31 października 2012

Roztopienie

Zaczęło dzisiaj kapać i śnieg z wolna topnieje. Nasze ptaki wyraźnie poczuły się lepiej.
Bolą nadgarstki od rąbania drewna.
Choć tyle co do c.o. i ścianowego na jeden raz, ot, brak treningu.
To, co mnie cieszy: rozwija się niespodziewana przyjaźń między Kolą a Kluską (mają podobne imiona, jakiś czas temu to zauważyłam, gdy Kola zaczęła "się zastanawiać" przy nawoływaniach, w uszach psa: Kolusia a Klusio brzmi jednakowo). Kociak nadgryza koline nogi, atakuje z doskoku wielki wilczy pysk pazurkami, a Kola ostrożnie porusza się koło niego i delikatnie bierze jego głowę w zęby, mały kładzie się na plecach i pokazuje brzuszek, co akurat ma jednakowe znaczenie w psim i kocim języku (w przeciwieństwie do mowy merdającego ogona). W ten sposób stopniowo uczą się siebie i nawiązują bliski kontakt. Suce zapewne - po śmierci Miłej - brakuje przyjaciela. Może trochę szczeniaczka?

29 października 2012

Przedzimowanie

Tata Marty z trzeciej wsi wszedł wczoraj Ani na ambicję, pytając:
- A kapustę zakisiłyście?
- Jeszcze nie!
- A my już zakisiliśmy...
Fakt, ostatnia to chwila. Zwyczajowo bowiem na Podlasiu kisi się przed końcem października, przed Wszystkimi Świętymi (których zresztą nie wszyscy obchodzą, tak pół na pół). Przeważnie zbiega się to z ostatnimi ciepłymi dniami jesieni, bo wkrótce nadchodzą przymrozki nocne i listopadowe chłody.
No, w tym roku trochę inaczej się dzieje z pogodą. W nocy było u nas koło dziesięciu stopni na minusie, rano śnieg trzeszczał pod nogami, a wymarznięta zwierzyna wyglądała żałośnie. Kilka kur jest w trakcie wypierzania się, te najbardziej zmarzły. A i kozy też tak jakoś nie przygotowane psychicznie, siana ciągle im mało i smakołyków, a młode kiepsko znoszą całodniowe zamknięcie.
No, więc dzisiaj Anna, także z tej okazji, że zmiana czasu pozwoliła jej "wcześniej" wstać, pojechała z samego rana na targ kleszczelski i tam kupiła 20 kilogramów kapusty. Wieczór (przy rozgrzanych kaloryferach i ścianówce) spędziłyśmy na szatkowaniu główek kapuścianych, tarciu marchwi i jabłek, mieszaniu tego z solą (kamienną, bez jodu) i ubijaniu w beczułce.
Kiedyś robiłyśmy więcej, ale zawsze na wiosnę zostawało i kozy musiały kończyć zapasy. W tym roku więc wprowadziłam dość znaczne ograniczenie. Jedna głowa została zakiszona w całości, aby liście mogły posłużyć do gołąbków.

Możemy się już pochwalić. Zdążyłyśmy w terminie przedświątecznym. Kapusta zakiszona. Kartofle także już zakupione u rolnika i zmagazynowane w piwnicy, wraz z burakami i cebulą. Sery dojrzewają spokojnie, weki i soki wykonane, stoją szeregiem na półkach. Drewno pocięte i porąbane pod daszkami. Można zimować.

28 października 2012

Pozory sensu

Niedziela nie niedziela jak co tydzień. Anna, cierpiąca od zawsze na warszawską przypadłość, pracoholizm, właśnie w niedzielę dostaje najmocniejszego ataku swojej nerwicy. Musi pracować, przymus jest dużo większy, niż w zwykłe dni tygodnia.
Przebrałyśmy zatem trzy worki jabłek zebranych wcześniej i zmagazynowanych w stodółce. Część nadgniłych została pokrojona na części i zjadły ją z apetytem kozy stojące w boksach, jak to się odbywa zawsze pełną zimą, a te niepokrojone poszły dla drobiu, który chętnie wszystko zdziobał i pożarł, w braku innych leśno-polnych rarytasów dotychczasowych.
Trochę czasu nam upłynęło na szukaniu i zaganianiu do obejścia gubiących się ciągle kur, ogłupionych bielą śniegu, którym ich wrodzony GPS zaczął nadawać fałszywe parametry przestrzenne.
No, i po obiedzie zawiozłyśmy Kazię samochodem do trzeciej wsi, na rande-vous z Kubą. Okazało się bowiem rano, że nasza szefowa się beka, czyli nie została zapłodniona podczas pobytu kozła u nas. Spotkanie odbyło się w sionce koziarni. Zostawiłyśmy naszą parę na jakiś czas samą, aby posiedzieć przy herbacie-kawie i rozmowie z gospodarzami.
Tyle mojej niedzieli.
Po powrocie zaraz czynności rutynowe, obrządek, wymiana piasku w kuwetach kocich, palenie w ścianowym, mycie podłogi zalanej sokiem z przebieranych jabłek, karmienie psa i kotów.
Na tym (znanym mi) świecie odpoczynek jest rzadki. Naprawdę nie wiem dlaczego tylu ludzi można zawsze spotkać w necie, o każdej nieomal porze dnia i tygodnia. Są czujni w czasie godzin tzw. "pracy zarobkowej" zapewne, nie tylko w domu po pracy. Nie mam pojęcia kiedy pracują (tak naprawdę), jedzą, gotują, sprzątają, bawią dzieci, kochają się, spacerują, robią zakupy. Są zawsze! To może jakieś automaty? Wykonujące z oczami wlepionymi stale w ekran monitora wszystkie codzienne potrzebne czynności i obowiązki?
Tymczasem ja mogę zajrzeć na pocztę mejlową i przetłumaczyć kilka zdań Nostradamusa w ciągu pół godziny picia porannej kawy, no, i wieczorem, po obrządku i nakarmieniu wszystkich podległych mi istot. Ale wtedy najczęściej brak mi siły i zapału, aby pracować jeszcze umysłowo. Rzadko wytrzymuję do 22, najczęściej przeglądam zaprzyjaźnione blogi, sprawdzam jakiś temat, który mnie czymś zajął, odpisuję na mejle i upadam do łóżeczka. Wtedy wskakuje na nie jednooki Kluska i cichutko kładzie się blisko, i tak zasypiam, wraz z nim. We śnie, w półśnie, w transie, przechodzę na drugą stronę i tam toczę drugie życie, często bardzo interesujące, o wiele bardziej, niż to na jawie.
Dzisiejszej nocy np. uczestniczyłam w spotkaniu grupy szeptunów białoruskich... odczułam przedziwne, mocne energie mocy, która jeszcze jest tam hołubiona. Na tyle blisko nas, że może można jej jeszcze zaczerpnąć i odnowić przekaz?
A rano budzi mnie znajomy głos.
- Wstawaj, już ósma! Nie leń się!
No, i wstaję. I pracuję. Na "swoim". He.
Niewolnicy systemu-mieszczuchy mają lepiej, powiedziałabym. Ale wiem, no, wiem, że stoję po dobrej stronie mocy. I że praca, którą muszę codziennie wykonywać, nawet kosztem swego tzw. szumnie "rozwoju" , ma większy sens. I dla mnie, i dla świata. Od całodobowego klepania klawiszy, lania wody na wszystkie tematy świata i przeszukiwania najgłębszych zasobów internetu, nawet w najsłuszniejszej sprawie. I tym bardziej od wysiadywania w knajpach przy (drogim) piwie albo winie, w nadziei spotkania swego szczęścia, czy urozmaicenia nudnej codzienności.

27 października 2012

Nadchodzą wakacje

Od razu powiem wszystko, lubię zimę. Od czas moich przedłużonych narodzin, rozpoczętych w Boże Narodzenie i uskutecznionych 3 dnia potem, w dnie wyjątkowo mroźne. W każdym razie ojciec często wspominał fakt, jak biegł galopem sprintera (był całkiem niezłym średniodystansowcem w skali województwa w swoim czasie) ze swoją pierworodną córcią zakutaną w koce i kożuch, z Izby Porodowej (kiedyś takie istniały w ośrodkach gminnych, jeśli ktoś nie wie) do domu, raptem odległego jakieś 300-400 metrów. Mówił, że mróz był wtedy trzaskający, ponad-30-stopniowy. Spod Koziorożca zatem jestem i taka zostanę.
Rano, otworzywszy jak co dzień z wielkim trudem oczy i po długiej chwili otrzeźwienia wyjrzawszy za okno na pole, doznałam rozczarowania. Nie było zapowiadanego z takim szumem medialnym śniegu, ciągle trwała jesień! I nawet mgła nie unosiła się nad polem, jak dotąd.
Ale już po 10 minutach Anna ogłosiła z podnieceniem Warszawianki (która nigdy nie miała do czynienia ze zmianami pór roku, a najbardziej z zimą, bo w stolicy zawsze było 30 stopni, czy to latem czy zimą), że coś leci z nieba! Białe!
Fajnie.
W tych swoich warszawskich nerwach nie dała mi spokojnie wypić kawy porannej, tylko przegoniła po obejściu, aby posprzątać to, co powinno być zabezpieczone przed śniegiem. Jakieś pojemniki plastikowe po glinie, miedniczki na odpadki dla kóz, miski na karmę dla drobiu. No, w zapale warszawskim rozkazała, aby zwieść drewno na taras, ułożone dotąd jak Pan Bóg przykazał na ścianie obory! Tu już się wnerwiłam i doszło do wymiany zdań tak dobitnej i głośnej, że sąsiedzi na pewno nam kibicowali, a mieszkańcy Bronksu na drugim końcu wioski, mimo wyciszających opadów śnieżnych, zastrzygli uszami.
Po tym przegonieniu i starciu poglądów, wylądowałam jednak z kawą w ręku nad tłumaczeniem kolejnego utworu Nostradamusa, po czym na spokojnie rozpaliłam w piecu c.o. Nie dlatego, że jakoś specjalnie zimno się zrobiło, ale dlatego, że ciepłe kaloryfery wspaniale pasują do śnieżnej aury na dworze.
Ugotowałam na nim gęsty krupnik na kościach koźlęcych, gar karmy dla drobiu na jutro i nastawiłam do suszenia kolejną porcję jabłek oraz wyrwanych przed chwilą z grządki, jako ostatnie, liści selerów naciowych.
Jedynie drób doznał dzisiaj szoku niebywałego. Stare kury poradziły sobie szybko, po prostu wycofały się strategicznie do kurnika, ale młode i kurczęta tegoroczne, które jeszcze nigdy zimy nie widziały popadły w istne przerażenie. Kilka zabłąkało się w sadzie bezpowrotnie, bo opadająca z nieba biel zmieniła ich percepcję świata tak, że nie były w stanie wrócić do kurnika, kilka zaszyło się pod starą wialnią i trzeba je było kijami płoszyć i wyłapać, a dwie znalazłam za oborą siedzące w przerażeniu jedna na drugiej! Dały się obie wziąć do ręki bez protestu i zanieść tak do kurnika.
Nic to, z czasem przyzwyczają się do wszechobecnej bieli. Choć, tutejsi twierdzą, że jeszcze będą tej jesieni grzyby zbierać!
Kozy stały cały dzień na sianie i owsie, w oborze, co za ulga dla zapracowanych pasterek! Co prawda natychmiast na pewno zmniejszy im się mleczność, ale dlatego przechodzimy od razu i świadomie na wyrób sera zwykłego co jakiś czas, ewentualnie. Tak ma być. Idą wakacje!

24 października 2012

Dążymy

Mocno pracowity ten tydzień, trwa. Zaczęło się przywozem stołu i dwóch ław do altany. Jak się okazało tak solidnych i ciężkich, że ledwie sobie same poradziłyśmy przepakowując je z tira na pakę samochodu. A potem wypakowując na miejscu. Nie obyło się bez lewarka i przytrzaśniętego palca. Ale udało się.
Potem zjawił się Iwan ze swoim sztillem i pociął na kawałki do bruku kolejne dębowe pnie, bo się okazało, że nie starcza tych już pociętych. Trzeba było naruszyć zestaw zgromadzony na słupy ogrodzeniowe. Odciął także dwa następne złamane konary koszteli w sadzie, co sprawiło, że drzewo jest o połowę mniejsze. I zastanawiam się czy tę operację przeżyje albo czy będzie jeszcze w ogóle owocowało.
Kolejnego dnia uszczelniłam chatkę. Dyle w niektórych miejscach spróchniały, albo spomiędzy nich wypadł mech, który zastosowano dawnym sposobem przy budowie spichlerza i ukazały się szpary. Kilka dziur wygryzły myszy. Zatem w szpary wetknęłam wełnę owczą (pozostałą w worku po byłych właścicielach), wciskając ją śrubokrętem, a na wierzch dałam glinę (spory zapas został po budowie pieca). Mozolna robota, bolą ręce i palce. Choć nie było jej znowuż tak wiele. Dlatego doszłam do wniosku, że zastanowiłabym się głęboko przed budową domu z gliny. Bo oprócz pracochłonności całe przedsięwzięcie zależne jest również od pogody, ani nie za mokrej, ani nie za gorącej. O którą w ostatnich czasach coraz trudniej. I niemożliwa jest do przewidzenia, a zatem dobrego zorganizowania sobie czasu na pracę oraz niezbędnych pracowników.
Anna z kolei zaczęła malować sufit białą farbą.
Dzisiaj zaś pojawił się pan hydraulik i wymienił pęknięty zeszłej zimy od mrozu, kaloryfer w sieni na nowy. Zmienił też kapiący kran w kuchni, wymienił prysznic w łazience na nowy, zamontował baterię prysznicową w brodziku w łazience na górze oraz zainstalował sedes i rezerwuar. Działają. Napaliłam w c.o., aby sprawdzić jak ma się nowy kaloryfer i sprawdziłam potem wodę na górze. Leci ciepła z bojlera nawet bez wielkiego czekania. Może być. Nie zdecydowałyśmy się, na razie, na podgrzewacz elektryczny, bo doświadczenia z nim związane w chatce na Dąbrowie nie są zachęcające do tego rozwiązania (pożeracz prądu, woda nierówno podgrzewana, raz za gorąca raz za chłodna, wysadzacz korków, gdy włącza się akurat coś tak samo ciągnącego prąd). Już lepszy i prostszy wydaje się podgrzewacz słoneczny w wystawionym na dach od południowej strony kaloryferze... oczywiście służący jedynie w ciepłym sezonie, ale zimą dzięki paleniu w c.o. ciepła woda jest stale.
Zjawili się także panowie majstrowie i skończyli dzisiaj drugi szczyt. Mimo, że jest od strony domu, także posiada słoneczko, to już z ich własnej inwencji. Nawet poszedł im jakoś szybciej jego montaż! Ćwiczenie czyni mistrza.

22 października 2012

Dźwięki i szepty

Zdążyłyśmy wczoraj na koncert Wojtka Waglewskiego i zespołu Voo Voo punktualnie. Udał się. Sala była pełna ludzi siedzących i stojących, oraz tańczących. Wysłuchali w skupieniu nowe kawałki, po czym zespół w bardzo znamienitym składzie, zaczął grać znane utwory z poprzednich płyt. Widownia śpiewała i pokrzykiwała wraz z muzykami. Ania była bardzo zadowolona. Wreszcie poczuła się "jak w Warszawie", he, dziewczynie tęskno jednak za środowiskiem rodzimym. Ja raczej poczułam się całkiem "jak w Piotrkowie". Gdzie chodziło się do kina "Hawana" na koncerty takich Wilków czy Kazika, a wcześniej np. na występ takiej Mieczysławy Ćwiklińskiej (wypisz wymaluj o wyglądzie mojej babki Kazimiery), która umierała tam stojąc, jak drzewo. Ot, subiektywność wrażeń.
Coś mi się jednak w pewnym momencie, na koniec, podczas głośnych oklasków i fali nisko brzmiących okrzyków męskich zza pleców, zaburzyło... hm, to już chyba starość, albo nie wiem co. Trzecie ucho się otworzyło? Nie było to przyjemne uczucie, tak jakby nagle jakiś wielki buczący owad zaczął intensywnie bzyczeć w lewym uchu, a raczej, tuż nad nim.
He, mam od dziecka słuch, który można by nazwać przed-słuchem. Działa on tak, że słyszę dzwonek telefonu jeszcze zanim telefon zadzwoni, nawet kilka godzin wcześniej. I wiem, od kogo będzie w sensie płci. Gdy słyszę go w lewym uchu, kobieta, gdy w prawym, mężczyzna. Zdarzało mi się słyszeć na jawie całe rozmowy np. ludzi na dworze, podczas gdy nikogo tam nie było, a pojawiali się nawet miesiąc później.
W każdym razie wróciłam z wypadu z bólem głowy, dziwnie osłabiona i zaraz rąbnęłam się spać, choć była dopiero 20. Poleżałam chwilę i usiadłam.
- Daj mi nalewki! - zażądałam - Chcę lekarstwa.
No, i kieliszeczek świeżo zlanej nalewki na czarnym bzie ukoił we mnie wszelkie przypadłości i odloty. Diabli wiedzą, skąd się biorące.
Wniosek: dziczeję, kultura i ludzkie środowisko coraz bardziej druzgocząco działają na mój organizm. Cisza, otoczenie zwierząt, naturalne dźwięki, wiatru, deszczu, są kojące i nie zaburzają harmonii. Sztuka, nawet wielka, kreowane sytuacje i zjawiska wydają się hm, wynaturzeniem na łonie Matki Ziemi?
Konsekwencje tych myśli prowadzą mnie w zawiły sposób w kierunku szeptuństwa podlaskiego, i tajemnic tego przekazu, który zamiera. Choć komercyjnie istnieje i miewa się dobrze. Zmarłe już babki krążą w swoich wdowich paltach i chustkach, po lesie i wioskach, czekają na coś... duchy tej ziemi, z mocą w zanadrzu do przelania ku żywym.

20 października 2012

Na rżysku

Jesień w pełnej krasie, pogoda też jak przystało na jesień, rano mglista i wilgotna, w południe ciepła i słoneczna, wieczorem spokojnie schodząca za czerwonawy horyzont wraz z kulą słońca. Umożliwia nam prace malarskie i dekoracyjne, które wzięłyśmy na siebie w Projekcie i teraz korzystamy z kilkudniowej nieobecności majstrów, aby je wykonać. Po ścianach chatki i słupach altany pociągniętych drewnochronem, przyszedł czas na pomalowanie drzwi i okien olejnymi farbami. Ania szykuje ozdobne deseczki na obróbkę okien chatki. I także je malujemy. Dzisiaj umyłam ściany wewnętrzne, będą pobielone, razem z sufitem.
Poza tym wspomnę ku zanotowaniu, że ostatnio spotykają mnie miłe sytuacje ze strony różnych ludzi, całkiem niezależne od siebie. A to ktoś pochwali mój ser, a to ktoś czytając tego bloga wpadnie zobaczyć miejsce i nas w realu, a to ktoś zainteresuje się produktami gospodarstwa (co, przyznaję, najbardziej jest nam obu miłe, gdyż praca sobie a muzom tylko bogatym z urodzenia przynosi najwyższą satysfakcję). Dostałam także zapytanie od pewnego pisarza, czy nie myślę o wydaniu tego bloga w formie książkowej, bo z pewnością byłby to sukces komercyjny.
Pytanie łaskocze miłość własną, ale i leczy lęki, że zabraknie mi kiedyś forsy na czarną godzinę (bo o chleb codzienny na gospodarstwie akurat najłatwiej, jeśli tylko chcieć go wypracować i sobie samej upiec). Ot, jak państwo nasze przyciśnie obywatela katastrem i innym obowiązkiem płatniczym, to wydam bestseller, i załatwione, spłacę i może jeszcze na jakiś zakup ekstra zostanie! Aż mi się buzia uśmiechnęła (jak mawiali moi przodkowie).
Na rozlewisku już było. Swoją niekończącą się opowieść nazwę "Na rżysku", a co!
Z pewnością lud miejski, chłonny wieśniaczych klimatów, aby ukoić swoje lęki i niepokoje wizją jakiegokolwiek malowanego wyjścia z opresji alergii, wrzodów żołądka, smogów, bólów głowy, nerwicy natręctw i innych nienaturalnych nałogów i ich efektów, przyjmie ten tytuł jako wieloznaczny symbol. No, bo rżę sobie z Mieszczuchów, jak oni rżą z wieśniaczych przywar, much i smrodów pola i obory, gumiaków, słomy w butach, wieśniaków na salonach, traktorów i traktorzystów, kombajnistów i pijanych drwali, albo zdunów. A może zmienię tytuł na: "Na rżysko!" i stanie się owa książka biblią Mieszczuchów rwących na Wieś, aby odnajdywać korzenie i komunikować się z duchami Przodków naszych? Piękna wizja, aż rosnę od niej.
Może od tego Szaman(ist)ką zostanę, warsztaty zacznę urządzać i kasować chętnych uczniów, potężniejąc w roli guru niczym dmuchany balon?

Tymczasem jednak dzień jak co dzień pędzi, jeden za drugim, nie dogonisz. Aż mi się od tego pamięć pogorszyła. Nie wiem co robiłam wczoraj, a co przedwczoraj. A może nie zrobiłam? Bo źle pamiętam? Blog się praktycznie przydaje, aby sprawdzić co i kiedy było, w wyszukiwarce. Kiedy ruja była, kiedy kura nasadzona, kiedy umowa podpisana, kiedy Kluska oko stracił.
Łoj, dużo tego świeżego powietrza trzeba "przerobić", naprawdę!

17 października 2012

Nauczanie praktyczne

O co chodzi z tym napaleniem pieca chlebowego? Wiedziałyśmy już wcześniej, sklepienie ma być białe, ale co to znaczy białe? Ile, jakie drewno szykować, i jak je ułożyć w piecu, to też wtajemniczenie praktyczne. Moje kilkakrotne próby nauczyły mnie suszyć jabłka, piec ziemniaki i jabłka albo dynię, lecz bułeczki nie były zrumienione. Znaczy trzeba fachowca. Uradziłyśmy starszyznę zaprosić i poddać się pokornej nauce.
Ponieważ majstrowie mają na razie przerwę, bo czekamy na dostawę desek, a przy okazji malujemy co się da, pani sąsiadka przyszła przedwczoraj koło południa i dalejże nas z wielką chęcią nauczać.
Nie, nie takie drewno, to dobre do ścianówki, to za słabe, to za mokre. Takie musi być. Za mało, więcej. Bo trzeba będzie dołożyć.
No, to pierwsza nauka przyjęta, niewłaściwy opał na to szedł. Trzeba inaczej rąbać do chlebówki oraz dłuższe kawałki ciąć, bo piec jest głęboki i należy go całego wypełnić ogniem.
Sąsiadka ułożyła piękny stosik, z na przemian układanych kawałków suchego drewna (no, tak, jeszcze trzeba mieć takie dobrze wysuszone, najlepiej w piecu lub na zapiecku), podpaliła kawałek łuczyny (jest to naturalna podpałka ze smolnej sosny) i po chwili ogień już huczał i skwierczał w komorze chlebowej.
Usiadłyśmy przy stole i rozmawiałyśmy na temat palenia i pieczenia, różne przypadki zostały z życia opowiedziane. Np. że dwa razy w piecu za jednym rozpaleniem chleba ani ciasta nie upieczesz, za drugim razem nic nie wyjdzie, choć jeszcze jest gorący. "Bo piec już swoje upiokł" - stwierdzają tutejsi. Co najwyżej można grzyby wstawić do suszenia.
Po pewnym czasie sąsiadka dorzuciła jeszcze drewna, bo sklepienie zaczynało być białe (znaczy sadza spala się i pozostaje czysta cegła), a trzeba było, aby całe wnętrze takie się zrobiło. Kiedy drewno się wypalało, my zajęłyśmy się degustacją (kulturalną, po kusztyczku, no, po 2 kusztyczki) świeżo zlanej nalewki porzeczkowej. Dobra wyszła, a będzie jeszcze lepsza w zimie.
Tu wniosek zanotuję, już przez innych znajomych degustatorów uczyniony, że każda, nawet najsłodsza na początku nalewka po odstaniu co najmniej pół roku robi się wytrawna. I wtedy jest najsmaczniejsza. Cóż, kiedy przeważnie mało kto ma tyle samozaparcia, aby nalewkę odstawić na półkę w piwnicy i tyle czasu czekać. Po ukraińsku nalewka to nastojka, od stania, odstania właśnie swego właściwego czasu.
Kiedy już ogień się dopalił i popiół został wygarnięty kociubą (jest to drewniany przyrząd w kształcie motyczki), Anna wstawiła zaczynione wcześniej bułeczki pszenne na brytfance.
Sąsiadka już po pięciu minutach zaglądała, czy aby się nie spiekły, ale nie. Jakoś wolno nabierały koloru, a gdy nabrały to tylko lekkiego rumieńca. Zamyśliła się mocno i doszła do przyczyny.
- Zapomniałyśmy wodą posmarować bułek przed włożeniem do pieca - stwierdziła.
- Ja smaruję tak chleb, ale pod koniec wypieku, nigdy przedtem - odrzekła Ania.
- Do pieca chlebowego robi się tak na początku, żeby rumiany był, bułki też. Można i pod koniec posmarować, wtedy skórka ładnie się błyszczy...
No, i nie słuchaj tu starszych. Wszystko wiedzą, pamiętają, kojarzą... w internecie tego nie znajdziesz!
Bułeczki upiekły się w pół godziny, miały chrupiące dno. Potem wstawiłam kolejną siatkę nakrojonych do suszenia antonówek.
Na koniec starszyzna jeszcze raz nam pomogła, bo uradziła między sobą, w radzie sąsiedzkiej, jak najlepiej palić w naszym piecu i drewno układać. Bardziej w głębi, bo wylot komina jest tuż za drzwiczkami i ogień wali prosto do dziury, zamiast ogrzać najpierw sklepienie w dalszej części komory.
No, i jak widać, w ten sposób zostało nam zaoszczędzone jeszcze wiele prób i błędów, a wnioski przyszły prędko i skutecznie.
Jutro następna lekcja. Pieczemy babkę ziemniaczaną w piecu, ze skwarkami z podgardla świńskiego. Jest to potrawa, której Piotrkowiacy nie znają, a Warszawiacy tylko ci, którzy na Mazury i Podlasie jeżdżą i tam kosztują w czasie wakacji. Co ciekawe świetnie znają ją Niemcy i przyznają się do jej wymyślenia. Podlasie niegdyś za pierwszym zaborem było objęte jurysdykcją austriacką, wtedy to Podlechici pierwszy raz ziemniaków posmakowali i nauki, jak je przyrządzać, od germańskich "kartoflarzy" przejęli tę sztukę i za własną uznali. Stąd my, rodem "z kongresówki" (jak mnie kiedyś jeden wkurzony Poznaniak oświecił na dworcu w Piotrkowie Trybunalskim) potrzebujemy specjalnego tradycyjnego pouczenia w tej sprawie.
A na koniec na prośbę Gai daję zdjęcie podlaskiego słońca szczytowego w wariancie współczesnym. Tak to na razie wygląda...


14 października 2012

Projektowa realizacja

Temperatura wyraźnie spadła i waha się blisko zera w nocy, choć go jeszcze nie przekroczyła. Wieczory i poranki w mgielnym mleku. W nocy nawołują się w lesie sowy i inne nocne skrzeczące ptaki, bywające tu tylko jesienną porą. Odlatują gęsi i żurawie, także słychać je było nocą. Palę już codziennie w ścianowym i pod płytą, trzeba też było zamknąć wyjście na poddasze, aby ciepło nie uciekało na górę.
Należałoby wspomnieć o Projekcie, który pchamy pracowicie do przodu, na przekór marniejącej jesiennej pogodzie. Zdjęcia będą, ale na koniec. Nie ma sensu teraz dawać, bo rzeczy się szybko zmieniają i dezaktualizują. Choć nie tak szybko, jak by się chciało. Jesteśmy zależne od różnych dostaw i terminów, wyznaczanych przez innych.
Zatem oprócz grillo-wedzarni i komina jest już nowy dach, nad altaną i chatką, pokryty ciemnobrązową blachodachówką. Oraz jeden szczyt od strony frontowej, czyli drogi. Ania wycięła wyrzynarką ozdobną deskę, którą majstrowie przymocowali poniżej szczytowego słońca. Owo słońce trzeba było na panach majstrach nieomal wymusić. Bo choć Podlasiacy z dziada pradziada, to "nowocześni", takie ozdóbki dla nich to nie na nasze czasy. Jednym słowem nie umieli się za to wziąć. Prychali, podkpiwali sobie. Anna znalazła przykładowe wzory w książce o dawnym zdobnictwie domów na Podlasiu i w internecie, pokazała. Także przydał się zachowany do tej pory szczyt ze starej chaty. Ustąpili, nie mieli innego wyjścia. Cały dzień im zszedł na konstruowaniu owej głównej ozdoby i przymierzaniu oraz przycinaniu odpowiednio deseczek.
Efekt jest, hm... niespotykany. To współczesna wariacja ciesielska na temat tradycyjnego podlaskiego słońca szczytowego.
Ponadto Anna zorganizowała pieńki dębowe, które następnie pocięli na drobne wioskowi chłopcy piłą. I teraz została brukarzem. Układa bruk dębowy w altanie. Idzie wolno, bo pieńki są różnej grubości, trzeba je starannie dobierać.
Ja zaś maluję drewnochronem altanowe słupy i więźby oraz ściany chatki.

12 października 2012

Zbiory

Ponieważ ktoś gdzieś zapowiadał (dochodzi do nas jakimiś ustnymi kanałami, że ktoś gdzieś komuś powiedział, aż dziw), że ma być w nocy przymrozek, to wczoraj zebrałyśmy z ogrodu resztę plonów. Tj. dyń (nie urosły duże, takie piłki futbolowe), ale sporo ich, i wciąż jeszcze wiele jest kwiatów dyniowych (którymi perwersyjni wegetarianie się zajadają, ale doprawdy nie wiem - po spróbowaniu - co w tym nadzwyczajnego "widzą"), resztki cukinii i patisonów, oraz korzeniowe. Zatem buraki ćwikłowe, selery, pory, pasternak, marchew. Nawet jedna zapomniana mega-rzodkiew się trafiła. Niewiele tego, najwięcej buraków, zatem dzisiaj na obiad zupę burakową ugotowałam. Miała kolor prawdziwego ukraińskiego barszczu i zwyczajnie rewelacyjny smak. Obie zjadłyśmy z dokładką. Pasternak, z wyglądu przypominający pietruszkę, w smaku podobny do rzepy, słodkawy, przypadł mi do gustu. Będziemy uprawiać. Selery udały się i żałujemy, że tak mało posadziłyśmy. Niezbyt okazałe, ale twarde, naładowane skoncentrowanym, zdrowym smakiem. W niczym nie podobne do sklepowych, które prawie zaraz po zakupie i napoczęciu zaczynają się rozkładać i przypominają miękkie i pleśniejące w oczach rzeszoto. Pory to samo, pachną apetycznie.
Jakieś dwa tygodnie temu Ania zebrała skrzyneczkę ostatnich pomidorów w folii. Nie obrodziły na tyle, aby porobić koncentraty pomidorowe, ale najadłyśmy się nimi do syta, i jeszcze jemy. Często w postaci sałatki: pomidory pokrojone w ćwiartki, czosnek (ten mi się nie udał niestety i trzeba było kupić na targu), liście świeżej bazylii (rośnie jeszcze w folii), przyprawione solą i pieprzem oraz olejem lnianym (najzdrowszym w postaci niepodgrzewanej). Oraz pokrojony w drobną kostkę świeży kozi ser podpuszczkowy.
Codziennie ostatnio rozpalam w piecu chlebowym, tym nowym, częściowo po to, aby coś w nim zrobić, a częściowo, aby go rozpoznać i poczuć. Bo, jak mówi nasza sąsiadka, każda chlebówka jest inna i trzeba się jej nauczyć. No, więc już zebrałam pierwsze wnioski, jakie i ile drewna, aby osiągnąć taki, a nie inny efekt. No, a przy okazji suszę jabłka na metalowej siatce (którą odziedziczyłyśmy po poprzednich właścicielach zagrody, Przodkach). Antonówki. Są najlepsze suszone, słodkie, różowawe, chrupiące. Kompot zimowy z nich jest pełen aromatu. I najlepsze to pod słońcem chrupiące czipsy do przegryzania, na przykład gapiąc się w ekran. Ania raz upiekła w chlebowym bułeczki, z przepisu na chybcika znalezionego w internecie. Upiekły się, ale nie przyrumieniły, co wynikło z niedostatecznego rozpalenia. Zjadłyśmy je mimo to na następnego dnia co do jednej.
Jednak na samym początku pizza po podlasku nie udała się i trzeba było ją dopiec w piekarniku elektrycznym. Lecz nasz sąsiad zza lasa okazał się tolerancyjny i przełknął obie wersje z uśmiechem.

10 października 2012

VooVoo w Czeremsze

Basia Samosiuk poprosiła nas, aby rozesłać blogową drogą wieść ważną dla naszej kultury miejscowej i zamiejscowej, zatem powtarzamy za nią:


Zapraszamy do CZEREMCHY na premierę płyty zespołu VOO VOO "Nowa płyta"
dn. 21 października 2012 godz. 18.00, sala Gminnego Ośrodka Kultury ul. 1 Maja 77
Bilety: 20 zł w przedsprzedaży, 30 zł w dniu koncertu.
Info, bilety:
e-mail:gok.czeremcha@gmail.com ; tel. 602739584

8 października 2012

Ludzie nowego zaczynu

Spotkania w większym gronie znajomych w weekend wstawiły mnie na trochę w świat ludzki i sprawy ogólniejsze. Głównie osiedleniowe, bowiem dzieliliśmy się wnioskami na temat życia na Podlachii i charakteru "narodowego" Podlechitów. I wnioskowaliśmy podobnie i jednocześnie. Że nie warto myśleć o jakimkolwiek wtopieniu się w środowisko i przybraniu barw i zwyczajów, a nawet religii i języka miejscowych. Bo niemożliwym jest w lokalnej społeczności zmienić statusu z obcego na swój. Jest to zjawisko absolutnie naturalne i znane w każdym miejscu nie tylko Polski, ale i świata. O ile to miejsce ma jeszcze własne korzenie, autochtonów z dziada pradziada i obyczaje. Bo, gdy zostało zdominowane przez "globalistów" i przyjezdnych (jak np. nasza polska stolica) to traci swoją moc oporu i staje się tyglem, w którym ścierają się i mieszają różne wpływy na różnych, ale także naturalnych dla psychiki człowieka, zasadach. I jedyne, co się wtedy nie zmienia to nazwa i wizerunek zbudowany przez tradycję, a w jakiś sposób powielany przez schematyczne wyobrażenia nowych mieszkańców danego miejsca o nim.
No, to my, osiedleńcy, mniejszość, stanowimy jedynie zaczyn, który może, ale nie musi zakwasić ciasto lokalne w jakimś kierunku rozwoju. Bo tubylcy, sami w sobie, skisili się już całkowicie w jakiś zbitek bez polotu i ślepo naśladujący wzorce, które wciąż im się wydają nowoczesne, a w nowoczesnym świecie są już przeżytkiem i odchodzi się od tego. Niekiedy z trudem, bo zabrnęło się daleko w technikę, przemysł, chemizację, odczłowieczenie. Tylko my, nieliczni, świadomi tego, możemy uświadomić tutejszym, że ich sposób życia, tradycja, budownictwo, zwyczaje mają wielki sens i są atrakcyjne, jeśli tylko dodać do tego - świadomość własnej wartości i szacunek do tożsamości.
Nie ma sensu upodabniać się przyjezdnym do miejscowych, bo nie zdobędzie się w ten sposób szacunku, ani tak naprawdę nie zadziała się jak zaczyn w cieście. Raczej straci się tę możliwość. Warto pozostać sobą - biorąc jednak od miejscowych to, co uważa się za wartość regionu, wypracowaną przez przodków - i podkreślać swoje korzenie i zwyczaje (np. kulinarne) z innego regionu. Budzi to szacunek, a poza tym rodzi bardzo ciekawe wzajemnie poznawcze rozmowy i spotkania, na których można podzielić się wspomnieniami i wzbogacić wzajemnie o wiedzę z różnych stron. W ten sposób można zaistnieć i być, nic nie tracąc, a zyskując i wzbogacając tutejszych, znudzonych swojskością, daniem im możliwości spojrzenia na siebie cudzymi oczami i docenienia tego, co (jeszcze) reprezentują.

6 października 2012

Dym z komina

No, i ogień został przedwczoraj szczęśliwie rozpalony na koniec ciężkiej wielodniowej, wielotygodniowej pracy. Pod płytą, w chlebowym, na grillu i w wędzarni..


I dymek poszedł jak trzeba z komina.


4 października 2012

Ruja

Dawno nie pisałam o kozach. A tymczasem nastał ważny dla nich co roku czas. Poczekałyśmy do okresu pełni wrześniowej, która wypadła na styku z październikiem w tym roku, i do zagrody zjechał Kuba. Przypomnę, że był to cel tegorocznej wyprawy Ani i Marty z trzeciej wsi do instytutu w Jastrzębcu, po zakup rasowego samca alpejskiego. Kubuś, Kubkiem pieszczotliwie zwany przebywa zatem z naszym stadkiem i przechodzi ważną próbę swych samczych cech. Nie powiem, trochę byłyśmy w stresie, bo młody jest i jeszcze nie urósł całkowicie, ale po kilku dniach jego pobytu u nas, kozuchy zapałały ochotą, ruja ruszyła na całego, jedna po drugiej, dwie i trzy na raz... Kubek spisuje się, ale o skuteczności będzie wiadomo za kilka miesięcy...


Z Felą dzieli go różnica wieku 1 dnia.


W Zagrodzie mamy też nowych mieszkańców. Oto zakupione od Marty indyki. Parka.


Oraz perliczki, chyba jeszcze nie pokazywane. Bardzo je polubiłam, afrykanki jedne. Są naprawdę przyjemne w hodowli, w naszych dość swobodnych oczywiście warunkach.


2 października 2012

Chatka dla dziadka

Budujemy, budujemy... dzień po dniu, dzień w dzień... Grillo-wędzarnia osiągnęła już swój szczyt, a na nim zaczął wyrastać komin. Piec zostanie podłączony do niego za pomocą tzw. leżaka na stryszku. No, właśnie, jak przezwać stary spichlerzyk, który w ten sposób przestał nim być? Wstępnie nazywam go "Chatką dla Dziadka". To z powodu zduna, który w pewnym momencie odezwał się, kończąc piec chlebowy:
- A teraz tylko dobrze ocieplić chatkę z zewnątrz i można zimować w ciężki czas!
Ma podlaskich wsiach jest tak jeszcze, jak z dawien dawna bywało w całej Polszcze. Dziadek czy babcia, kto tam ostawał ze starszych w pewnym momencie przenosił się do jakiejś małej chatynki, przysposobionej z gospodarczego przybytku,a dom rodzinny zostawiał następcy i jego rodzinie. W małej izdebce z piecem było takiemu dziadkowi czy babci bardzo dobrze. Sama pamiętam uśmiech na twarzy wujecznej babci mojej Mamy, gdy zięć przysposobił jej taki domek w ogrodzie do samodzielnego życia. Królowała w nim ładnych parę lat w sędziwym wieku i pamiętam nasze wizyty z Mamą w tym latem kolorowym, bujnym ogrodo-sadzie, który otaczał chatynkę. I wewnątrz było bajecznie. Łóżko nakryte kolorową narzutą, święty obraz na ścianie, piecyk, stół, krzesła, okno, szafa, chodniczek. Wszystko idealnie posprzątane, czyściutkie, zapraszające na rozmowę chętnych gości. Ciocio-babcia przenosiła się do niego wczesną wiosną, pomagając ile jeszcze mogła w zasiewaniu i pielęgnowaniu grządek, i wracała na zimowisko późną jesienią, gdy już jej piecyk nie starczał, żeby ogrzać letni domek.
Na starość świat jakby się kurczy, maleje, jak mniemam, odpowiednio do słabnących sił.
- Byleby tylko koło siebie móc zrobić, sprzątnąć, napalić w piecu, ugotować, ubrać się samemu i nikomu nie zawadzać - mawiają naprawdę starzy ludzie na wsi. I często prosperują w ten sposób do końca. Ograniczając stopniowo zasięg swoich fizycznych eskapad w świat, na wioskę, wedle sąsiadów, w obejściu, w końcu też do samego domu. Ich żywotność i wewnętrzna równowaga, zgoda na taki bieg rzeczy jest godna podziwu i naśladowania. Bierze się z cało-życiowej obserwacji i współżycia bezpośredniego z przyrodą, zwierzętami, roślinami, porami roku. Umiejętność dostosowywania się do zmian, zewnętrznych i wewnętrznych, ogólnych i fizycznych, przetrwania pośród nich wciąż trwa na dalekiej wiosce, gdzie trudno liczyć na cudzą pomoc czy litość. Samodzielność do końca jest wysoko ceniona.
Sprawy, z perspektywy takiej małej jednoizbowej chatynki, prostej i łatwej do oporządzenia na co dzień wyglądają zgoła inaczej, niż - jeszcze nam teraz - wydają się wyglądać. Świat opiera się na czterech filarach pór roku, to najważniejsze. I rozmowach z bliskimi i sąsiadami, o sprawach jak najbardziej codziennych, bliskich, dotykalnych i lokalnych, wspomnieniach, korzeniach, przodkach. Ekran telewizora migocze z boku, opowiadając baśnie, pokazując "cyrk". Dzieje się on nie wiedzieć gdzie, może na innej planecie? I obchodzi o tyle, o ile jest zabawny lub denerwujący.
Kiedy czasem próbuję poruszyć temat zagrożeń współczesnego świata dla życia, zdrowia, nie tylko ludzi, ale i zwierząt i roślin, stary Mikołaj słucha milcząc, uśmiecha się pod nosem i w końcu mówi:
- No, tak, tak jest, widzę to. Ale ja już mam więcej niż osiemdziesiąt lat i mnie to nie obchodzi, naprawdę.
Kogoś młodszego pewnie oburzy taki brak zrozumienia, zaangażowania, może przezwać to egoizmem, starczą cofką w rozwoju (hm, retro-gradacją), zanikiem mózgowia itd. A ja komuś takiemu powiem:
- Pracuj dzień w dzień, rok w rok, od dziecka, jak chłop na wsi, w polu, obejściu, w domu, w rodzinie. Dbaj o życie, trwanie, gospodarstwa, o ciąg dalszy. Zapłodnienie, narodziny, rozmnażanie, zdrowie i selekcję, przerób, zasiew i zbiory, także o rozwój i nakarmienie własnej rodziny w tym wszystkim (jako o bazę wszelkich rolniczych działań). I poczuj starość jako odpoczynek, czas, możliwość otworzenia umysłu i serca na świat. I wyobraź sobie zasiadanie wtedy na ławeczce przed chatą, pobierasz comiesięczną emeryturę, dzieci się rozjechały, wykształcone jakoś prosperują, czasem zajrzą, interesują się, ale nie wtrącają, póki stoisz o własnych siłach i nie zamęczasz ich swoimi problemami, jesteś wolną osobą, wreszcie. Rozmawiasz z sąsiadami, znajomymi, przechodzącymi drogą. Patrzysz na świat, pory roku, dzielisz się radami z każdym chętnym je wysłuchać. Doświadczenie nie może przecież zginąć bez wykorzystania go dalej. I co? Czujesz wreszcie teraźniejszość? Śmierć odkładaną codziennie na jutro? Wieczność całą? Potrafisz to sobie w ogóle wyobrazić, człowieku z m?