22 października 2012

Dźwięki i szepty

Zdążyłyśmy wczoraj na koncert Wojtka Waglewskiego i zespołu Voo Voo punktualnie. Udał się. Sala była pełna ludzi siedzących i stojących, oraz tańczących. Wysłuchali w skupieniu nowe kawałki, po czym zespół w bardzo znamienitym składzie, zaczął grać znane utwory z poprzednich płyt. Widownia śpiewała i pokrzykiwała wraz z muzykami. Ania była bardzo zadowolona. Wreszcie poczuła się "jak w Warszawie", he, dziewczynie tęskno jednak za środowiskiem rodzimym. Ja raczej poczułam się całkiem "jak w Piotrkowie". Gdzie chodziło się do kina "Hawana" na koncerty takich Wilków czy Kazika, a wcześniej np. na występ takiej Mieczysławy Ćwiklińskiej (wypisz wymaluj o wyglądzie mojej babki Kazimiery), która umierała tam stojąc, jak drzewo. Ot, subiektywność wrażeń.
Coś mi się jednak w pewnym momencie, na koniec, podczas głośnych oklasków i fali nisko brzmiących okrzyków męskich zza pleców, zaburzyło... hm, to już chyba starość, albo nie wiem co. Trzecie ucho się otworzyło? Nie było to przyjemne uczucie, tak jakby nagle jakiś wielki buczący owad zaczął intensywnie bzyczeć w lewym uchu, a raczej, tuż nad nim.
He, mam od dziecka słuch, który można by nazwać przed-słuchem. Działa on tak, że słyszę dzwonek telefonu jeszcze zanim telefon zadzwoni, nawet kilka godzin wcześniej. I wiem, od kogo będzie w sensie płci. Gdy słyszę go w lewym uchu, kobieta, gdy w prawym, mężczyzna. Zdarzało mi się słyszeć na jawie całe rozmowy np. ludzi na dworze, podczas gdy nikogo tam nie było, a pojawiali się nawet miesiąc później.
W każdym razie wróciłam z wypadu z bólem głowy, dziwnie osłabiona i zaraz rąbnęłam się spać, choć była dopiero 20. Poleżałam chwilę i usiadłam.
- Daj mi nalewki! - zażądałam - Chcę lekarstwa.
No, i kieliszeczek świeżo zlanej nalewki na czarnym bzie ukoił we mnie wszelkie przypadłości i odloty. Diabli wiedzą, skąd się biorące.
Wniosek: dziczeję, kultura i ludzkie środowisko coraz bardziej druzgocząco działają na mój organizm. Cisza, otoczenie zwierząt, naturalne dźwięki, wiatru, deszczu, są kojące i nie zaburzają harmonii. Sztuka, nawet wielka, kreowane sytuacje i zjawiska wydają się hm, wynaturzeniem na łonie Matki Ziemi?
Konsekwencje tych myśli prowadzą mnie w zawiły sposób w kierunku szeptuństwa podlaskiego, i tajemnic tego przekazu, który zamiera. Choć komercyjnie istnieje i miewa się dobrze. Zmarłe już babki krążą w swoich wdowich paltach i chustkach, po lesie i wioskach, czekają na coś... duchy tej ziemi, z mocą w zanadrzu do przelania ku żywym.

3 komentarze:

  1. Wiem co czułaś mam podobnie. Gdy tylko musze jechać do miasta coś załatwić zaraz mam ból głowy nerwy i jestem ogólnie w rozsypce. Także uważam że zdziczałam hehhehe tak to już mamy ludzie kochający swoje życie wśród natury i jej dźwięków :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Natłok ludzki, choćby nie wiem jak był życzliwy i przyjazny, jest męczący. Kiedy wsiadam do autobusu, wchodzę do pomieszczenia pełnego ludzi - natychmiast okropnie chce mi się pić. Nie ma to nic wspólnego z temperaturą otoczenia, ot - tłumek siły życiowe ze mnie wysysa. Szeptuństwo to dla mnie sama natura - sięga w takie zakątki nas, o których nikt nawet nie pomyśli. Dla jednych to zabobony i gusła, dla innych dar Boży.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie też by zabuczało w całej głowie na koncercie z ryczącymi głośnikami... chybabym musiała odchorowywać, ja na koncerty od lat nie chadzam. Za głośno i ludzi zdecydowanie za dużo.

    OdpowiedzUsuń