Czas letnich imprez okolicznych i spotkań z ludźmi. Nie powiem, troszkę się rozruszałam.
Najpierw święto kupałowe na Iwana w Dubiczach Cerkiewnych, które bardzo lubię i staram się bywać. Rzecz odbywa się w przyjemnym otoczeniu, nad zalewem wodnym, blisko lasu. Są stoiska ze sprzedażą różności, w tym także rzemieślników z Białorusi i Ukrainy. Można się zaopatrzyć w autentyczne wyszywanki, czyli soroczki haftowane ręcznie, lub maszynowo, w ceramikę i inne ozdobne gadżety. Gwoździem programu jest obrzęd rzucania wianków, urządzany przez ludowy zespół młodzieżowy. Ogień nad wodą, dziewczęta pięknie ubrane po słowiańsku, śpiew, okrążanie ognia, wejście w wodę, rzucanie wianków, na co czekają pilnie chłopcy stojący na brzegu. Rzucają się z takim impetem do wody, biegnąc i płynąc różnymi sposobami, także na łódkach czy kajakach, żeby na wyścigi zebrać wianki, że publiczność krzyczy i klaszcze z zachwytu. Jest w tym energia, pierwotna magia, ciągle. Na zakończenie pokaz sztucznych ogni nad wodą dopełnia półrocznicę małanki, czyli nowego roku w kalendarzu juliańskim.
Później coroczny nasz czeremszański festiwal, trzydniówka. Jak zawsze wylądowali u nas goście, prowadzący pracownię ceramiczną "Lipowa", całą gromadką. Anna spędzała większość dnia pod domem kultury, prowadząc stoisko z wyrobami ceramicznymi dzieciaków z koła garncarskiego (zarobek będzie przeznaczony na rzecz koła), oraz zajęcia ceramiczne dla chętnych gości festiwalu wraz z Jerzym Fiedorukiem. Trochę jej w tym pomagałam w sobotę i niedzielę. Spotykając przy okazji wielu znajomych.
Pogoda wbrew prognozom dopisała. Muzyka też (oprócz występu gospodarzy podobały się nadzwyczaj bułgarska Oratnica i dynamiczny afrykański zespół z Zimbabwe Mokoomba).
Goście odjechali, odpoczywam, dokarmiając kolejne dzieciaki, jakie się narodziły w naszym gospodarstwie. Mianowicie jenduszka wysiedziała 13 indycząt (wszystkie jaja) i 3 kurczaczków zielononożnych.
Tuż przed festiwalem wydarzyła się tragedia w grupie najstarszej induszki, która została zaatakowana w sadzie przez lisa. Przeżyła atak, lis spłoszony czymś umknął, ale z uszkodzonym gardłem, co uniemożliwiało jej jedzenie i picie. Po dwóch dniach zdecydowałyśmy się ją ubić, bo wyraźnie się męczyła i przestała już reagować nawet na dzieci. Zostawiła zatem 9 pikolących sierotek, które dołączyłyśmy do piątki niesprzedanych starszaków. Po kilku dniach pod wspólnym dachem zintegrowały się z nimi na tyle, że nie rozbiegają się chaotycznie, jak dotąd, tylko trzymają się stada i dwóch indyczek prowadzących.
Małe gospodarstwo na pograniczu wschodnim, przyjazne środowisku i dobrym ludziom, wytrwałe. Na tym blogu można pobyć w nim i poznać jego życie, pracę, poczuć rytm czterech pór roku, a także trochę pofilozofować...
27 lipca 2016
13 lipca 2016
Słodko i parno
Pogoda, wbrew prognozom, zwilgotniała, zburzowiała i wciąż trwa przy zmienności. W tym sensie, że trzeba czuwać i wypatrywać niespodzianek cały dzień, aby utrafić we właściwy moment, by kozy wypuścić na pastwisko, drób z jego skrytek, a potem w razie nagłego deszczu i często burzy szybko zebrać z pola i obejścia z powrotem pod dach. Bywa, że kilka razy na dzień.
Jednak wolę takie rozwiązanie, od narastającego parnego i dusznego upału, którego przedsmak też mieliśmy kilka dni temu. I który pobudził do aktywności mnożenia się muchy. Na szczęście gzy i ślepaki już sobie odpuszczają i zdarzają się rzadko, dużo rzadziej, niż w czerwcu.
W ogóle jednak przyznaję, choć sezon jeszcze się nie skończył, że są zmiany w populacji owadów, widoczne bardzo, zwłaszcza zadziwia od kilku lat (czterech?) prawie całkowity brak komarów, które na wiosnę zastąpiły trochę meszki, ale nie w jakichś kosmicznych ilościach. Ślepaki, czyli końskie muchy są aktywne tylko w czerwcu, może dwa-trzy tygodnie w roku. Potem gdzieś znikają. Czy raczej zanikają.
W tym roku widzę mniejszą ilość much, których zawsze o tej porze było nieznośne zatrzęsienie. Owszem, zaczęły teraz trochę dawać do wiwatu, ale wyraźnie słabiej, niż jeszcze w zeszłym roku. Jaskółki, które jak co roku osiedliły się w koziarni, muszą się chyba nieźle napracować, żeby wykarmić niedawno wyklute pisklęta.
W każdym razie wieczory spędzane na tarasie, już w połowie wykończonym, przy palącej się świeczce własnej roboty z wosku nalanego do glinianego naczyńka, czasem z szumem wiatru, lub deszczu, lub błyskawicami w tle, należą do przyjemnych. Bez konieczności nakładania długich spodni i koszuli z rękawami, aby się od nieznośnych krwiopijców zabezpieczyć. Nie trzeba. Ot, czasem jakiś chrząszcz przeleci z charakterystycznym buczącym chrzęstem skrzydełek, błyśnie w świetle ognia ćma albo inny świetlik, i wsio. Śpiewają w buszu wieczorne ptaszęta, ręka podnosi do ust szklaneczkę z domowym winem z dodatkiem wody sposobem greckim pitym, i dusza syci się światem bez przeszkód.
Prace postępują do przodu, choć już dawno straciłam poczucie, gdzie jest ten przód, a gdzie tył. Po prostu prace się pracują, jak należy w tym letnim, sprzyjającym pracom czasie, i co tu dużo gadać.
Kupa drewna już w połowie jest porżnięta i porąbana, ja z wolna zwożę je pod różne dachy i daszki. Których jednak może zabraknąć ostatecznie, dlatego trzeba w razie czego rozważyć wariant postawienia nowego. Pewnie krytego odzyskaną z zakupionego chlewika dwa czy trzy lata temu dachówką, którąśmy złożyły na zapleczu w razie takiej potrzeby.
Nasze leniwe pszczoły dostały nową matkę, aby je trochę może rozruszać, a wolny ul - nowy żywotny odkład pszczeli. Anna z zapałem uczy się pszczelarstwa, bo udało jej się trafić na pszczelarza-emeryta, który takiej nauki chętnie się podjął. Co rusz teraz biega do swoich rojów, dymić, oglądać plastry, matkę, czerwie, trutnie, i obserwować przyjęcie się rojów, obloty i co tam jeszcze Dusza Roju wymyśliła.
Z racji dużej ilości wody, której niebo nie skąpi w tym roku, ogród trzeba było drugi raz wykosić, aby zrobić miejsce sadzonkom do oddychania i życia, bo mikre są jeszcze i łatwo trawsku byłoby je zagłuszyć. Bób został zjedzony. Teraz zaczyna się epoka botwinki. Na dojrzenie czekają pomidory, wzrasta nowa sałata, dynia, bujna i szeroko rozkołysana kwitnie chętnie.
Z porzeczek zerwanych z naszych dwóch owocujących krzewów udało się nastawić mały gąsiorek wina. W tamtym roku starczyło tylko pod nalewkę. Ilość przyrasta, choć bardzo powoli, jak widać. Zatem Anna popytała, pojechała gdzieś i przywiozła pełną skrzynię czarnych porzeczek prosto z kombajnu usypanych. 20 kilogramów. Trzy dni trwała skrzętna praca, żeby je zagospodarować, ale udało się je przerobić. Na 11 litrów czystego soku z sokownika, dwa litry galaretki, 8 słoiczków dżemu i nastawić kilka gąsiorków wina, mojego ulubionego.
Do tego udało się zjeść i przerobić 6-7 kilogramów jagód, przez wioskowych zbieraczy dostarczanych w cenie skupu. I trochę ogórków na sałatki zimowe. Zatem zapasów coraz więcej.
Grzybów tylko wciąż nie ma, co przy takiej parnej wilgotności dziwnym jest, podobnie jak brak komarów.
Jednak wolę takie rozwiązanie, od narastającego parnego i dusznego upału, którego przedsmak też mieliśmy kilka dni temu. I który pobudził do aktywności mnożenia się muchy. Na szczęście gzy i ślepaki już sobie odpuszczają i zdarzają się rzadko, dużo rzadziej, niż w czerwcu.
W ogóle jednak przyznaję, choć sezon jeszcze się nie skończył, że są zmiany w populacji owadów, widoczne bardzo, zwłaszcza zadziwia od kilku lat (czterech?) prawie całkowity brak komarów, które na wiosnę zastąpiły trochę meszki, ale nie w jakichś kosmicznych ilościach. Ślepaki, czyli końskie muchy są aktywne tylko w czerwcu, może dwa-trzy tygodnie w roku. Potem gdzieś znikają. Czy raczej zanikają.
W tym roku widzę mniejszą ilość much, których zawsze o tej porze było nieznośne zatrzęsienie. Owszem, zaczęły teraz trochę dawać do wiwatu, ale wyraźnie słabiej, niż jeszcze w zeszłym roku. Jaskółki, które jak co roku osiedliły się w koziarni, muszą się chyba nieźle napracować, żeby wykarmić niedawno wyklute pisklęta.
W każdym razie wieczory spędzane na tarasie, już w połowie wykończonym, przy palącej się świeczce własnej roboty z wosku nalanego do glinianego naczyńka, czasem z szumem wiatru, lub deszczu, lub błyskawicami w tle, należą do przyjemnych. Bez konieczności nakładania długich spodni i koszuli z rękawami, aby się od nieznośnych krwiopijców zabezpieczyć. Nie trzeba. Ot, czasem jakiś chrząszcz przeleci z charakterystycznym buczącym chrzęstem skrzydełek, błyśnie w świetle ognia ćma albo inny świetlik, i wsio. Śpiewają w buszu wieczorne ptaszęta, ręka podnosi do ust szklaneczkę z domowym winem z dodatkiem wody sposobem greckim pitym, i dusza syci się światem bez przeszkód.
Prace postępują do przodu, choć już dawno straciłam poczucie, gdzie jest ten przód, a gdzie tył. Po prostu prace się pracują, jak należy w tym letnim, sprzyjającym pracom czasie, i co tu dużo gadać.
Kupa drewna już w połowie jest porżnięta i porąbana, ja z wolna zwożę je pod różne dachy i daszki. Których jednak może zabraknąć ostatecznie, dlatego trzeba w razie czego rozważyć wariant postawienia nowego. Pewnie krytego odzyskaną z zakupionego chlewika dwa czy trzy lata temu dachówką, którąśmy złożyły na zapleczu w razie takiej potrzeby.
Nasze leniwe pszczoły dostały nową matkę, aby je trochę może rozruszać, a wolny ul - nowy żywotny odkład pszczeli. Anna z zapałem uczy się pszczelarstwa, bo udało jej się trafić na pszczelarza-emeryta, który takiej nauki chętnie się podjął. Co rusz teraz biega do swoich rojów, dymić, oglądać plastry, matkę, czerwie, trutnie, i obserwować przyjęcie się rojów, obloty i co tam jeszcze Dusza Roju wymyśliła.
Z racji dużej ilości wody, której niebo nie skąpi w tym roku, ogród trzeba było drugi raz wykosić, aby zrobić miejsce sadzonkom do oddychania i życia, bo mikre są jeszcze i łatwo trawsku byłoby je zagłuszyć. Bób został zjedzony. Teraz zaczyna się epoka botwinki. Na dojrzenie czekają pomidory, wzrasta nowa sałata, dynia, bujna i szeroko rozkołysana kwitnie chętnie.
Z porzeczek zerwanych z naszych dwóch owocujących krzewów udało się nastawić mały gąsiorek wina. W tamtym roku starczyło tylko pod nalewkę. Ilość przyrasta, choć bardzo powoli, jak widać. Zatem Anna popytała, pojechała gdzieś i przywiozła pełną skrzynię czarnych porzeczek prosto z kombajnu usypanych. 20 kilogramów. Trzy dni trwała skrzętna praca, żeby je zagospodarować, ale udało się je przerobić. Na 11 litrów czystego soku z sokownika, dwa litry galaretki, 8 słoiczków dżemu i nastawić kilka gąsiorków wina, mojego ulubionego.
Do tego udało się zjeść i przerobić 6-7 kilogramów jagód, przez wioskowych zbieraczy dostarczanych w cenie skupu. I trochę ogórków na sałatki zimowe. Zatem zapasów coraz więcej.
Grzybów tylko wciąż nie ma, co przy takiej parnej wilgotności dziwnym jest, podobnie jak brak komarów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)