielka, drewna nie jest zbyt dużo, ale może nie będzie tak źle. Codziennie trzeba po kilka, kilkanaście pni oczyścić i zebrać na stosach.
Po leśnych pracach siekierkowych należało sklep odwiedzić i pocztę, no, i wymienić butlę z gazem, który wczoraj wziął i wyszedł. Stąd poranek spędziłam na paleniu pod płytą, aby zaparzyć kawę w dzbanku i usmażyć jajka na śniadanie. Gazowa kuchenka to świetny wynalazek, jednak w razie awarii (a czasem wielości kulinarnych zadań do wykonania) kuchnia żelazna okazuje się niezbędna. Nasi starzy sąsiedzi, którzy gazu nie używają, tylko z dawien dawna płytę, opracowali patent na jej szybkie rozgrzewanie. Otóż przygotowują sobie w wolnych chwilach, których na emeryturze mają wiele, gotowe pęczki cienkich gałązek brzozowych, zbieranych we własnym lesie podczas czyszczenia, związują je i suszą na powietrzu w dużych ilościach.
- Wystarczy taki jeden pod płytę wsadzić i podpalić. Bzyk i już gorąca, można gotować wodę w czajniku albo coś podgrzać - chwali się stary Mikołaj.
No, ja wciąż nie mam tyle czasu, aby bawić się w robienie pęczków, ale sposób znam, w razie czego.
Tak samo i obiad przyszło mi zagrzać, zanim gaz przywiozłyśmy. Przydaje się w takich razach, gdy pracy dużo i brak czasu na kulinarne zabawy, zapasik wielkanocnego bigosu w słoikach stojący w ziemiance. Można podgrzać i gotowe.
No, a w międzyczasie trzeba jeszcze kozy wypuścić i dać im poogryzać przyciągnięte z leśnej działki gałęzie sosnowe. Anna uruchomiła w tym czasie piłę, aby co nieco pociąć z jesiennego stosu na podwórku, a ja wypaliłam w warzywniku kupkę suchych badyli, wyciągniętych z folii.
Wiatr kołował, co rusz gryząc i szczypiąc w oczy i w nosie.
Gdy już te zabawy się skończyły, a kozy wylądowały w boksach, jeszcze należało kolejny pas paneli ułożyć. Co się udało i niedaleko nam już do końca tej pracy.
Po tak aktywnie spędzonym dniu zapewniam, że żaden boston na końcu świata nie porusza, ani nawet otworzyć się żadnej książki nie chce. Co najwyżej serial można obejrzeć, w pół-drzemce. Dlatego pustce w głowie pana Jacka z Boskiej Woli się nie dziwię. Raczej dziwi mnie, że dopiero teraz zaczyna ją odczuwać, hehe.
Intelektualne zabawy, gry słowne i słowolejstwo to zajęcia w mieście wymyślone i dla miastowych przeznaczone. Na wsi można co najwyżej bajać przy ognisku, po ciężkiej pracy, samogon swojską kiełbasą i własnoręcznie kiszonymi ogórkami z własnego ogródka zagryzając. Nic z tego nie ma oprócz spokojnego snu i czujnego obudzenia się o świcie, do kolejnego aktywnego dnia na świeżym powietrzu spędzanego.
To znaczy jest, ale o tym może kiedy indziej inny wpis popełnię. Albo i nie. Bo to nieopisywalne JEST.
Oj tak co racja to racja sezon się zaczął na ciężką prace :) Mnie już zakwasy wychodzą po tym zimowym niby lenistwie bo my zawsze coś zrobić musimy ale teraz jest gonitwa bo nie ma czasu miesiąc dwa tylko w dniach przelicza się nasza ciężka praca. mnie przeraża co mam w boksach u kóz, zostały przeniesione do stodoły na nowe czyste posłanie a w murach dalej leży to co leży i nie wiem kiedy ja znajdę czas na wywalenie takiego materaca !!!! przerażające ale prawdziwe bez traktorów mając tylko widły i taczkę idzie się zajechać ale jak trzeba to trzeba :) teraz najważniejsze posiać to co powinno już rosnąć i uprzątnąć teren :)
OdpowiedzUsuńAle przynajmniej zimowe sadełko można szybko zgubić. :-) U moich kóz materacyk na pół metra leży i nie chcę myśleć nawet jak się go pozbyć. Ucierpią plecy moje biedne.
OdpowiedzUsuńJa mialam dwa tygodnie wakacji w Polsce, i tyle ;-). Przy koniach nawet zima nie masz urlopu, nie jest to mozliwe!
OdpowiedzUsuńpzdr
A.
Piękne to Wasze życie na wsi ale już nie zazdroszczę...rady bym nie dała bo siły nie mam ani samozaparcia,żeby sobie poradzić z pracą...za ciężka dla mnie...Ale nadal o wsi marzę...tylko,że teraz już bym chciała żyć na wsi ale raczej na miejski czyli łatwiejszy sposób
OdpowiedzUsuńZ tym słowolejstwem(bardzo trafne słowo) to święta prawda!
OdpowiedzUsuńLudziom w mieście brakuje takiego zdrowego chłopskiego podejścia do życia! prawdziwego zycia,nie wymyślonego ani wymyślanego! Z NUDÓW...