28 lipca 2012

Owocowe przetwarzanie

Upał wrócił, z dnia na dzień. Brak deszczu. Rośliny w ogródku w południe marszczą się i kulą od gorąca. Kury i kurczaki znikają gdzieś w chłodnym lesie na większość dnia. Nawet kaczki potrafią się tak zaszyć w leśnych chaszczach, że trudno je odnaleźć.
W sadzie już kilka konarów złamało się pod ciężarem jabłek. Wczoraj wielki konar koszteli. Kilogramy owoców, jeszcze niedojrzałych, posypały się na drogę. Stopniowo kozy oczyszczają ten rejon, i z owoców i z liści.
Zaczęłam robić soki owocowe. Najpierw z czarnych porzeczek, z dodatkiem słodszej odmiany antonówek (chyba, niezbyt rozróżniam rodzaje naszych jabłoni) z jednego drzewa. Porzeczki użycza nam (trzeba sobie zerwać) pani Wiera. W zamian dostaje od nas jabłka. Nastawiłam też gąsiorek wina porzeczkowego, z dodatkiem skórki z winnego jabłka i garścią całych owoców czarnej porzeczki (dziękuję przy okazji za fajną radę utygan na jej blogu). To bodajże, o ile dobrze pamiętam, jedyny owoc, który zawiera dzikie drożdże winne. Winko zaczęło tak chodzić, że przez dwa dni myślałam, że wystrzeli rurką, tak bulgotało. W tej chwili już nieco przycichło. Jeśli tylko nie wda się zaraza octowa, będzie całkiem smaczny napój. Jeśli jednak muszki octówki zwyciężą będzie pyszny ocet owocowy. No, i próbujemy sił w nalewce porzeczkowej.

Co do zwierzaków: Klusio rośnie w oczach, choć jak na razie nie interesuje się jeszcze innym jedzeniem poza maminym mlekiem. Jako jedynak ma go w bród.
Felicja zaś z wolna u-stadniła się. Przyrasta na wadze i rośnie, ma piękną, lśniącą sierść (po przyjeździe z Instytutu była matowa, szorstka w dotyku i pachniała chemicznie) oraz apetyt na zielone. Także cudownie bryka i radośnie podskakuje, bawiąc się jak każde zwykłe kozie dziecko.

25 lipca 2012

Nie tylko kacza karma

Tymczasem niepostrzeżenie ogródek zaczął już nas karmić. Pojawiły się brokuły, patisony, groszek zielony, bób, buraczki, marchew, seler liściowy oraz pomidory w folii. Dziś na obiad pierwsze leczo (przyrządzam je na oryginalny cygański sposób).
Wczoraj poszła do nieba i na pieczyste pierwsza kaczka. Nie my ją zjemy, ale klient miastowy. Wyglądała dość mikro, a po oskubaniu okazało się, że zaczęła już przybierać tłuszczem, a tuszka ważyła 2,5 kilograma, całkiem dobry wynik.
Sprzedaż dwóch takich kaczek, no, dwóch i pół, może zwrócić nam koszty zakupu i karmy dla całej czeredki. Jeśli tylko znajduje się kupiec jest to całkiem dobra hodowla na dorobienie sobie w gospodarstwie, w sezonie letnim, i dodatkowo nakarmienie własnych domowników za darmo. Gęsi są jeszcze bardziej cenne i cięższe, choć muszą rosnąć co najmniej do jesieni. Są jednak o tyle wygodniejsze w obsłudze, że w dużej mierze pasą się na łące i nieużytkach całe dnie i nie trzeba jakoś specjalnie ich dokarmiać. Gorzej się je jednak skubie i oprawienie tuszki jest pracochłonne, czasem wymaga sposobu. Bo polewanie wrzątkiem czy prasowanie żelazkiem niewiele przy dużej gęsi skutkuje, poza tym niszczy pierze.
Pewna kobieta na Dąbrowie pokazała nam swoją technologię skubania, na gorącym, naładowanym parującymi kartoflami parniku. Kiedy jednak parnika nie było, uskuteczniłyśmy własny parniko-podobny wynalazek. Postawiłam metalową miednicę na rozpalonej kuchni z gorącą, parującą wodą, na miednicy siatkę rozpiętą na drewnianej ramce (zwykle służyła nam do suszenia grzybów na piecu) i gęś leżała na owej siatce. Tym sposobem nie stygła i można było ją oskubać, nie niszcząc piór. Pióra z naszej gęsiej hodowli mamy do tej pory w worku, czekają na zdarcie. Zebrana ich ilość nadaje się na zrobienie dużej poduszki lub dwóch mniejszych.
Niestety, nie ma już skupu pierza, który niegdyś był przy GS-ach i oprócz odstawienia żywca gęsiego kobiety dodatkowo dorabiały sobie sprzedażą piór, zbieranych czasem z gęsi dwukrotnie.

A poza tym robimy kolejne poprawki do projektu. Urzędniczka, która decyduje o akceptacji jest na urlopie, więc nie ma pośpiechu. Nic to, że umówiony majster nie będzie już miał czasu na robotę, bo ma inną na względzie w przyszłości... co to urzędnika obchodzi? Wciąż rozważamy rezygnację z umowy, choć jeszcze i tym razem wynik pozostawiamy losowi.

23 lipca 2012

Zjazd w codzienność

No, i wkraczamy w strefę uspokojenia. Jeszcze nie ciszy. Festiwal sprowadził ludzi, znajomych, nakręca spotkania, rozmowy, i to teraz się jeszcze wciąż dzieje. Dwa kolejne wieczory koncertowe odbyły się w swoistym nastroju, inaczej, niż zawsze. Drugi koncert odbyłam na stojąco, w grupie śląsko-warszawskiej, popijając słowackie wino. Które zaszumiało mi w głowie, do tego stopnia, że dałam się Michałowi "porwać" do tańca. Na drugi dzień zaś odlotowy nastrój utrzymywał się aż do wieczora. Winowy kac dobrze mi robi na... jasnowidzenie i intuicję. Czego zwykli ezoterycy, ćwiczący swe ciała i umysły jogą, medytacjami, głodówkami i dietami bezalkoholowymi, nigdy nie doświadczają, twierdząc, że trzeba być czystym jak szkło, by duchowe oko się otworzyło. Hm, jestem zwyczajnym człowiekiem. W moich żyłach płynie krew chłopsko-szlacheckich, słowiańsko-germańskich przodków o dość ponurej pokoleniowej pamięci zaklętej w genach. Owóż, nie potrza mi być czystą lśniącą jak szkło. Ale dobrze najedzoną i napitą, owszem. Zresztą wieduni tak mają. Jedzą, piją, lulki palą, zakazy łamią, jako ten Rasputin także. I nie szkodzi to ich trzeciemu oku. Ale zejdźmy na ziemię.
W gościach o poranku zjawił się Gieno M. i żeśmy sobie trochę pogadali nie tylko o serach i przyrządzaniu koźlęciny. W każdym razie dostał ode mnie w prezencie moją książkę "I-Cing - Księga Źródła". Bo Księga była właśnie molestowana w kilku tematach. Pozytywnie dla przyszłości polskich serów zagrodowych, jak myślę.
Koncert niedzielny skończył się dość wcześnie, niedługo po zachodzie słońca, ze względu na odjazd darmowego pociągu festiwalowego do Warszawy. Niestety, nie mogłyśmy posłuchać Słomy i Przedwietrza, podobno było świetnie, ale grali akurat w porze obrządku. Wieczór muzyczny zakończył Todar z WZ Orkiestrą. Wprowadził nastrój, melodię, rosyjskość, poezję, piękny, mocny, dźwięczny głos, harmonię i dowcip. I było bardzo przyjemnie. Bisował i bisował. Publiczność czeremszańska bardzo go lubi i zna, jest tu częstym gościem.
I w ten sposób następuje powrót do codzienności. Co prawda w zwolnionym tempie, bo trwają jeszcze warsztaty, białego śpiewu, no, i nie wszyscy znajomi już wyjechali.

21 lipca 2012

Psychodelia na Podlasiu

Piątek przed festiwalem zaczął się jak zawsze pod górkę. Zmęczenie, nie tylko nasze, ludzkie, ale i tzw. materiału. A to sito się zatkało i nie dało odetkać, a to drugie nie chciało się dopasować, a to farba schła za szybko. Nareszcie ruszyło, po dwugodzinnej nerwowej zabawie. I dało się wydrukować do godziny mniej więcej 16. Potem pakowanie w torebki, wszystkiego w pudło, pudła do samochodu, prędki obrządek biednych, dziczejących ostatnio kóz, przebieranie się w jakieś wyjściowe ciuchy i na imprezę.
Luda najechało się w tym roku ze dwa raza więcej, niż w zeszłym. A w zeszłym było ze dwa raza więcej, niż w poprzednim... Moda na podlaskie klimaty systematycznie rośnie do kwadratu, co można też zobaczyć na tym samym (tj. ilości przyjezdnych) np. w święto Spasa na Grabarce.
No, więc zjechały inteligenckie sfery z wielkich Miast, zapełniły jedyny czynny sklep po godzinie 18 (a jakże, podlaskim zwyczajem olewa się możliwość dodatkowego zarobku), częstokroć stylizując się w kolejce do kasy, aby ukazać najnowsze miejskie pozy i ciuchy wraz z wyszukanym słownictwem. Prym w zakupach wiodły kalafiory i insze wegetariańskie przysmaki oraz piwo.
To piwo, na które i ja, po ciężkim dniu pracy żem się skusiła, a było jedynie z moich strawnych perliste z Lublina, stało się w połowie koncertu przyczynkiem do zaznania nowych muzycznych wrażeń.
No, ale od początku. Początek odbył się jeszcze za dnia, gdy Słońce znajdowało się pod linią horyzontu (w rzeczywistości nad, ale w horoskopie rysuje się kierunki na odwrót), czyli w szóstym domu, odpowiadającym znakowi Panny, tj. w sferze służby, pracy, usług. Dostarczyłyśmy ostatni gotowy towar do centrum zarządzania i przeszłyśmy się po kiermaszach. Z miodem, książkami, płytami, gadżetami, ceramiką (tu powitanie z Jurkostwem i ich dzieciarnią), alkoholami słowackimi, lizakami, popcornem, i żubrem w plastikowych kuflach.
Z pośpiechu i notorycznego przemęczenia nie wzięłam ze sobą zdjęcioroba, ale pojawił się Klaudiusz, nasz sąsiad zza lasa, więc pewna dokumentacja pierwszego dnia festiwalu istnieje. Podiwejte buteleczki.
Doszło do otwarcia imprezy, które nas ominęło, ale od czego zapis kamery. W owej porze lud jeszcze się nie zbiegł, bo szósty dom każe raczej kończyć różne przygotowania i sprawy organizacyjne, niż zaczynać rozrywkę. Dlatego też pierwszy zespół, czeski Bezobratri miał najtrudniej, grali wobec publiki, która nie skupiła jeszcze swojej uwagi na scenie. Oto zajawka.
Umieściłyśmy szczęśliwie nasze zmęczone tyłeczki na najwyższym podium dla publiczności, skąd był najlepszy widok na scenę i na morze głów, które zaczęły stopniowo przybywać i tłoczyć się poniżej. Kocyk na kolanka, w torebce piwo, pełna wygoda odbioru. Słońce schyliło się tymczasem całkiem i zaczęło mijać linię horyzontu, którą w horoskopie zwie się Descendentem (po polsku Schodem). Jest to wejście w siódmy dom, odpowiednik widowiskowego znaku Wagi, którym zarządza Wenus, patronka sztuki. Na scenę wyszły nasze czeremszańskie gwiazdy.
Muszę przyznać, że Basia ma czuja do świetnie wybranych astrologicznie momentów, choć przecież na astrologii się nie zna. Ale właśnie osoby działające publicznie często są podłączone pod prądy i rytmy planetarne na takiej intuicyjnej zasadzie. Nie potrzebują żadnych rachub i kalkulacji zatem, niebo nimi rządzi bezpośrednio, a raczej poprzez nich nami, prostym szarym tłumem.
Basia urodzona w znaku Wagi tak samo w momencie zachodu Słońca, z urodzeniową koniunkcją Wenus i Jowisza, która obecnie również ukonstytuowała się na niebie w znaku Bliźniąt, jako organizatorka festiwalu miała zatem bardzo dobry czas. Luda jak nigdy zebrało się mnóstwo. Co wyzwoliło z Czeremszyny, jej dziecka, wiele energii. Dali czadu tak, że zabrakło mi jak zawsze wolniejszych zadumanych melodii, które dałyby odetchnąć uszom i skołatanej głowie. Oto mały przerywnik w koncercie, widziany okiem klaudiuszowej kamery, zarządzany ze sceny przez basinego Mira.
Po Czeremszynie wystąpił, bardzo kontrowersyjnie wobec nastroju festiwalu, miejsca i czasu, Czesław. I tu odezwało się we mnie perliste. Do tego stopnia, że musiałam opuścić strategiczne miejsce siedzące i ruszyć w poszukiwaniu ustronnego przybytku, gdzie by można ulżyć zbolałemu pęcherzowi.
Nie pisałabym o tym wcale, gdyby nie niezwykłe wrażenie wibracji, odebrane wewnątrz toy-toya na zapleczu domu kultury. W które wprawiało dudnienie dźwięków ze sceny idące wcale nie powietrzem, a ziemią. Nie do przekazania, trzeba to samemu przeżyć...
No, więc owe dźwięki i kontrowersyjność artysty, w wielce jakoś psychodeliczno-dekadenckim nastroju biednego małego chłopca spod znaku Raka (właśnie Czesław miał urodziny-odnowiny), który patrzy na smutną mamusię, gdy wyszła z sypialni z tatą i nie może tego darować nawet w swej pełnej dorosłości całemu światu, zakłamanemu i sztucznie radosnemu, skutecznie popsuły widowni dziecinną radość puszczania nepalskich lampionów szczęścia i wzbudziły "szatańskie" nastroje w pierwszo-czakrowym kolorze krwi, lejącym się ze świateł scenicznych. Niestety, nie było to żadne uwolnienie dla dobra i szczęśliwości, lecz beznadziejnego smutku i wiecznej sprzeczności. Cóż. Miastowi to lubią, żeby zdzierać im ich maski i odkrywać fałsze na różne sposoby. Ale na Podlasiu jest to zupełnie od czapy. Czego przyjezdni chyba nie odczuli, bo przeważnie wozi się swoje klimaty ze sobą.
Pomyślałam sobie, że Czesław, świetny muzycznie, ale... gra w swojej bajce, zaczarowanej przez starą wiedźmę z krzywym nosem i brodawką na chudej gębie i że dawno to już nie jest moja bajka, a może nawet nigdy nie była. Choć zdarzało mi się w życiu uczestniczyć w tym i owym, takoż zaznawać witkacowskich odjazdów u źródła, czy napisać na maszynie najbardziej psychodeliczną i porąbaną książkę na świecie, istniejącą od początku w jednym jedynym egzemplarzu, który żółknie pod moim łóżkiem i nikt jej nie czytał nigdy, oprócz mnie. Tak jest najlepiej. Dla świata, i dla spokojności ducha, który wreszcie do mnie przyszedł. I trzymam się go, czy raczej w nim. Dojąc kozy, karmiąc kury i słuchając dzikich ptaków.
Wielka sztuka, zwłaszcza powyższego rodzaju, żywi się ciągle, aż do zguby żywiciela, nierozwiązanymi kompleksami z dzieciństwa i przykrościami zaznanymi w łonie matczynym. Gdy je rozwiązać, czy i ona ginie? Oby sczezła bezpowrotnie.

19 lipca 2012

Między burzami

Nów Księżyca dał nam popalić burzami. Nie dość, że termin jutrzejszy początku festiwalu wprawił nas w jeszcze bardziej gorączkowy pośpiech (no, prawie to było niemożliwe, a jednak!) szycia, prasowania, drukowania, pakowania, to niebo pogoniło nas dwa razy do zaganiania kurcząt i kóz do obory i kurnika. Nie było to łatwe, bo kwoki w strugach deszczu głupieją. Stają z rozcapierzonymi ochronnie skrzydłami i ani kroku do przodu. Kurczęta skupione wokół nich, nijak nie mogą skryć się już pod za ciasnymi skrzydłami i mokną do suchego piórka. Jednym słowem tak jak i te głupie ptaszki zmoczyłam dzisiaj dwie koszulki i wczoraj też dwie.
Jakoś jednak się udało. I nawet klient na kaczkę się znalazł i kozie mleko w międzyczasie (tj. między burzami) oraz przyjechała wreszcie kupiona tydzień temu internetowo zamrażarka.
Jak nów to nówka, he.
Z innych nowin, oddałyśmy jedną kwokę, bo rzuciła swoje odchowane pokolenie, na wioskę, i doszło do wymiany wiejskiej. My trzy kurczęta zielonej nóżki, właścicielka kwoki nam trzy młodziutkie perliczki. Szybko zaprzyjaźniły się z naszą jedynaczką i nie są problemem na podwórzu, chodzą razem i łatwo kryją się w stodółce wraz z całym stadkiem starszaków.

13 lipca 2012

Zapracowanie

Kompletny brak wolnej chwili na zebranie myśli. Gra w tym rolę od jakiegoś czasu konfliktowe przejście Marsa w znaku Wagi w kwadraturze do naszych planet w Koziorożcu. Potrwa to jeszcze do nowego miesiąca księżycowego. Mam nadzieję, że nie będzie już gorzej, niż było. W każdym razie temperatura zaczęła maleć, popadują deszcze, już bez burzy i choć pod tym względem napięcie zmniejsza się.
Zaraz potem odbędzie się coroczny trzydniowy festiwal w Czeremsze, tzw. folki.
No, a co się dotąd wydarzyło?
Kicia niespodziewanie (nie zauważyłam rui) urodziła Kluseczkę, jedną jedyną. Wąsika Wąsikiewicza juniora. Hołubi go teraz w kociej budce pod stołem bardzo troskliwie.
Kola ma cieczkę i pasienie kóz bez jej pomocy stało się dodatkowym stresem. Stado z powodu upału zrobiło się rozlazłe i nieposłuszne, włażące samowolnie gdzie nie trzeba.
Padła znowu lodówka. Dzięki pomocy sąsiedzkiej udało się uniknąć rozmrożenia mięsiwa. Po naprawie zaczęła mieć inną przypadłość, chodzi bez przerwy i trzeba ją włączać i wyłączać ręcznie.
Przy okazji też padł zlew i kran kuchenny (oprócz już istniejących nieszczelności i nieużyteczności hydrauliki w innych miejscach), co bardzo utrudnia mi codzienną pracę w domu.
Pracujemy od rana do nocy, naprawy trzeba odłożyć na po festiwalu i zmęczenie narasta, czasami dość rozpaczliwie. Wszystkim tym rządzi Mars i on ma jakiś interes (podejrzewam, że tylko złośliwą satysfakcję) w tym, aby nam utrudnić na każdym kroku proste czynności, jak w wojsku, baczność, akcja, pobudka, do zwariowania. Trudne ćwiczenie woli i samokontroli to jest.
A poza tym "nic na działkach się nie dzieje"...

5 lipca 2012

Żar-gar

Burze jakieś straszne po Polsce były, nawet Białystok postraszyło i grad spadł. U nas tylko troszeńkę pitoliło się z wolna przez wieczór wczorajszy i nieco wody spadło z nieba. Podstawiam zawczasu wszelkie naczynia, stare garnki, wiadra, beczki i miednice pod okapy dachów i potem zwierzęta w dzień wody mają w bród, nie trzeba nosić z kranu i dolewać.
Rano, tylko dzięki temu, że Sławka suszyło i za piwo sam się ofiarował, udało się nam wtargać resztę zwiezionego w niedzielę siana i zmagazynowanego w garażu pod dach obory. Dalsza kolej dnia była niby spokojna, ale ukrop coraz większy wzmagał w nas zdenerwowanie. No, bo firma odwieszona, zlecenia przyjęte, termin przed nami i nie ma to tamto, trzeba pracować. Nie odłoży się tego na jutro, pojutrze. Nie ma mowy.
A tu zwierzęta wymagają doglądu nawet większego, niż zawsze, bo upał dokucza. Kaczki z otwartymi dziobami dyszą i kiwają się nad puściejącym w mgnieniu oka garnkiem, chłonąc z niego nie wiem co, trochę ochłody? wilgoci? zmieniam im wodę na świeżą z beczki z deszczówką dosłownie co kwadrans. To samo kurczęta. Pić im się chce. Kryją się w cieniu, trzeba odnajdywać.
Kocury wylegują się w lesie i nie wiadomo gdzie, wpadając z rzadka na zimne mleko i chwilę wytchnienia na terakocie w kuchni. Kola ginie na długo w wilczej norze, wykopanej na spółkę z Miłą pod stosem bali i żerdzi koło ziemianki. Ziemia chłodzi.
Kozy do późnego popołudnia nie są w stanie się paść. To znaczy rano po udoju biegną do zagrody w sadzie i tam zjadają opadłe w nocy guguły, to im chyba gasi pragnienie, bo w zasadzie piją niewiele, dopiero przed wieczorem. Potem wylegują się w drugiej zagrodzie, która jest w połowie zacieniona chłodnymi drzewami, dębami, grabami i klonami. Robiąc bokami. I nawet nie beknąwszy. Bo pewnie nawet na beczenie sił im brak. Ruszają na trawę po 16, w las, na rów, do sąsiadów, na Górę. I wtedy pilnuję ich, siadując na noszonym ze sobą stołeczku i oganiając się od owadów. Mają swoją trasę i trzeba całą z nimi codziennie pokonać. Te dwie godziny wyżerki przed udojem sprawia, że niewiele dają mleka, nawet o połowę mniej, niż dotąd. I żadne dokarmianie w żłobie i owsem nie pomaga.
Wygląda na to, że zaznajemy co nieco z rozkoszy tropikalnych, o których lubię czytać, oglądać, ale za żadne skarby nie wybrałabym się latem nawet do Włoch czy Hiszpanii, a co dopiero w ichnich porach ciepłych do Afryki, Ameryki Południowej, Australii czy Indii! Wolę nosić ciepłą kurtkę, czapkę i szalik zimową porą oraz palić w piecu, niż cieszyć się krótkim rękawkiem na okrągło i popijać zimne płyny, aby się nie odwodnić. Nawet jeśli jest to drink z miętą, cytryną i lodem, na wzór kubańskiego robiony, ale na naszej swojskiej wódce, a nie pirackim rumie mieszany. Smakuje wyjątkowo fajnie, o ile tych dni żarowych jest co najwyżej kilkanaście w ciągu roku. Nie więcej.
Mózg w takiej temperaturze nie działa sprawnie, nawet czasami całkowicie się wyłącza! Do gry wchodzą zwierzęce instynkty, uwalniające w człowieku dziwne stany oraz zmysły. Rewolucja Francuska, wielki terror, odbywała się w towarzystwie takich niesamowitych kanikułowych upałów. Głowy leciały gęsto, krew tryskała, rozkładając się momentalnie na wielkim placu paryskim i wprawiając tłumy w szaleńczy amok.
We mnie uwalniają się na razie krótkie wku..wione spięcia, i jak tak dalej potrwa, to możemy sobie krzywdę zrobić podczas pracy (zwłaszcza, że to dodatkowo pogoda burzowa, a przed burzą baby się kłócą), albo ucierpi jakieś Bogu ducha winne zwierzątko, dopraszające się wody czy jedzenia w chwili najgorętszej roboty.

Nostradamus twierdził, że przyjdzie gorący czas i bardzo upalne lata, takie, że całe kraje na południu kontynentu będą dosłownie płonąć, a w samo południe słychać będzie trzask powietrza. Oby u nas tylko cytryny rosły! Bo tam już nic nie wzejdzie.
Ale zapowiadał również zimne lata, tak zimne, że w czerwcu w krajach południowych trzeba będzie ogrzewać domy.
To już lepsze z dwojga złego, mówi przywykły do mrozów Polak, i tym bardziej Rosjanin potakuje. He!

3 lipca 2012

Na gorąco

Upały wróciły. Wewnątrz ocieplonej chaty jest całkiem znośnie (24 stopnie), nawet, jeśli muszę przez dwie godziny palić pod płytą co dwa-trzy dni. Robię wtedy twaróg, a żaden się tak nie udaje jak w kamionce podgrzewanej powoli na kuchni opalanej drewnem. No, i grzeję wodę na mycie.
Za to na zewnątrz w godzinach południowych obejście zdaje się zamierać. Zwierzęta kryją się w cieniu. Kozy w ogóle się nie pasą, jedynie w swojej zacienionej zagrodzie przeżuwają owsiane śniadanie i poranne jabłkowe guguły pracowicie wywąchane w trawie pod drzewami w sadzie. Najgorętszy czas spędzają wysiadując zagrzebane w piaskowym grajdole. Zaczynają się paść właściwie dopiero około 17, gdy upał staje się lżejszy. Jednak są przy tym flegmatyczne, rozlazłe i zmęczone oganianiem się od gzów, bąków i komarów.
Kaczki zalegają swoim stadkiem w zielonych szuwarach koło dającej chłód ziemianki, z Gusią czuwającą z boku na żelaznej klapie od zbiornika oczyszczalni.
Kwoki prowadzają kurczęta zacienionymi i osłoniętymi zakamarkami, patrząc ciągle lękliwie w górę. Przeżyły już dwa naloty krogulca. Dzięki szybkiej reakcji nadbiegającej Koli jak na razie skończyło się tylko utratą jednego młodszego pisklaka, za pierwszym zaskoczeniem.
Raz zdążyłam też odgonić lisa, który zaatakował dorosłą kurkę przy jaworze tuż za chatą. Kura zdołała mu uciec i ma się dobrze, choć straciła wszystkie pióra z ogona.
U sąsiadów grasują gorsi bandyci, jastrzębie. Prawie codziennie ginie jakaś kura.

Poza tym lęgną się nam kolejne pisklęta zielononożne, spod naszej białej kwoki.

Ogródek zaczyna dawać już niewielkie zbiory, oprócz ziół, zieleninki, koperku i szczypioru, które są od dawna. Buraki wyglądają dorodnie. Jemy zatem botwinkę z tych, które trzeba wyrwać, aby dać więcej miejsca najdorodniejszym. Oraz jajecznicę ze szpinakiem. Sałata już się kończy. Zostawiłam kilka przerośniętych główek na nasiona. Nastawiam też stale ogórki małosolne w kamionce, co prawda są ze sklepu, ale zawsze własnej roboty. Z innych darowanych za darmo, bo przez las potraw, to oczywiście grzyby, głównie kurki, ale i zaczynające się inne (kanie, czerwonogłowce, koźlarze), z których przyrządzam zalewajkę z grzybami (zupa nieznana kompletnie na Podlasiu, aż zdumiewające!), albo jajecznicę na kurkach, lub kotlet z kani. No, i jagody w różnej postaci, do domowego makaronu albo pierożków ze śmietaną.
Mój ojciec-lekarz, który wiele nauczył się z naturalnej medycyny lecząc chłopów, mawiał zawsze, że każdy powinien co roku najeść się w sezonie "ile się da" jagód. Bo to czyści organizm z robaków. A potem grzybów, bo to uzupełnia mikroelementy. W ogóle był zwolennikiem jedzenia do syta tego, co akurat dojrzewa w okolicy, choć z makrobiotyką nie miał nic wspólnego. Bo to samo obowiązuje z nowalijkami na wiosnę i z owocami, począwszy od truskawek, przez porzeczki, agrest, maliny po winogrona, jabłka, śliwki i gruszki.
No, staram się założyć tak ogródek, aby w przyszłości zaspokajał wszystkie te kolejne potrzeby. Czosnek niedźwiedzi, truskawki, poziomki, porzeczki i jagody już rosną, ale jeszcze nie dają plonu. Nic to. Poczekamy. I dodamy jeszcze innych krzaczków owocowych na jesieni. Za to szykuje się wielki zbiór jabłek, bo jabłonie - po zeszłorocznej przycince - obsypane są bogato owocami. I czeremchy również chwalą się kiściami zielonych wisienek.

Z innych, mniej ospałych wydarzeń, to wczoraj ganiałyśmy z A. i dwiema sąsiadkami... dwie świnki, które uciekły z chlewa. Były tak zachwycone świeżym powietrzem i zieloną trawą, że za nic nie chciały z powrotem do zamknięcia. Cała akcja przypominała mecz finałowy na mistrzostwach piłkarskich. Ganianinie nie było końca. W końcu prosięta zmęczyły się bieganiem i same pokornie weszły do siebie, ciężko zasapane (tak samo jak i my).

2 lipca 2012

Sianokosy

I pojawiło się okienko w chmurach na trzy dni, i sianokosy zostały dokonane (dzięki sołtysowi bobrowej wsi), a na drugi dzień siano zebrane, skostkowane i zwiezione pod dach, już przy pomocy innych rolników i ich maszyn (jeden z nich sam się zgłosił do pomocy, kolejny powód do wdzięczności). Nie szło skosić całej łąki, tak jak dwa lata temu, ale mała strata, bo rosnąca w okolicy Brodźca trawa, pełna bagiennej roślinności i kaczeńców nie smakuje kozom, w większości to siano wyrzucały ze żłoba sobie pod nogi. Swoich sił przy zwózce (załadunku i rozładunku) popróbował też nasz nowy sąsiad z wioski za lasem, i przeżył małą traumę. Ale wytrwał do końca, czyli samego wieczora, i to się liczy.
Posiedzieliśmy potem trochę na tarasie przy zwyczajowym poczęstunku do buteleczki, słuchając żartobliwo-fantazyjnych opowieści "dziadka", który pomagał zwozić i okazał się najwytrwalszym i najsilniejszym pracownikiem (mimo niewielkiej postury oraz wiekowości). I miałam okazję przekonać się, że komary jednak zdołały się odrodzić i kąsają jak dawniej.
Pogoda wytrzymała do wczorajszego wieczora. Ania zdążyła, przy pomocy Sławka z naszej wioski zwieźć jeszcze na pace samochodu resztę pozostawionego na łące siana, które się rozsypało przy ładowaniu i zmagazynować w garażu.
Uff, udało się znowu bez kropli wody niebieskiej w trakcie, dzięki ci Panie Boże.