27 lipca 2016

Działania ludne

Czas letnich imprez okolicznych i spotkań z ludźmi. Nie powiem, troszkę się rozruszałam.
Najpierw święto kupałowe na Iwana w Dubiczach Cerkiewnych, które bardzo lubię i staram się bywać. Rzecz odbywa się w przyjemnym otoczeniu, nad zalewem wodnym, blisko lasu. Są stoiska ze sprzedażą różności, w tym także rzemieślników z Białorusi i Ukrainy. Można się zaopatrzyć w autentyczne wyszywanki, czyli soroczki haftowane ręcznie, lub maszynowo, w ceramikę i inne ozdobne gadżety. Gwoździem programu jest obrzęd rzucania wianków, urządzany przez ludowy zespół młodzieżowy. Ogień nad wodą, dziewczęta pięknie ubrane po słowiańsku, śpiew, okrążanie ognia, wejście w wodę, rzucanie wianków, na co czekają pilnie chłopcy stojący na brzegu. Rzucają się z takim impetem do wody, biegnąc i płynąc różnymi sposobami, także na łódkach czy kajakach, żeby na wyścigi zebrać wianki, że publiczność krzyczy i klaszcze z zachwytu. Jest w tym energia, pierwotna magia, ciągle. Na zakończenie pokaz sztucznych ogni nad wodą dopełnia półrocznicę małanki, czyli nowego roku w kalendarzu juliańskim.

Później coroczny nasz czeremszański festiwal, trzydniówka. Jak zawsze wylądowali u nas goście, prowadzący pracownię ceramiczną "Lipowa", całą gromadką. Anna spędzała większość dnia pod domem kultury, prowadząc stoisko z wyrobami ceramicznymi dzieciaków z koła garncarskiego (zarobek będzie przeznaczony na rzecz koła), oraz zajęcia ceramiczne dla chętnych gości festiwalu wraz z Jerzym Fiedorukiem. Trochę jej w tym pomagałam w sobotę i niedzielę. Spotykając przy okazji wielu znajomych.
Pogoda wbrew prognozom dopisała. Muzyka też (oprócz występu gospodarzy podobały się nadzwyczaj bułgarska Oratnica i dynamiczny afrykański zespół z Zimbabwe Mokoomba).

Goście odjechali, odpoczywam, dokarmiając kolejne dzieciaki, jakie się narodziły w naszym gospodarstwie. Mianowicie jenduszka wysiedziała 13 indycząt (wszystkie jaja) i 3 kurczaczków zielononożnych.
Tuż przed festiwalem wydarzyła się tragedia w grupie najstarszej induszki, która została zaatakowana w sadzie przez lisa. Przeżyła atak, lis spłoszony czymś umknął, ale z uszkodzonym gardłem, co uniemożliwiało jej jedzenie i picie. Po dwóch dniach zdecydowałyśmy się ją ubić, bo wyraźnie się męczyła i przestała już reagować nawet na dzieci. Zostawiła zatem 9 pikolących sierotek, które dołączyłyśmy do piątki niesprzedanych starszaków. Po kilku dniach pod wspólnym dachem zintegrowały się z nimi na tyle, że nie rozbiegają się chaotycznie, jak dotąd, tylko trzymają się stada i dwóch indyczek prowadzących.

13 lipca 2016

Słodko i parno

Pogoda, wbrew prognozom, zwilgotniała, zburzowiała i wciąż trwa przy zmienności. W tym sensie, że trzeba czuwać i wypatrywać niespodzianek cały dzień, aby utrafić we właściwy moment, by kozy wypuścić na pastwisko, drób z jego skrytek, a potem w razie nagłego deszczu i często burzy szybko zebrać z pola i obejścia z powrotem pod dach. Bywa, że kilka razy na dzień.
Jednak wolę takie rozwiązanie, od narastającego parnego i dusznego upału, którego przedsmak też mieliśmy kilka dni temu. I który pobudził do aktywności mnożenia się muchy. Na szczęście gzy i ślepaki już sobie odpuszczają i zdarzają się rzadko, dużo rzadziej, niż w czerwcu.
W ogóle jednak przyznaję, choć sezon jeszcze się nie skończył, że są zmiany w populacji owadów, widoczne bardzo, zwłaszcza zadziwia od kilku lat (czterech?) prawie całkowity brak komarów, które na wiosnę zastąpiły trochę meszki, ale nie w jakichś kosmicznych ilościach. Ślepaki, czyli końskie muchy są aktywne tylko w czerwcu, może dwa-trzy tygodnie w roku. Potem gdzieś znikają. Czy raczej zanikają.
W tym roku widzę mniejszą ilość much, których zawsze o tej porze było nieznośne zatrzęsienie. Owszem, zaczęły teraz trochę dawać do wiwatu, ale wyraźnie słabiej, niż jeszcze w zeszłym roku. Jaskółki, które jak co roku osiedliły się w koziarni, muszą się chyba nieźle napracować, żeby wykarmić niedawno wyklute pisklęta.

W każdym razie wieczory spędzane na tarasie, już w połowie wykończonym, przy palącej się świeczce własnej roboty z wosku nalanego do glinianego naczyńka, czasem z szumem wiatru, lub deszczu, lub błyskawicami w tle, należą do przyjemnych. Bez konieczności nakładania długich spodni i koszuli z rękawami, aby się od nieznośnych krwiopijców zabezpieczyć. Nie trzeba. Ot, czasem jakiś chrząszcz przeleci z charakterystycznym buczącym chrzęstem skrzydełek, błyśnie w świetle ognia ćma albo inny świetlik, i wsio. Śpiewają w buszu wieczorne ptaszęta, ręka podnosi do ust szklaneczkę z domowym winem z dodatkiem wody sposobem greckim pitym, i dusza syci się światem bez przeszkód.

Prace postępują do przodu, choć już dawno straciłam poczucie, gdzie jest ten przód, a gdzie tył. Po prostu prace się pracują, jak należy w tym letnim, sprzyjającym pracom czasie, i co tu dużo gadać.
Kupa drewna już w połowie jest porżnięta i porąbana, ja z wolna zwożę je pod różne dachy i daszki. Których jednak może zabraknąć ostatecznie, dlatego trzeba w razie czego rozważyć wariant postawienia nowego. Pewnie krytego odzyskaną z zakupionego chlewika dwa czy trzy lata temu dachówką, którąśmy złożyły na zapleczu w razie takiej potrzeby.

Nasze leniwe pszczoły dostały nową matkę, aby je trochę może rozruszać, a wolny ul - nowy żywotny odkład pszczeli. Anna z zapałem uczy się pszczelarstwa, bo udało jej się trafić na pszczelarza-emeryta, który takiej nauki chętnie się podjął. Co rusz teraz biega do swoich rojów, dymić, oglądać plastry, matkę, czerwie, trutnie, i obserwować przyjęcie się rojów, obloty i co tam jeszcze Dusza Roju wymyśliła.

Z racji dużej ilości wody, której niebo nie skąpi w tym roku, ogród trzeba było drugi raz wykosić, aby zrobić miejsce sadzonkom do oddychania i życia, bo mikre są jeszcze i łatwo trawsku byłoby je zagłuszyć. Bób został zjedzony. Teraz zaczyna się epoka botwinki. Na dojrzenie czekają pomidory, wzrasta nowa sałata, dynia, bujna i szeroko rozkołysana kwitnie chętnie.

Z porzeczek zerwanych z naszych dwóch owocujących krzewów udało się nastawić mały gąsiorek wina. W tamtym roku starczyło tylko pod nalewkę. Ilość przyrasta, choć bardzo powoli, jak widać. Zatem Anna popytała, pojechała gdzieś i przywiozła pełną skrzynię czarnych porzeczek prosto z kombajnu usypanych. 20 kilogramów. Trzy dni trwała skrzętna praca, żeby je zagospodarować, ale udało się je przerobić. Na 11 litrów czystego soku z sokownika, dwa litry galaretki, 8 słoiczków dżemu i nastawić kilka gąsiorków wina, mojego ulubionego.
Do tego udało się zjeść i przerobić 6-7 kilogramów jagód, przez wioskowych zbieraczy dostarczanych w cenie skupu. I trochę ogórków na sałatki zimowe. Zatem zapasów coraz więcej.
Grzybów tylko wciąż nie ma, co przy takiej parnej wilgotności dziwnym jest, podobnie jak brak komarów.