28 marca 2019

Dieta diet

Dieta dietę dietą pogania. Taki mam wniosek po spędzeniu wielu godzin na poszukiwaniu miarodajnych informacji o wymienionej tematyce. Dietetyk dietetykowi wrogiem. Nauka (a raczej naukowcy) służy koncernom żywieniowym do naganiania sobie klientów, skutecznie otumanionych propagandą internetową i nie tylko. Każda sroczka swój ogonek chwali.
Lekarze recytują jedno. Dietetycy co innego. A dietetyczne sekty jeszcze co innego. Każdy za dowód mając doświadczenia na szczurach i myszach robione. I ponoć na ludziach też, tylko w żadnym artykule propagandowym nie znajdzie się informacji jakim kryteriom poddawane były owe doświadczalne króliki. Jeśli smalec wg wielu powoduje sklerozę, to czy badano to na ludziach, którzy tylko tłuszcze i białko jedli, unikając węglowodanów, czy może wpierdzielali i tłuste i słodko-mączyste (co na logikę biorąc, tak własnie miało miejsce). I z tego klątwa padła na tłuszcz, a nie na słodkie. A poza tym ile czasu poświęcono na taki eksperyment.
Albo, czy badani pod kątem szkodliwości mleka spożywali mleko od krów pasionych na łące, czy z ferm zamkniętych i ras modyfikowanych, pasteryzowane czy niepasteryzowane, albo czy sprawdzano skutki picia mleka krowiego tak samo jak koziego, owczego czy bawolego chociażby? I czy byli to ludzie wychowani na mlecznej diecie z tradycyjnej wioski, cz\y może mieszkańcy Nowego Jorku, którzy krowy często na oczy nie widzieli.
Jakakolwiek próba rzeczowej rozmowy z ludźmi np. na fejsie od razu burzy krew. Każdy ma swoją dietę za jedyną cudowną i najwłaściwszą. Weganie są zdrowi, nie chorują na raka, szczęśliwi, łagodni i dobrzy. Wszystko ponoć, albo do czasu. Wszelkie zaprzeczające informacje ostro cenzurują i bombardują krzykiem zbiorowego oburzenia wobec każdego, kto publicznie przyzna, że mu ta dieta w dłuższym okresie czasu zaszkodziła, i to poważnie. A może zaszkodzić. Nie tylko powodując to, co każdy widzi. Weganina poznasz po beztłuszczowym chudym ciałku, pałających dziwnym blaskiem oczach i ziemistej cerze, skórze podatnej na alergiczne wypryski, oraz wątpliwym pięknie resztek mięśni w skórzanym woreczku obkurczonym na szkielecie jak na wieszaku. Jedzenie nisko tłuszczowe grozi także zmianami w mózgu, przyspieszeniem czy ujawnieniem się takich schorzeń jak stwardnienie rozsiane chociażby. Ale tu już głos oponentów się podnosi, którzy uważają, że paliwem dla mózgu jest glukoza (a zatem cukier i węglowodany), a nie tłuszcz.
Z kolei zwolennicy diety ketogenicznej są podjarani, mocno wysportowani, często umięśnieni i gadają jak najęci. Miast alkoholu podkręcają się kawą kuloodporną, czyli z dodatkiem masła i oleju kokosowego. Przynajmniej na filmikach propagujących tę dietę tak się prezentują, bo w życiu żadnego ketomaniaka nie spotkałam. Z trudem przebija się informacja, że to dieta lecznicza dla osób mających padaczkę i podobne problemy neuronalne. Czyli jednak tłuszcze poprawiają pracę mózgu, a nie osłabiają.
Chorym na Haschimoto i problemy tarczycowe zaleca się dietę niskotłuszczową i najlepiej wegańską, lub zbliżoną. Z podkreśleniem produktów nieprzetworzonych i ekologicznie wyrosłych.

Ja sama eksperymentuję z dietami od kilku lat. I nieco się miotam w odkrywaniu tego, co mi szkodzi, a co sprzyja. Nie dowierzam żadnym twierdzeniom, o ile nie odczuję poprawy. Fakt jest taki, że gdy człowiek przekracza pięćdziesiątkę winien zmienić sposób odżywiania się dość radykalnie. Wtedy wegetarianizm czy nawet weganizm powinien wesprzeć siły żywotne i zdjąć z organizmu ciężar przetwarzania substancji potrzebnych już w o wiele mniejszych ilościach. A takimi najczęściej są dania mączne i słodkie. Tworzące zbędny balast kilogramów i blokujące system krwionośny, a zatem powodujące zatory, zawały i miażdżycę. Przy okazji rezygnacji z ciast, makaronów, pierogów, pączków, kremów, chleba i bułeczek u kobiet zaczyna lepiej pracować tarczyca, a to bardzo ważne w okresie przejściowym. Diametralna zmiana diety  (na jakąkolwiek inną!) powoduje zbawienny szok dla organizmu, który przechodzi na inny tryb pracy i często usuwa przy okazji wieloletnie przyczyny różnych chronicznych przypadłości.
Właśnie, co do owej tarczycy, odkryłam wreszcie wszystko, co powodowało moje dolegliwości, także brzuszne. Bo mało kto wie, że niepokoje hormonów tarczycowych prowadzą do silnych zaburzeń trawiennych. I dlatego też odpowiednią dietą można je uspokoić.
Metodą eliminacji produktów, niczym innym, doszłam do tego sama.
Szkodliwy okazał się nie tylko gluten. Po jego całkowitej eliminacji okazało się, że reaguję źle także na produkty zawierające syrop glukozowo-fruktozowy, wytwór technologii żywieniowej, całkowicie nienaturalny. Po rezygnacji także z lodów, keczupów i sklepowych napojów, gdzie jest ów syrop radośnie dodawany poczułam się o wiele lepiej. Wtedy jednak okazało się, że dolegliwości powracają co jakiś czas i musi być jeszcze jakiś powód. W tym roku wreszcie odkryłam, że szkodzą mi również strączkowe. Precz poszedł więc zielony groszek, groch i fasola.
Zafundowałam sobie dwa tygodnie beztłuszczowej wegańskiej diety, z jednym posiłkiem dziennie, zakończonej czyszczeniem wątroby metodą Moritza. Przy której odkryłam, że moja wątroba już wcześniej rozpoczęła usuwanie kamieni żółciowych, a to dzięki piciu codziennie soku jabłkowego, od jesieni. I co jakiś czas to robi, nawet bez zażywania soli gorzkiej, przez co pod tym kątem czuję się znacznie lepiej.
Poszukiwania w internecie odkryły mi także informację, że przy zaburzeniach typu Haschimoto szkodzi własnie gluten, strączkowe i olej rzepakowy! A tu cię mam zatem, ostatnia moja zmoro!

Na czym więc stanęłam? Przesłuchując różnych dieto-guru natknęłam się na wypowiedzi dra Kwaśniewskiego. Który swoich zaleceń wcale z sufitu nie wyciągnął, lecz oparł był na badaniach radzieckich lekarzy z czasów wojenno-powojennych. I tu mi się lampka zapaliła. Lekarze owi bowiem mieli dostęp do ludzi, którzy przeżyli długotrwały głód, czy to podczas oblężenia Leningradu, czy wyzwolonych z obozów koncentracyjnych, czy - choć tego oficjalnie nie przyznawano, bo po cóż - więzionych w gułagach. Nie robili zatem wątpliwych eksperymentów na szczurach i myszkach laboratoryjnych, jak współcześni lekarze, lecz obserwowali różne i konkretne skutki działania pokarmów na ludziach stojących praktycznie na krawędzi śmierci. Obserwacje na dużej ilości ofiar, którym podawano różnego rodzaju pokarm, przy wychodzeniu z wygłodzenia, zgromadzono i z pewnością dokładnie przeanalizowano. Cała współczesna reszta, dostępna w sieci, głosząca to i tamto wydaje się przy tej wiedzy twórczością fantastyczno-naukową. Niestety.

Po dwóch tygodniach żałowania sobie tłuszczu i białka oraz akcji oczyszczającej, zastosowałam radę rosyjskiego uzdrawiacza, osiadłego w Polsce, pana Haretskiego, który uważa, że po takim oczyszczeniu zjeść należy tłusty bulion na nóżkach wieprzowych. Zaaplikowałam sobie zatem rosół z domowego indyka, w wolnowarze wiele godzin warzony, z którego wypłynęła prawie centymetrowa warstwa tłuszczu. I dopiero poczułam ulgę. Żadnych rewelacji ani buntów ze strony pęcherzyka żółciowego naprawdę nie było!
A co mówią lekarze? Cytuję:

Z diety należy całkowicie wyeliminować: smalec, słoninę, boczek. Wyklucza się także żółtko jaj, które może powodować silne skurcze pęcherzyka żółciowego.

Boczek pieczony był następnym moim wymarzonym daniem, którego sobie nie poskąpiłam. Co do żółtka, to uwielbiam, na śniadanie albo na obiad jajko sadzone (na słonince) albo jajko gotowane w koszulce. Żadnych sensacji nie ma.
Być może jeszcze się przejadę, i rację będą mieli wrogowie diety optymalnej. Trudno, odszczekam. Na razie jednak czuję się lepiej, niż wcześniej. Co prawda do końca ona optymalna nie jest, bo jej twórca obrzydzeniem pała do jabłek i soków owocowych, jak również do miodu. Otóż od czasu do czasu, tak raz na miesiąc zjadam łyżeczkę miodu. A z dobroczynnych właściwości jabłek w każdej postaci skwapliwie korzystam. Niemniej większość zaleceń całkiem bezwiednie stosuję. Po prostu kierując się instynktem (apetytem) i tym, co mi nie szkodzi.
Choć wiem także, że to nie koniec dążenia do zachowania zdrowia. Czas na leczniczą gimnastykę i ruch na świeżym powietrzu!

22 marca 2019

Zalewajka, królowa zup


Co prawda, jeść już nie mogę z racji alergii na gluten. Ale śnić i wspominać tak. Zamieszczam z tego powodu przepis na zalewajkę, taki, jaki znam z domu, gdzie jadło się ją często.

Zalewajka

Ukiś barszcz z dwóch-trzech łyżek mąki żytniej i ciepłej wody. Identycznie do zakwasu chlebowego. W glinianym garnuszku, postaw z boku płyty kuchennej, gdzie ma zawsze ciepło i odpowiednio.
Pierwszy barszcz najtrudniej zrobić, bo brak odpowiednich bakterii. To może trwać nawet kilka dni. Na początek więc najlepiej wrzucić kawałek chleba razowego lub żytniego na zakwasie, albo odrobinę kwaśnego zwykłego (sic!) mleka (broń boże kefiru ze sklepu). Gdy skiśnie, poznasz to nieomylnie po zmienionym kwaśnym zapachu. 
Uwaga, barszcz z sinym wykwitem na powierzchni, specyficznie cuchnący jest nie do użytku, dostały się doń niejadalne bakterie. Może się to zdarzyć właśnie na początku procesu, potem już raczej nie.

Kolejnymi razami postępuj tak: zużywając barszcz do zupy pamiętaj o pozostawieniu odrobiny na dnie. Na tym ukisisz następny barszcz, przy czym może się sprawdzać już mąka pszenna. Ideałem jest, że ma się zawsze "chodzący" barszcz w garnuszku na kuchni, który można zużyć na zalewajkę w dowolnej chwili dnia lub nocy.

Gdy już podstawa istnieje zabieramy się do gotowania. Zupa to wtedy najprostsza i najszybsza w świecie. 


Obieramy kilka ziemniaków i kroimy w zupne drobne kawałki. Cięcie na plastry przyjęło się później. Polski lud zawszeć kroił kartofle na ćwierci bądź na ćwierci ćwierci, gdy "wielgie" były. Wrzucamy je na wodę, tyle wody ile zupy potrzebujemy.
Dodajemy liść laurowy, kilka ziaren pieprzu i tyle soli, ile lubimy.
Można wrzucić grzyb suszony oraz koniecznie połówki cebuli podpieczone na płycie kuchennej wcześniej. Kiedy wszystko się zagotuje i kartofle miękkie być zaczną zalewamy je przygotowanym wcześniej barszczem. Wtedy można wrzucić ząbek-dwa czosnku i pogotować jeszcze chwilkę.
Pamiętać należy, aby nie dodać barszczu wtedy, gdy ziemniaki jeszcze są twarde. Wtedy już nie zmiękną bowiem wcale.
Zalewajkę krasi się skwarkami ze słoniny, czasem z przysmażoną przy okazji pokrojoną cebulką. Z przypraw lubi pieprz i majeranek, wiosną nać pietruszki.
Niektórzy do kartofli dodają jeszcze seler, pietruszkę i marchewkę (bez pora), ale dla mnie to już udziwnienie.
Zalewajka na bogato to z dodatkiem roztrzepanego w barszczu bądź ugotowanego na twardo jajka (wersja wielkanocna), albo dodanej do zupy kiełbasy, najlepiej białej albo starodawnych parówek (serdelków). Można ją zabielić śmietaną, ale już w talerzu. Podaje się do niej chleb, najlepiej rwąc na kawałki wrzucać go najpierw do zupy i tak zjadać. Wersja absolutnie przepyszna zalewajki może być nazwana zalewajką jesienną. Dodaje się do gotowanych ziemniaków świeże pokrojone na plastry grzyby prosto z lasu (najwspanialej wypadają kurki). Dalej postępuje się jak wyżej.

Na koniec dodam, że zalewajka zaliczana jest w moich stronach (wraz z gęstym krupnikiem, w którym łyżka staje i rosołem z wiejskiej kury) do sprawdzonych zup leczących grypę i przeziębienie. Gorąca, gęsta zalewajka z dużej ilości barszczu ogrzewa dłuższy czas żołądek i zabija buszujące po nim wirusy. Wzmacnia siły, rozgrzewa. O tym pisałam już kiedyś na blogu tutaj.

5 marca 2019

Kamykami w oczy


Problem narastał u mnie od lat. Raz było lepiej, raz gorzej. W tych gorszych okresach zaczęłam sobie radzić piciem octu, soku i kompotu jabłkowego. Oraz wyeliminowaniem z jadłospisu rzeczy mi najbardziej szkodzących. Których jednak z biegiem czasu zaczęło przybywać, a nie ubywać. Najpierw tylko kiwi i gluten, potem doszedł syrop glukozowo-fruktozowy, potem większość grochu i fasoli, w tym zielony groszek, wreszcie nawet ogórki okazały się podstępne.
 Gdy ból pod żebrem nie znikał, a pojawiał się na całe godziny i dni uznałam, że dość tego, muszę coś zrobić. Pozytywne myślenie i eliminacja przyczyn psychologicznych owej przypadłości, czyli tłumiony latami gniew, złośliwość i zgryźliwość przodków, nieprzebaczenie wymagają jeszcze wsparcia fizycznego.
Od czego internet? Doktor Gógle szybko znalazł receptę.


Zastosowałam, choć z pewną modyfikacją.
Przedwiosenna dieta od pełni do nowiu księżyca, tj. 2 tygodnie, a nie tydzień. Czyli jeden posiłek wegański beztłuszczowy dziennie i sok jabłkowy z własnego sadu w poprzednim sezonie przyrządzony pity bez ograniczeń, czasem z domieszką bezcukrowego cydru domowego (nie ze sklepu) dla lekkości bytu. Do tego 2-3 razy dziennie szklaneczka przegotowanej wody z octem jabłkowym własnej roboty.
Jak widać, opłaca się mieć swój sad i przetwarzać owoce! Na koniec gorzka sól, wieczorem i rano zaaplikowana można powiedzieć „w końskiej dawce”. I na osłodę sok z różowego grejpfruta.
I powiem tyle: to naprawdę działa!
Przy dłuższej, niż zalecana diecie i spożywaniu jabłkowych przetworów bez ograniczeń kamienie zaczęły uchodzić już na 3 dni wcześniej same, co wyraźnie dało się odczuć. A na koniec zobaczyć.