I pojawiło się okienko w chmurach na trzy dni, i sianokosy zostały dokonane (dzięki sołtysowi bobrowej wsi), a na drugi dzień siano zebrane, skostkowane i zwiezione pod dach, już przy pomocy innych rolników i ich maszyn (jeden z nich sam się zgłosił do pomocy, kolejny powód do wdzięczności). Nie szło skosić całej łąki, tak jak dwa lata temu, ale mała strata, bo rosnąca w okolicy Brodźca trawa, pełna bagiennej roślinności i kaczeńców nie smakuje kozom, w większości to siano wyrzucały ze żłoba sobie pod nogi. Swoich sił przy zwózce (załadunku i rozładunku) popróbował też nasz nowy sąsiad z wioski za lasem, i przeżył małą traumę. Ale wytrwał do końca, czyli samego wieczora, i to się liczy.
Posiedzieliśmy potem trochę na tarasie przy zwyczajowym poczęstunku do buteleczki, słuchając żartobliwo-fantazyjnych opowieści "dziadka", który pomagał zwozić i okazał się najwytrwalszym i najsilniejszym pracownikiem (mimo niewielkiej postury oraz wiekowości). I miałam okazję przekonać się, że komary jednak zdołały się odrodzić i kąsają jak dawniej.
Pogoda wytrzymała do wczorajszego wieczora. Ania zdążyła, przy pomocy Sławka z naszej wioski zwieźć jeszcze na pace samochodu resztę pozostawionego na łące siana, które się rozsypało przy ładowaniu i zmagazynować w garażu.
Uff, udało się znowu bez kropli wody niebieskiej w trakcie, dzięki ci Panie Boże.
Ciesze się niezmiernie, ze udało się Wam zwieść siano do stodoły bez kropli deszczu. Teraz juz pewnie jest spokojniej, gdy ma sie zapasy (przynajmniej część) pod dachem...
OdpowiedzUsuń