31 grudnia 2019

Doroczne wnioski

Zimy brak. Zadałam to pytanie gwiazdom i nawet przepowiedziały mi pogodę na rok, ale czy moja metoda się sprawdzi, ocenię w praniu. Nie będę na razie wieszczyć z niej publicznie. Na krótszą metę widać, że jeśli ma się oziębić stosownie do pory roku, to po pełni Księżyca, która wypadnie 10 stycznia. Roku przyszłego, który zacznie się już za kilka godzin.

Tuż przed świętami zjawiła się wreszcie zamówiona ekipa drwalska i drzewa ocieniające nam ogródek od strony drogi zostały ścięte. Zmieniło się feng shui przestrzeni, blokujące przeszkody znikły, więc spodziewam się jakichś pozytywnych zmian w funkcjonowaniu, zobaczymy.

Święta przeszły niepostrzeżenie. Okna zostały umyte, więc do piekła nie trafimy. Obżarstwa nie było (na nie mamy cały boży rok). Od Wigilii przez całe Boże Narodzenie trwało śledziożerstwo łyskaczem popijane (w niewielkich ilościach). Obejrzałam także "Wiedźmina", z którego to serialu raptem jeden, no, dwa odcinki mi się spodobały. Piąty i następny, ten ze złotym smokiem, ale to smok mi wpadł w oko. Historia o strzydze, z opowiadania, które dawno temu zrobiło na mnie wielkie wrażenie swoim zaćmieniowym klimatem, została kompletnie popsuta, acz trafiło mi się ją właśnie w dzień zaćmienia oglądać. Taki traf symboliczny.

Na poprawę humoru zaraz po zakończeniu serii wróciłam do nieśmiertelnego "Kingsajza". Dawno-dawno temu, przed potopem, po raz pierwszy oglądałam go z Adasiem, który sławny się w moim domu zrobił jako bajarz o krasnoludkach. Aż pewnego ranka moja kilkuletnia wtedy siostrzenica przyszła do niego, gdy jeszcze spał, z małym koszyczkiem, żeby go - kiedy się w nocy w krasnoludka  przemienia - schować pod kołderką. Niestety, nie zdążyła, już wziął i urósł, bo słońce wstało i rzuciło na niego promienie przez okno. Od tamtej pory, gdy oglądam ów film (zazwyczaj raz na rok w okolicach Świąt) i słyszę pierwsze dwa zdania budzącego się Olgierda Jedliny: "Adaś? Adaś!" I: "Ewa? Muszę ci coś powiedzieć..." - to zawsze łączę się telepatycznie z Adasiem. Właśnie mi na nasze imieniny doroczne przysłał wiadomość, że się za pisanie bajek o krasnoludkach na Księżycu zabiera. Ja też głównie w niebo patrzę, acz krasnoludków tam nie wypatruję.

Zrobiłam doroczne podsumowanie. Powiem tak. Radzimy sobie, ale dzięki pozarolniczym działaniom. Jednak po raz pierwszy gospodarstwo nie zarobiło na siebie i nie wyszło na zero. Mimo dotacji. Oczywiście nie wliczam żywności, którą nam stale daje i mamy duże zapasy jadła, oraz opału, jednak kozy ledwie zarobiły na siano i owies. Winny jest spadek cen koźląt, nawet po haniebnej obniżce popyt był nijaki. Najlepszy w świecie twaróg, który wytwarzam, przeważnie zjadamy osobiście wraz z dalszą rodziną i w zespole z drobiem. Żółty daje się dojrzewać przez zimę, więc służy nam w okresie bez-mlecznym, jako przekąska do wina i oczywiście dodatek do ulubionej pizzy. Miejscowym kozie mleko rzadko w smak, i drogie się wydaje, choć w porównaniu z cenami w Polsce sprzedaję naprawdę najtaniej, a co dopiero ser. Który naklejek nie ma, nie jest zapakowany próżniowo i opieczętowany biurokratycznie, niektórym capi kozą, choć nawet nie spróbowali itp. itd. Jak widać teraz z obrachunku rocznego powinnam te produkty wycenić razy dwa, aby hodowla zaczęła przynosić jakikolwiek zysk! A to już kompletny strzał w stopę przy obecnym braku zainteresowania. Jednym słowem trzeba będzie przeorganizować się rolnie, chyba, że jakiś cud się wydarzy i ludzie zmądrzeją, uświadomią sobie, że nie opłaca się taniochy sklepowej kupować, a potem chorować ze śmiertelnym skutkiem. Ewentualnie ceny sklepowego szajsu pójdą tak w górę, że się klientela obudzi i na swojskie najlepsze żarło zwróci znowu oko.

17 grudnia 2019

Wieczorne hobby

Długie późnojesienne wieczory wymagają zagospodarowania. Zwierzyna pokładziona spać już o 15, obiad ugotowany, w piecu napalone, naczynia pozmywane, pokoje zamiecione, coś trzeba robić, aby się nie zanudzić.
Co prawda miewam swoje zajęcia astrologiczne i wróżbiarskie, bo czasem ktoś chce poznać swój horoskop, albo co mówią karty na kolejny rok, i zajmuje mi to do kilku godzin dziennie. Poza tym czytam mądre księgi, i wałkuję podręczniki astrologiczne, bo wiedzy nigdy dość. To nauka obfita i skomplikowana na tyle, że stałe przypominanie sobie podstaw i różnych technik prognostycznych jest nader wskazane. Zawsze jest coś do przypomnienia sobie, poznania i wypróbowania w obliczeniach. Niemniej oczy się od tego męczą, zwłaszcza, że światła dziennego mało i pisać muszę w większości przy żarówce, co męczy mój nienajlepszy wzrok. Do tego muszę też odpocząć od pracy umysłowej i zaangażować bardziej inne zmysły. Jest awaryjne wyjście.

Anna sprowadziła potrzebne akcesoria z pracowni do domu, bo glina w nieogrzewanym stale budynku twardnieje i przymarza, wyroby słabo i nierównomiernie schną. Zatem trzeci pokój robi za mini-pracownię i suszarnię, małe akcesoria, np. ozdoby można lepić zwyczajnie przy stole w głównym pokoju, oglądając seriale, a naczynia toczyć na elektrycznym kole postawionym w kuchni.
Zabrałam się i ja za glinianą zabawę, choć na razie więcej mam w głowie, jako projekt. To tytułem wypełnienia twórczo i interesująco wolnego czasu.

Na razie nie mam się czym pochwalić, zatem pokazuję inne wyroby rąk Aninych. Zdjęcia robione komórką, więc oświetlenie i jakość pozostawia do życzenia, za co przepraszamy. Do wiosny raczej lepiej nie będzie.






Ubiegając pytania powiem: tak, czasem te i inne wyroby bywają dostępne na kiermaszach lokalnych, stąd wiem, że kolczyki ceramiczne mają spore wzięcie u dziewczynek, dziewcząt i pań. Oraz wszelkie inne drobiazgi, typu patery, miseczki, podstawki pod łyżkę wazową, mydelniczki, kubki, ozdobne kafelki i zawieszki na choinkę również u reszty zainteresowanej klienteli.

12 grudnia 2019

Późna jesień, czyli myślał indor...

Późna jesień, gdy temperatury chodzą około zera i są w przeważającym procencie na plusie, nie jest zła. Kociej Maciej co prawda dawno już zmienił letnie nawyki i większość nocy przesypia w domu, wychodząc dopiero nad ranem i wracając wkrótce na śniadanie, ale zdarza mu się jeszcze zabalować.

Prace w gospodarstwie przystopowały na tyle, na ile mogą. Kozy spędzają czas w koziarni przy otwartych na ścieżaj wrotach w dzień, na sianku i owsie, z dodatkami warzywnych smakołyków od czasu do czasu. W praktyce nie są już dojone oprócz jednej, najpóźniej zakoconej i najwięcej dającej, raz dziennie, co pozwala mieć jeszcze codzienne świeże mleczko do kawy, wkład do szejka owocowego i zabielinkę do porannej zupki ryżowej albo jaglanej.

Czas przedświąteczny i przedzimowy każe także przejrzeć stado drobiu pod kątem zbiorów i oszczędności. Właśnie dorosły tegoroczne kogutki, trochę ich za dużo na podwórku, robią raban w kurniku, wyjadają nioskom karmę. Z pięciu zrobiło się dwa. Podobnie pod nóż poszedł dwuletni indor, tłusty, ledwie toczący się i posiadający największy apetyt w swoim stadzie. Nie wiem ile ważył, bo nie dorobiłam się jeszcze wagi mierzącej powyżej 3 kilogramów. Na oko przynajmniej 6 kilogramów miał, jeśli nie więcej, już po oporządzeniu. Wstępne sortowanie kawałków przyniosło wniosek, że na samych rosołach z niego i najlepszych kąskach mięsnych mogłybyśmy spokojnie żywić się suto ze dwa miesiące. Oczywiście nie pazernie i na bogato, lecz gospodarnie, nie marnując żadnego kęska.
W dodatku właśnie pokroiłam wszelkie tłustości z niego wzięte i utoczyłam z nich prawie 2 litry smalcu i słoik skwarków dla piesków i kota. Skończyło się dla nich mleko, ale są inne smakołyki.

Szybko jego ważne miejsce w stadzie zapełniło się. Dzisiaj przyjechał następca, maści czarnej, tegoroczny samiec, kupiony w powiecie w rolniczej wymianie barterowej. Czyli żadna to oszczędność na karmie, jednak w kolejce do nieba stoją jeszcze starsze indyczki.

Kilka dni temu zaś, nieco wcześniej, w ramach robienia miejsca w zamrażarce, wyprodukowałyśmy jakieś 7-8 kilogramów kiełbasy z zalegających mięsiw kozich. Było drugie tyle, bo pomagała nam miejscowa koleżanka, dokładając nieco swoich materiałów, a przy okazji ucząc nas poglądowo, jak robią kiełbasę tutejsi. Przyniosła ze sobą własne zioła, które wyhodowała i zmieliła na domowy pieprz ziołowy, o wiele bardziej aromatyczne, niż sklepowy. Przyprawiłyśmy zatem obficie i smakowicie, także czosnkiem. Kiełbasa wyszła nad podziw smaczna i o wiele lepiej nabita, niż nam się to udawało (a raczej nie udawało) zrobić. Tajemnica jest prosta. Po pierwsze trzeba mięso mielić przez specjalne grube sitko i nabijać kiszkę przez maszynkę ręczną, a nie elektryczną.
Urobku nie wędziłyśmy. Poszedł do zamrażarki w całości.

Wyciągam pęto co jakiś czas i zaparzam je w garnku. Przepis prosty: zagotować wodę, tyle, aby zanurzyć całość kiełbasy, dodać kilka liści laurowych, ziaren pieprzu i ziela angielskiego oraz łyżkę soli. Wrzucić surową kiełbasę na wrzątek, zdjąć z ognia i poczekać 30-40 minut, aż się zaparzy. Ja stawiam garnek na piecu c.o., woda nie ma szans się gotować, ale też nie stygnie zbyt szybko, o co chodzi w tym wszystkim. Potem wyjąć kiełbasę i schłodzić.
Można też inaczej: biała kiełbasa wpada do zupy typu żurek, czy zalewajka, albo krupnik. Mimo, że jestem bezglutenowa, to czasem robię barszcz na mące gryczanej, albo krupnik z niepalonej kaszy gryczanej.
Ewentualnie, co wypraktykowałyśmy zaraz tego samego dnia, świetnie sprawdza się jako

szybka podlaska kolacja. 

Obieram 2-3 ziemniaki, kroję na cienkie plastry, wrzucam do małej brytfanki z kawałkami słoninki, lekko solę i posypuję ziołami, dodaję też kawałek surowej kiełbasy. I wstawiam na kwadrans do pieca... kaflowego, gdy już żar się w nim wypali przy wieczornym paleniu. Tak, zwykły kaflowy piec ścianowy (pokojowy) może służyć świetnie jako piec chlebowy, czyli piekarnik. Jeśli tylko pali się w nim drewnem, a nie węglem! Udają się w nim w ten sposób także ciasta i chleb. Kto ma, niech próbuje. Duża oszczędność energii, bo dwie funkcje w jednym.

3 listopada 2019

Wystawki ciąg dalszy

Za oknami już przez większość dnia pochmurno, chłodny wiatr. Kozy plączą się po pastwisku, skubiąc resztki zgryzionej trawy i nawet nie dążą do ucieczki. Wszędzie wokół taki sam brak paszy, liście opadły i butwieją, trawy w zaniku, sterczą jedynie gołe gałązki krzewów. Nie ma więc po co się wyrywać. Są już dokarmiane sianem.
Mleka coraz mniej. Robię z niego jedynie twaróg, którym częściowo dokarmiam drób oraz gęsią i indyczą młodzież, częściowo go zjadamy, a resztki zamrażam na czas, gdy nie będzie już mleka.

Tymczasem pozostały jeszcze nieopublikowane zdjęcia z sesji słonecznej, ceramiki wyciągniętej z pieca. Spieszę je zatem dodać, nim się pora roku zdezaktualizuje.

Poniżej naczynie na kłębek wełny lub nici, przydatne do robótek, bo nić snuje się równo i wełna nie plącze...


I kubki, takie, siakie...


Ten np. zdobiony odbitką liścia paproci. Przy naczyńku służącym do stworzenia kaganka, świecy zapachowej bądź znicza.


I znów kubek.

24 października 2019

Kluski leniwe z kozim twarogiem

Wraz z wejściem słońca w znak Skorpiona nadeszła iście listopadowa pogoda. Mimo, że nadal jest ciepło i deszcz nie pada, poranki do późna są otulone gęstą mgłą, wznoszącą się na łąkach i drogach, która skrapla się z hałasem, opadając w postaci para-deszczu z drzew i dachów. Lubię taki czas, choć niedługo się skończy i przyroda wejdzie bardziej otwarcie w fazę gnicia i butwienia. Na razie jeszcze brodzimy w czerwono-żółtych liściach po kolana, a kozy spędzają całe godziny w zagajnikach żywiąc się nimi, ewentualnie ogryzając gałązki. Kurza brać grzebie w miękkiej pożywnej glebie zapamiętale.
Grzybów brak, choć widać tu i ówdzie grzybiarzy. Coś tam niosą z lasu, gdy znają "miejsca grzybne", ale wchodząc w gąszcz z doskoku raczej nic się nie znajdzie. Poza kaniami, które rosną na łąkach i skrajach dróg, jak chwasty. Tych jednakże od lat nie jadam, bo moja wątroba powiedziała stanowcze nie wszelkim smażonym grzybom. Mogę jedynie jeść bez sensacji gotowane, w zupie lub sosie. Trudno, już się z tym pogodziłam. W tym sezonie latem najadłam się kurek, więc nie było tak do końca bezgrzybnie. Poza tym mamy duże zapasy suszonych jeszcze zeszłorocznych, które starczą do kapusty, sosów i bigosu nawet więcej, niż do przyszłego roku.

A właśnie, kapusta. Nie wiem jak u was, ale u nas już zakiszona, w dużej beczułce kamionkowej i już ją jemy. Jakoś sam minął apetyt na pomidory i wszelkie surowizny, teraz jest czas kiszonek i fermentacji. Taki to już rytm naszej przyrody i z nim się zgadza całe moje ciało i instynkt.

Dawno nie było kulinariów na blogu. A jak zawsze, coś się w kuchni smacznego przydarza. Jak choćby domowa czekolada, którą robię od niedawna i nie mogę przestać, tak mi smakuje. To trochę też leczniczo, aby sobie humor poprawić i nie dać się jesienno-bagiennym smętkom zaświatowym, bo jak wiadomo czekolada, a raczej kakao zawiera hormon szczęścia. Ponieważ przyrządzam ją na bazie oleju kokosowego z dodatkiem miodu, z ulubionymi bakaliami, to jeszcze dochodzi pozytywny wpływ tychże, a zwłaszcza owego oleju, który świetnie odżywia mózg, poprawia pamięć, wzrok, pracę wątroby. Warto stosować często od pewnego wieku, zapewniam, bo widzę po sobie dobry skutek. Co do wzroku, którego od dziecka nie mam najlepszego, a ostatnio zaczynam odczuwać większe zmęczenie krótkimi dniami i pracą przy komputerze, dodaję jeszcze codzienne, to znaczy, gdy tylko na to pozwoli aura, wpatrywanie się z zamkniętymi powiekami prosto w słońce. Tak 10-15 minut. Po prostu siadam sobie na ławeczce i wystawiam twarz do słońca tak, aby umieścić je w miejscu środka czoła. Powieki zapobiegają oślepieniu, ale pozwalają pobierać wraz z ciepłem i żółtym zdrowym światłem także witaminę D, niezbędną do dobrej pracy oczu i zapobiegającą ich przemęczeniu.

Odchodząc od tematu czekolady, zanotuję teraz przepis na przepyszne kluski leniwe, przez niektórych zwane pierogami leniwymi, którymi się często zajadamy. W naszym przypadku przyrządzane są z dodatkiem twarogu koziego, który stale wytwarzam w sezonie i codziennie jest świeży. Przy okazji pochwalę się, że ten mój twaróg jest naprawdę doskonały w smaku. Nic lepszego jak dotąd, niż produkt moich rąk z mleka od moich kóz nie jadłam! Ale wracam do tematu.



Bezglutenowe kluski leniwe z twarogiem kozim

Składniki:
3/4 szklanki mąki bezglutenowej  - tworzę mieszankę mąk z tych, które akurat mam w domu, a więc mieszam ze sobą mąkę kukurydzianą, ryżową, gryczaną, jaglaną i ziemniaczaną w dość przypadkowych, mniej więcej równych proporcjach. Gdy którejś z nich nie ma, żaden problem. Może być nawet jeden rodzaj, byleby nie zapomnieć dodać ziemniaczanej, która robi za klej. Oczywiście dla glutenowców nie ma problemu użyć w to miejsce tylko mąki pszennej.
220 gram twarogu - mój jest kozi, świeży, nieodciskany, zatem niezbyt suchy i niezbyt kruchy, tworzy zwartą miazgę i daje się rozsmarowywać. Nie umiem przełożyć go na jakiś zastępnik ze sklepu, bo nie jem twarogów sklepowych od lat. To już kwestia własnych eksperymentów, choć z tego, co wiem, kozich twarogów raczej się nie dostanie w sklepie, muszą wystarczyć te z krowiego mleka, czyli smaku mojej potrawy nie oddadzą.
1 lub 2 jaja od szczęśliwej kury podwórkowo-leśnej.
szczypta soli
1 płaska łyżka cukru

Do polewy:
paczuszka cukru waniliowego
2-3 łyżki masła
1 łyżka cukru do posypania potrawy, ewentualnie, dla słodkolubnych.

Przyrządzenie:
Składniki wymieszać dokładnie w misce, ręcznie ugniatać, po czym ulepić na stolnicy długi wałek. Spłaszczyć go i kroić nożem, dokładnie tak, jak kopytka. Wrzucać na wrzącą osoloną wodę i od chwili wypłynięcia na powierzchnię gotować około 3-4 minut. Wyciągnąć prosto na talerz łyżką cedzakową.
Na talerzu polać kluski roztopionym masłem z dodatkiem cukru waniliowego. Jeśli go brak można posypać kluseczki cynamonem, polać masłem i posłodzić łyżeczką cukru.

Smacznego!
Podana porcja starcza na pożywny obiad dla dwóch osób. Może dodam, że odgrzewane kluseczki już nie są takie miękkie i rozpływające się w ustach, jak prosto z wody, dlatego nie warto robić na zapas.

Można jednak potraktować je jak kopytka i jeść nie na słodko, ale np. z gulaszem, czy innym sosem z dodatkiem surówki. Równie pyszne.

16 października 2019

Poszkliwiona złota jesień

Ponieważ obiecałam prezentację efektów szkliwienia wyciągniętych już z pieca biskwitowych wyrobów glinianych, pokazanych w uprzednim wpisie, zaczęłam naciskać na wiecznie zapracowaną Annę, aby zrobiła stosowne zdjęcia. Zeszło mi kilka dni. Ale ostatnia słoneczna pogoda, sprzyjająca plenerowi przemówiła dosadniej i skuteczniej. Podejmowane wcześniej próby fotografowania w pochmurne dni okazały się całkiem nieudane. Wreszcie wczoraj doszło do pełnej mobilizacji.

Zdarzyło się to nieco późno względem najlepiej położonego słońca w południe, co widać jako długie cienie oraz zbytnie naświetlenie przedmiotu, zmieniające kolor na zdjęciu, rozjaśniając go. Ale trudno. Uczymy się.


Poniżej pojemniczki na sos i patera, albo podstawka do dowolnego użytku, w zamiarze te i to pod suschi.


Kubek. Glina najlepiej wypada na naturalnym tle.


Liść służy ku ozdobie najbardziej, obok podstawka pod łyżkę, przydatne przy gotowaniu, gdy trzeba mieszać i odkładać kapiące mieszadło.


Samotna mydelniczka.


Zestaw kubków w naturze.


I efekt największej jak dotąd pracy, ceramiczna umywalka. Kolor nieco przekłamany przez słońce. W rzeczywistości jest nieco ciemniejszy.


Oczywiście to nie są wszystkie gotowe wyroby. Ciąg dalszy nastąpi.

10 października 2019

Kiszone zielone pomidory

Jesień jest jak dotąd zadowalająca, jeśli chodzi o wilgotność. W bezdeszczowe dnie kozy pasą się na zieleniejącym się jako tako pastwisku, lub zmykają w gąszcze przyleśne, nie ścigane, bo ogródki już zostały wyzbierane przez właścicieli. Deszcze padają w nocy, nad ranem, czasem w ciągu dnia, ale nie są uporczywe i nadmiarowe. Gleba chłonie wodę, a rośliny rosę z wielką chęcią. Po kilku dniach i nocach nader chłodnych znów wraca ciepło, acz chmurność na niebie trwa, z krótkotrwałymi przejaśnieniami.

Palę już nie tylko pod płytą (nieco dłużej, aby dobrze nagrzać ściankę kaflową, ogrzewającą kuchnię i pokój), ale i w piecu ścianowym na noc. Daje to kulturalne poranki, bez wstrząsów temperaturowych, a w mieszkaniu można w krótkim rękawku chodzić, zwłaszcza wieczory są przyjemne.

Kozy doję już tylko raz dziennie, rano. Daje to jakieś 6 litrów mleka, które nadal przerabiam na sery. Gdy ilość zmniejszy się do 4, będą szły już tylko twarogi, czasem świeże miękkie na ząb do wina. Twarogi postaram się zamrozić i zmagazynować na dłużej dla dobra zimującego drobiu. Ale i swojego, bo sernik bardzo lubię.

Żółte twarde dojrzewają już w większości w piwniczce, stanowiąc codzienne menu do kanapek lub zapiekanek. Na zimę wystarczy w zupełności.

Przed nami jeszcze kiszenie kapusty. Na razie zadowalamy się bieżącymi kiszonkami. Różnego autoramentu i z różnych składników. Najbardziej lubię czerwone buraczki kiszone z kapustą i dodatkiem papryki i czosnku. Ostatnio jednak trzeba było coś zrobić ze sporą ilością maleńkich zielonych pomidorków, które nie miały już szans dojść odpowiedniego wzrostu ani koloru na krzakach.

Anna wpakowała je do słoika, dodając trochę ogródkowej papryczki, pokrojonej kapusty, buraczków i kilka ząbków czosnku, nakrywając z wierzchu liściem kapusty dla zabezpieczenia przed pleśniami. I oto co wyszło.


Po kilku dniach sięgnęłam do nich z ciekawością i smak mnie zaskoczył. Naprawdę dają się zjeść.
Wszelkie tego typu kiszonki przyrządza się jednym prostym sposobem.

Napełnić trzeba słoik tym, co pragniemy ukisić, a tu fantazja i możliwości są dowolne. Praktycznie każde warzywko daje się zakwasić, a mieszając ze sobą kilka różnych otrzymujemy różne smaki. Dodajemy to nich zioła zwyczajowo dodawane do kwaszonek, czyli liść laurowy, gorczyca, koper (dla ułatwienia można posługiwać się zestawami gotowych ziół dostępnymi w sklepie), garstkę, aby nie przesadzić. I całość zalewamy przegotowaną wcześniej i przestudzoną wodą osoloną solą do przetworów w proporcji na 1 litr wody 1 łyżka soli.
Słoik zamykamy szczelnie na kilka dni i raczej nie otwieramy go przed użyciem zbyt wcześnie, aby nie wpuścić do środka pleśni. Po otwarciu zjadamy w przeciągu dwóch-trzech dni do obiadu i jako przekąskę sałatkową.

7 października 2019

Rzemieślnicze inspiracje

Jesień przyspieszyła, noce zimne, około 1 stopnia (u nas jeszcze przymrozków nie było). Woda zewnętrzna profilaktycznie zakręcona, trzeba nosić wiadra z domu, trudno się mówi. Na szczęście młode gusie już wyrosły, w pełni upierzone, dają radę. Indyczęta gorzej od nich rosną, są wrażliwsze, zatem zimne albo mokre poranki spędzają z matką pod dachem, dopiero później wychodzą na wybieg.

Dzięki chętnemu pomocnikowi z wioski, który otworzył się na pracę i zarabianie, został zreperowany i nieco przestawiony płot ogrodzenia od frontu, od początku zbyt skromnie postawiony. Dzięki temu obejście nieco się poszerzyło i zyskałyśmy miejsce na dodatkowe grządki w przyszłym roku. W tym udało się nam tam wyhodować, na dwóch wzniesionych grządkach zbudowanych z obornika koziego i kompostu, ponad 20 kilogramów ogórków i kilka dyni. Przypomnę, że  na czystym żywym piasku wydmowym ów eksperyment trwa. I jak widać, ma się dobrze.

Anna wczoraj zebrała z ogródka resztki wszystkiego, co mogłoby zmarznąć. Zatem znalazło się jeszcze trochę zielonych pomidorków, które kisimy z papryką i czosnkiem (pycha!), liści buraka liściowego i pakczoja (też pójdą do słoja), ostatek fasolki szparagowej, kilka rzodkiewek i rzepek oraz liści selera naciowego.

Poza tym zaliczyła wycieczkę kulturoznawczą po Podlasiu, urządzaną przez domy kultury z dwóch sąsiadujących ze sobą gmin. I oto co na niej zobaczyła.

W Janowie jest miejsce, gdzie tkają jeszcze starsze panie. Piękne tradycyjne kilimy, w których swoją drogą zakochali się Japończycy. Przedstawiam dwa zdjęcia ręką Małgosi Klemens robionych.



Prawda, że jest co podziwiać? Wzory proste, stare, tradycyjne. Przekazywane sobie w specjalnych zapisach z babki na matkę, z matki na córkę od wieków. Poniżej już zdjęcia Anny z komórki.





Największą atrakcją oczywiście była wizyta u podlaskiego garncarza z dziada pradziada, mieszkającego w Czarnej Białostockiej. Ten jest zawodowcem całą gębą, uczony przez ojca, dziedzic dwóch tradycyjnych pieców z cegły, kopacz miejscowej gliny, którą sam przystosowuje do wyrobu.


Oto jego piec, jeden z dwóch, stosunkowo młody, bo dwudziestoletni. Starszy ma już wiek.


I bardziej od środka, w tajemne wnętrze zerknąwszy okiem kamery Gosi Klemens:


Pracownia pełna jest też efektów swego działania. Które można było sobie wybrać i kupić.


Lub takie:


Anna przyjechała zainspirowana, co prawda nie mamy aż tyle możliwości, co Paweł Garncarz, ale zawsze zobaczenie mistrza w miejscu pracy jest budujące pod każdym względem.

21 września 2019

Ceramiczne wypieki

Zaczęło nareszcie jesiennie padać. A nawet mglić, co oko o poranku cieszy, gdy się nim rzuci przez okno ku pastwisku i lasom za nim.

W domu chłodek kazał mi się sprowadzić z poddasza na dół. Gdzie w piecu codziennie palę i ściankę kaflową nagrzewam. Przeprosiłam się też ze skórą z kozła, którą kolana ogrzewam, wysiadując wieczorem przed komputerem.

W taki czas łatwiej się skupić na ostatnich koniecznych pracach do wykonania w gospodarstwie. Dzisiaj zjechały na ten przykład ziemniaki, kupione u znajomego rolnika. W cenie 80 groszy za kilogram, czyli dwukrotnie wyższej, niż w roku zeszłym. Takoż Anna klei terakotę na podłodze pracowni ceramicznej, w jaką zmienia się "chatka dziadka". Nieduży piecyk, uruchomiony w tym roku zaczyna powoli wspierać nasze prace. Tak to wygląda tuż po otwarciu klapy.


I piętro niżej...


Po wystygnięciu biskwit czeka na dalszą pracę, czyli szkliwienie. Wszystko w swoim czasie!


Zdarzają się też miski...


I kubki oczywiście też...


Gdy już zdobędą kolory i wzory, oczywiście nie omieszkam się pochwalić.

15 września 2019

Domowe żywienie

Pogoda niepostrzeżenie jesienna się robi. Mimo słońca w dzień i suchych wietrzyków noce są już chłodne, a poranki mocno rześkie. Bywa, że nocami pada, ale to nie umniejsza ogólnej suszy, jaka panuje nawet w lesie.
Grzybów brak.
Kozy muszą się nachodzić, aby zejść do zagrody z pełnymi brzuchami. Paradoksalnie jednak to teraz mamy najwięcej w sezonie mleka. Późno zrodzone dzieciaki już nie spijają matek. Właśnie zresztą odbyła się, z wielkim ambarasem, fukaniem, cmokaniem, beczeniem, porykiwaniem i brykaniem doroczna ruja. Na dwa dni przed pełnią księżyca, więc w zgodzie z naturą bydląt wszelakich (wspominam, bo bywało inaczej, wcześniej lub nawet trochę później, co zawsze wpływa na porę wykotów i jakość sezonu mlekodajnego). Kozioł o imieniu Baran sprawił się jak trzeba.

W ogródku już się łyso zrobiło. Na dynie przy domu spadła jakaś zaraza. Trzeba było zebrać owoce nieco wcześniej. Nie wszystkie, bo dojrzewają jeszcze w innych wydzielonych ogródeczkach na terenie gospodarstwa. Garść jesiennych rzodkiewek (resztę pożarły drapieżne kury, niestety), jarmuż, seler naciowy, pory, papryka, pomidory, zioła, buraki wciąż jeszcze rosną. Trochę dorodnych patisonów, dynie, cukinie i większe buraki znalazły się na stole, gotowe do przeróbki i zmagazynowania. Ogórki już w całości zostały przerobione na sałatki i kiszonki. Podobnie częściowo buraki zamieniły się w sałatkę. Oraz fasolka wylądowała w porcjach w zamrażarce. Teraz rozprawiam się z pomidorami, gromadząc je w postaci pasteryzowanych przecierów.


Lubię ten czas. Zjadamy głównie własnoręcznie wyhodowane produkty.

Oto nasz przykładowy jadłospis dzienny:

Śniadanie: owsianka lub płatki ryżowe zabielane świeżym mlekiem kozim. Albo jajo sadzone z kwaszonką, buraczano-ogórkową lub kapuścianą. Bądź sałatką pomidorowo-ogórkowo-cebulową. Chleba nie jemy, nawet Anna robi to od wielkiego dzwonu.

Obiad: leczo cygańskie lub zupa dyniowa, burakowa, czy zalewajka na gryczanym zakwasie, albo rosół z nadmiarowego koguta, albo pomidorowa z domowego przecieru, albo kluski leniwe z twarogiem kozim, albo placki dyniowo-ziemniaczane, albo dynia i buraczki zapiekane, popijane zimnym kefirem kozim. Bywa zapiekanka ziemniaczano-cukiniowo-serowa, babka ziemniaczana ze słoninką, bądź boczkiem, albo pizza bezglutenowa z serem żółtym (kozim). Jak widać, mimo możliwości, mięsa jest w tym stosunkowo niewiele. Jego ilość oczywiście zwiększy się w zimie, gdy jest mniej nabiału (kury się nie niosą, nie ma mleka i twarogu), ale nie wykracza poza kilka obiadów w tygodniu. Sklepowych przetworów, czyli kiełbas i konserw nie jadamy, chyba, że awaryjnie, co zdarza się raptem kilka razy w roku np. podczas prac polowych, gdy nie ma czasu na gotowanie. Jeśli powstaje domowa kiełbasa, to oczywiście jest składnikiem obiadu, dodatkiem do zalewajki lub drugiego dania w formie smażonej z cebulką.

Kolacja: jeśli już, bo nie zawsze mamy ochotę, często wystarczają dwa posiłki (to cud wysokowartościowych produktów i odpowiedniego zestawienia białek, tłuszczu i węglowodanów przy niskim poziomie słodzenia) np. budyń na świeżym kozim mleku polany sokiem z czeremchy, porzeczek, lub czarnego bzu. Czasem awanturka, czyli twarożek kozi wymieszany z rybą wędzoną i cebulką, z domieszką oleju słonecznikowego albo lnianego. Albo śledziki w oleju lub zalewie octowo-olejowej.

Dla urozmaicenia wieczornego humoru: szklaneczka wina domowego owocowego dosłodzonego słodzikiem miętowym albo sokiem owocowym, rozcieńczonego dla większej radości picia - wodą. Albo nawet od święta: krwista maryś, z domowego pomidorowego przecieru z odrobiną soli i prawdziwego pieprzu, z naprawdę niewielkim dodatkiem wódki. W latach, gdy owocuje sad dominuje oczywiście cydr.

Kupowanych w sklepie produktów jest tu, jak widać mało, trochę bezglutenowej mąki, kaszy gryczanej, sól i pieprz oraz przyprawy, cukier, płatki ryżowe, olej. Pijam jeszcze kawę (mieloną z ziaren), parzoną w kawiarce, z dodatkiem goździków i cynamonu i łyżeczką tłuszczu kokosowego, na poprawę pamięci (naprawdę skuteczne), raz dziennie.

I wsio.

30 sierpnia 2019

Pokaż pokaz

Pieczenie chleba zaczęło się od... dojenia. Ot, kubek mleka do ciasta ciastkowego przy okazji.


Potem rozpalenie pieca.


Zgromadzoną energię społeczną należało zatrudnić, najpierw objaśniając co...



 i jak...

I do czego...


Następnie pomóc kozom przemieścić się. Tak całkiem przy okazji. Stąd...


Tędy...


Po czym trzeba było wrócić do pieca i ognia, i chleba. Czyli do tematu.


I tadam!


Było do niego masełko, i tak przy okazji trochę żółtego domowego sera.

22 sierpnia 2019

Rytualnie

Pogoda zmienna latoś, ale znośna. Najpierw idzie na upał, który pojawia się na jedno popołudnie tak solidnie, jak ostatnio do 33 stopni, a potem w nocy leje jak z cebra i temperatura spada do 17 w dzień, po czym znowu z wolna przyrasta, wraz ze słońcem wychylającym się zza chmur.

Jak co roku o tej porze, 18 sierpnia udałyśmy się na wielikoje świato Spasa na górę Grabarkę. To już mamy we krwi, trzeba odbyć cały rytuał. Wejść na górę, wrzucić grosik na ofiarę, pomodlić się, posłuchać chóru cerkiewnego i śpiewnej liturgii w języku starosłowiańskim, naszym, zapalić świeczki woskowe w intencji pod cerkwią, napełnić wzięte ze sobą baniaczki kryniczną wodą, obmyć się w świętej strudze i zostawić tam swoje boleści. Na koniec obejść stragany z dewocjonaliami i jarmarcznymi zabawkami, zjeść loda, i wrócić późnym wieczorem do domu, mając wschodzącą kulę księżyca w pełni za przewodniczkę.

Następnego dnia zjechał mój najdawniejszy przyjaciel, Adaś i kolejne dwa wieczory spędzone zostały na gadaniu, gadaniu, gadaniu i dyskusjach różnorakich, o życiu, świecie, muzyce, polityce, przepowiedniach, książkach, serialach i planach na przyszłość. Znikło trochę piwa i cienkusza domowego (ja pijam już tylko własnej roboty winko z dolewką soku i rozcieńczone wodą) i wypaliło się trochę gałązek na grillu, ocieplając klimat wieczorny.
Przydało się też łażenie za kozami, które już ledwie wytrzymują na pastwisku, bo Anna nazbierała koszyczek kurek, a my z Adamem wiadereczko owoców czeremchy. Z kurek powstał sos-rewelacja do klusek leniwych z domieszką twarogu koziego i pysznej świeżej kwaszonki, mieszanej z ogórków i liści buraczanych. A z owoców czeremchy kilka buteleczek soku i gąsiorek nowego wina. Piąteczka.

Ogórki już się kończą. W większości przerobione na sałatki, głównie z domieszką domowego octu jabłkowego i różnorakich przypraw i zakiszone. Ruszają pomidory i papryka. Także są już cukinie i patisony, zatem sezon leczo cygańskiego przed nami. Ponieważ temperatura sprzyja domowemu serowarstwu, to i zapas żółtych serów rośnie, z mleka niepasteryzowanego, na domowym zakwasie. Jest jak trzeba.

3 sierpnia 2019

Robimy swoje

Lato nabrało jakiejś takiej jesiennej atmosfery. Pewnie dlatego, że noce są stosunkowo zimne, podobnie poranki rześkie, a niebo często zasnuwają chmury. Deszcz pada co kilka dni, choć bardziej nocy i to czasem rzęsiście, więc pastwisko ma się dobrze. Kozy korzystają z niego całe dnie.
Kiedy słońce czasem wyjrzy od razu robi się ciepło i bardzo ciepło, ale upały 30-stopniowe są rzadko i występują pojedynczo, jednego dnia przedbieg, drugiego odbieg.
W sumie lubię taką pogodę i nie narzekam.
Owady gryzące prawie znikły.
Ogródek nas żywi cały czas, zaczynają się już powolutku pomidory. Jest fasolka i ogórki, zioła wszelakie. Robię co rusz sałatki z ogórków już na zimę, w różnych smakach i zalewach. Oraz małosolne jako stałą przekąskę.
Dzięki zapanowaniu umiarkowanej temperatury mogę wreszcie robić sery dojrzewające, żółte. To już stopniowo zapasy na dłużej.
Generalnie odżywiamy się prawie wegetariańsko, ale tak zawsze jest o tej porze roku.

Dynie i cukinie oraz patisony rozkrzewiły się bujnie i przyrastają w owocach. Tylko patrzeć.
Śliwki latoś słabo, bo susza wiosenna przetrzebiła zawiązki. Trudno. Mam jeszcze zeszłoroczne słoiki, więc żadna bieda.

Podobnie z innymi rzeczami. Owies już kupiony i zmagazynowany, siano zebrane, dzisiaj zwozimy i pakujemy w paszarni kostki słomy na ściółkę, kupione u znajomego rolnika. Trzeba będzie jeszcze ziarno dla drobiu uzupełnić, osypki zmielić, ziemniaków kupić jesienią i to wszystko.

Piec nastawiony i pieką się w nim niejadalne wytwory rąk, ceramiczne naczynia.  Trzeba będzie trochę zdjęć zrobić na dowód, że pracownia jest i powoli robi swoje.

26 lipca 2019

Letnia codzienność

Był festiwal, trochę dorocznych spotkań, muzyki, handlu jarmarkowego.
Pogoda dopisała, było ciepło, raz krótko padało, nie nazbyt gorąco, kulturalnie.
Pastwisko odrasta, kozy pasą się na nim wygodnie póki co.
Sąsiednie pola stają się wolne od zboża, bo już są żniwa, zatem i stres, że pójdą w szkodę znika.
Ogórki, ogórki, ogórki.
Na razie idą głównie na sałatki w słoikach i małosolne. Dziś doszedł też syrop z mięty, którą trzeba było zebrać, tak się rozrosła. Już drugi raz w tym roku taki zbiór. Anna stosuje go namiętnie do napojów i drinków. Dla mnie za słodki, wolę soki owocowe.

Ogródek daje także na co dzień jarmuż (zjadamy z patelni z jajkiem albo serem, podobnie jak szpinak), sałatę, rzodkiewkę z drugiej tury, fasolkę, koper, liściasty seler i liście buraka, zioła w wielkiej liczbie. Właśnie był drugi dosiew po zebranych i zjedzonych już dobrach, nowy rzut jesiennej rzodkiewki, szpinaku i sałaty.
Pomidory w cieniu akacji mają jednak zbyt mało światła w ciągu dnia, aby się zaczerwienić. Czekamy na upały, może wtedy dojdą. Ale upałów, wbrew zapowiedziom, nie ma. Najwyżej dojrzeją na parapecie okien od strony południowej.
Te kilka drzewek przy płocie od południa już zostało obejrzanych przez urząd i jest pozwolenie na ich wycięcie. Ponieważ jednak rosną na granicy ogródka, drogi i mogą zahaczyć przy wycince o druty elektryczne konieczna jest specjalistyczna firma z odpowiednim sprzętem do wykonania tego. Poza tym poczekamy na zbiór pomidorów, rozkręcimy stelaż tunelu i dopiero wtedy będzie można wziąć się za to zbyt długo odkładane działanie w miarę bezpiecznie.
Miłośników drzew uprzedzam, że mamy ich wokół domu i w obejściu całe mnóstwo, nie zamierzamy ich wycinać, są zbawieniem dla domu w upały i mrozy, dla nas i zwierząt, które mają gdzie się kryć. Niemniej te kilka robinii robi od kilku lat zbyt wielki cień w miejscu grożącym awarią, i konieczność jest nieodwołalna.

Do tego Jary doznał wreszcie natchnienia i zaczął przychodzić do pomocy. Można było ruszyć stary wychodek z miejsca, znaleźć mu nowe, rozebrać go też z daszka, aby wyremontować go, uszczelnić i pomalować. Trwa rżnięcie drewna na zimę i układanie w drewutni oraz naprawa ogrodzenia.

18 lipca 2019

Sezon ogórkowy

Były trudne chwile przez upały i suszę, która całkowicie wypaliła pastwisko. Kozy, wściekłe z niezaspokojonego apetytu dawały się we znaki, znikając w buszu, i wymuszając wielogodzinne spacery z nimi, w celu kontroli, aby gdzieś w szkodę nie weszły. Bo przecież zboża i uprawy na polach jeszcze.
Od czasu jednak, gdy zaczęło wreszcie padać, zrazu słabowicie, ale ostatnio całkiem porządnie, ziemia dostała odpowiednią ilość pomocy z nieba i trawa w zagrodzie zaczyna powolutku odrastać. Na tyle, że kozy spędzają tam kilka godzin dziennie bez ucieczek. Niemniej na spacer też trzeba się od czasu do czasu wybrać, aby pragnienie zielonego zaspokoić.

Były już zbiory porzeczek. Mimo suchej wiosny jakoś okazało się, że nawet w sumie obrodziły kapkę lepiej, niż w zeszłym roku. Jednak czarnych było mniej, za to rezultat podbiły porzeczki czerwone, i przede wszystkim białe. Które uginały się do ziemi pod ciężarem owoców. Rosną w ogródku przy domu, gdzie mają cień w razie upału i są systematycznie podlewane.
Zrobiłam trochę galaretki porzeczkowej, soków i reszta poszła na wino. Kilka gąsiorków pyrka pracowicie. Czyli zapasy witaminek zostały uzupełnione.

W ogródku zielenina rośnie bujnie, dynie kwitną i rozrastają się wszerz i wzdłuż. Zioła również. Bób już został zjedzony, zaczęła się fasolka jako przystawka. Jarmuż i sałata w zamian za szpinak. Pomidory spowolniły dojrzewanie z racji chłodów i zachmurzenia. Za to dojrzewają systematycznie ogórki i mamy ich do woli. Sezon ogórkowy rozpoczęty zatem.

Poza tym były nowe lęgi. Kolejna partia indycząt poszła na swoje. Gąsięta mają się dobrze i zaczynają obrastać w pierwsze piórka. Kurczaki dawno samodzielne.

19 czerwca 2019

Zalęgi

Upały nieco zelżały, był jeden dzień wręcz chłodny, dzięki czemu oziębiłam dom, wietrząc w nocy i o poranku. Teraz znów rosną, choć zachowują pewien umiar. Za to całkowity brak deszczu. W ogrodzie permakulturowym posucha. Nasionka dyni, które nawet skiełkowały, uschły. Zatem przez dwa ostatnie dni dosiewałyśmy ubytki, robiąc dołki w starych wałach, nasypując do nich wilgotnego przerobionego kompostu i siejąc nasiona z kilku ostatnich dyń zeszłorocznych, które nam dotrwały do teraz. Jeśli jednak deszcz nas ominie, mimo zapowiedzi na najbliższe dni, rzecz się nie uda.
Za to dynie i ogórki posiane na grządkach w obejściu, gdzie jest możliwość podlewania, rosną bardzo dobrze, więc jest pewne pocieszenie.

A na koniec niespodzianka. Indyczka jednak wysiedziała. Trzeba było im pomóc wyjść z jajek, bowiem inna gatunkowa mama nie daje stuprocentowego komfortu. W tym wypadku odpowiedniej wilgotności, którą zapewnia gęś, często kąpiąca się w wodzie. Indyki jeśli się kąpią, to zawsze w piasku. Trzeba było nawilżyć nieco nadklute jaja, co sprawiło, że gruba błonka pod skorupką łatwiej pękała i pisklę mogło samo ją rozerwać od środka. Gdybyśmy tego nie uczyniły, pewnie nie poradziłyby sobie same. Najpierw pojawiała się mała dziurka, zrobiona maleńkim dzióbkiem od środka i rozlegało się popiskiwanie. Gdy nie powiększała się w dostatecznym tempie do akcji ratunkowej przystępowała Anna, delikatnie odłupując skorupkę wokół. Ostatecznie z siedmiu podłożonych jaj, wyszło na świat sześć mięciutkich kuleczek. Jedno jajo niestety uległo rozbiciu na początku wysiadywania.


Tak, garbonose.

15 czerwca 2019

Dlaczego nie chcę ratować świata

Znów po jednodniowej uldze i niewielkim deszczu, praży. Przeglądając internet wyraźnie widzę, że do ludzi zaczyna docierać fakt ocieplenia klimatu i zagrożeń z tego płynących. Ukazuje się dużo wypowiedzi, mniej lub bardziej depresyjnych i sfrustrowanych. Osób zatroskanych o stan przyrody i zaangażowanych w odkręcanie zniszczeń, jakie czyni ludzka cywilizacja. Ciekawy wpis na ten temat popełniła Krysia Cornuet na swoim blogu, pt. "Uspokajacze sumienia", do którego odsyłam, a także do artykułu w nim zareklamowanego. Warte przemyślenia.

Żyję z uczuciem lęku i bezradności jako jednostka świadomie przynajmniej od 20 lat, a tak naprawdę od dziecka. Kwestia "końca świata" zawsze była mi bliska. Z tym się urodziłam, może po to, aby coś z tym zrobić na ostatek. Apokaliptyczne koszmary trapiły mnie przez całe lata. Chcę pomóc zrozumieć ludziom, że to się naprawdę stanie i to nieodwołalnie. Nie po to, aby popadli w przygnębienie, ale stanęli oko w oko z prawdą, bo tylko prawda rzeczywiście wyzwala.

Powiem tak, moje wieszczenia zawsze się nie podobały, nikt tego nie trawił i nie trawi, jestem z tym samotna, ale żyję tak, aby jak najbardziej opóźnić zmianę, równoważyć nieuchronne zniszczenia i ignorancję społeczną, zmniejszyć ostateczny szok. Trendy uzdrawiające ziemię nieco mnie śmieszą, bo widzę jak młodzi są naiwni i coraz bardziej odrealnieni. Moje pokolenie jest ostatnie z tych, które rozumieją, co się dzieje. Późniejsze wpadną w wir szybko narastających zmian i albo wymrą szybko i nieporadnie (nie łudzę się), albo dostosują się do zmienionych/zmieniających się gwałtownie warunków, z gotowością transmigracji na wschód włącznie. Bo na wschodzie, nawet nie w Polsce, lecz dalej ludzie przetrwają. 
Nie mam z tego powodu depresji, tylko stały smutek w sobie, (choć podszyty radością, bo wiem czemu to służy). Także dlatego, że ciągle innym buczę za nisko, za ponuro, przygnębiająco, ale przecież znam prawdę i jej się trzymam. Żadnych iluzji. Jest jeszcze Bóg, metafizyka, cele, o których niewielu ma pojęcie. Może się ujawnią większej ilości ludzi właśnie pod wpływem szokowych zmian, od których najlepsi złapią wiatr w żagle. 
Zmiany nie będą z dnia na dzień. Jest czas, aby się dostosować do nich, porzucić przyzwyczajenia, lęk przed samodzielnością, okowy mentalne. Te najtrudniejsze do zniesienia są tuż przed nami. Im większa ignorancja i wypieranie, typu "jakoś to będzie", albo "tyle razy już to słyszałem i nic", albo "to się da zaleczyć, poprawić, lepiej zorganizować, uświadomić ludzi itp." tym będzie większy szok i dzikie przerażenie, gdy nagle, z dnia na dzień stabilne filary naszego świata po prostu znikną. 
Późniejsze zmiany obejmą dwa trzy pokolenia, wszystko co najgorsze dopełni się do końca tego stulecia. W sensie takim: najpierw zarazy i wojny o energię i przestrzeń dla uciekinierów z krajów zbyt gorących, o dominację kulturowo-religijną, o wodę i pokarm, epidemie zwierząt i ludzi, potem zniknięcie granic, enklawy przetrwaniowe i utopijne oraz swobodne przemieszczania się tam, gdzie da się żyć. 
Będą pojawiały się ostre katastrofy pchające szybciej procesy zmian do przodu, np. pustoszące tornada, pożary lasów, deszcz meteorów, jałowienie ziemi, upały, wymieranie gatunków, po 40 latach suszy 40 lat deszczowych, ogromne powodzie i podniesienie się poziomów mórz, większość Europy zalana, trzeba będzie przesunąć się ku północy i na wschód. Tak, porzucić nawet polskie tereny, które w latach 30 i 40 będą jeszcze dość sprawnie funkcjonowały. Przy okazji wszystkie zgromadzone wirusy i bakcyle w tajnych laboratoriach wyjdą na zewnątrz i zrobią co swoje, znikając tym samym. Podobnie z reaktorami atomowymi... Życie przetrwa, obecna cywilizacja nie. 
Jeśli zobaczymy, że matrix to nie tylko system niewolniczy, w którym tkwimy, ale ogólnie cały materialny świat, biologii i natury, kultury, nauki, ot, niedoskonałe i spłaszczone, uwięzione odbicie świata boskiej świadomości, to wspólnie możemy go porzucić bez żalu, i bez powrotu. Ziemia ma w sobie moc, aby się odrodzić i robi to od milionów lat. 
Ci, którzy chcą doskonalić ten niedoskonały świat pewnie będą mieli następną szansę, i pewnie na wyższym poziomie. Aby mogli dojść do tych wniosków sami. W każdym razie procesy, które się zaczynają ujawniać posłużą udoskonaleniu ludzkiego ducha, wykasowaniu wszystkiego, co nim nie jest. Spójrzmy na to w ten sposób, a nie będziemy źli, ani się bać.

Przy okazji zapraszam na inny mój blog "Nostradamus po polsku", gdzie zamieszczam ostatnio artykuły o odczytanych datach w przepowiedniach tego wielkiego jasnowidza, który naprawdę nigdy się nie pomylił.

12 czerwca 2019

Upał w wiejskich opłotkach

Jak znosicie ten wzmożony upał?


U nas na razie odczuwalna 31-32, choć ma być większa, nieco orzeźwiające podmuchy wiatru, piasek wydmy rozgrzany bucha w południe gorącem jak plaża, pastwisko żółknie w oczach. Kozy pasą się jedynie wczesnym rankiem, przedwczoraj o 9, a wczoraj już o 8 wołały do obory. Kąśliwe i krwiopijcze bąki i gzy, podjarane słońcem nie dają im w ciągu dnia spokoju. Nawet na zacienionym zapleczu w zagrodzie. 
Z tego powodu wstaję, o zgrozo, jak Pan Bóg rolnikowi przykazał, o świcie, aby mogły coś skubnąć choćby trochę. W sadzie, albo jak na zdjęciu powyższym, w cienistym lesie opodal.
Po południu dopiero w okolicach 18, gdy powietrze staje się znośniejsze, wyskakują na chwilę na łąkę, pasą się w wielkim pośpiechu, biegiem albo na leżąco/siedząco, pobekując, po czym galopem całe stado wbiega do obory, uciekając przed muszą zarazą. Zadyszane, utrapione upałem. 
Jednym słowem sianko, woda, cień, i mało mleka. Ale już mi nawet o to mleko wcale nie chodzi, bo w taki czas jedynie twaróg, jogurt i kefir się udają. Tylko, aby miały chociaż trochę ulgi. 
Dodam, chemiczne środki odstraszające zostały zastosowane. Nic nie wnoszą, albo tak niewiele, że tego wcale nie widać. Dzisiaj jednak użyty olejek herbaciany w widoczny sposób ulżył tym najbardziej atakowanym. Czyli jest jakiś sposób.
Oby udało się przeżyć ten tydzień. I następny, który też niewiele ma być lżejszy. 
Poza tym zielenina w ogródku krzaczy w oczach, pomidory wznoszą się szybko do góry, papryka ma już owoce, dynie wypuszczają liść za liściem. W mieszkaniu, mimo krótkiego palenia w południe pod płytą, ze względu na robienie twarogu, temperatura jest niższa, niż na zewnątrz, zasługa cienistych drzew wokół, z pewnością. Które także okazują się dobrą przesiewającą światło zasłoną dla roślin ogródkowych. 
Drób chowa się w cieniu w najgorsze godziny. Trzeba dbać o wodę, aby była zawsze w potrzebie. I dokarmiać co rusz najmłodszych. Pisklęta indycze i kurze, pod jenduszką prowadzącą i kwoką, mają się świetnie i zdrowo. Z zapałem polują na muchy. Taka temperatura akurat im w tym wieku bardzo sprzyja.

Ku pamięci zamieszczam zdjęcie jeszcze niedawno bujnie kwitnących akacji (robinii) za domem. Ich zapach był oszałamiający i popołudniu i wieczorami pchał się do pokoju przez drzwi na taras zachwycającą chmurą. Od wczesnego rana huczały w koronach drzew przeróżne owady (och, nie tylko pszczoły żywią się pyłkiem, pełno tam przeróżnego bzyczącego tałatajstwa, pszczółek dzikich, os, osek, trzmieli, szerszeni leśnych, chrząszczyków i muchowatych też). Któregoś dnia zawiał wiatr i w ogródku przydomowym spadł śnieg z płatków akacjowych. Pozostało nam po tym przełomowym czasie winko kwiatowe, które bulgocze w gąsiorze.

9 czerwca 2019

Sienne zbiory

Sianokosy przez trzy pierwsze dni szły jak po grudzie.
Kośba poszła szybko i sprawnie. Pogoda dopisywała. Chciałyśmy zmieścić się w kilku prognozowanych dniach słonecznych, po których miało zacząć solidniej padać. Jednak, gdy siano wyschło i można już je było zbierać, 2 razy padła maszyna do kostkowania na łące. Kilku innych właścicieli kostkarek odmówiło z różnych przyczyn. Akurat pracowali, mieli nieprzygotowane maszyny, albo tłumaczyli, że właśnie jest wielikoje świato prawosławne. Tymczasem czas naglił. Kolejnego dnia Anna, po wysłuchaniu kolejnej odmowy ruszyła sama na łąkę i kilka razy przywiozła na przyczepce i pace samochodu siano luzem. Ale umęczyła się tylko, względem niewielkich efektów. Do tego siano owo zajęło całe pomieszczenie w budynku. W kostkach zmieściłoby się tam wielokrotnie więcej. Na szczęście nagle trafił się katolik ze sprawną i zadbaną maszyną z dalszej wsi. Anna zmobilizowała znajomych, którzy przypominali sobie kto gdzie co ma i w ten sposób dostała odpowiedni namiar.
Przyjechał punktualnie na łąkę, skostkował wały szybko i sprawnie. Po raz pierwszy, odkąd robię sianokosy widziałam tak dobrze ściśnięte i związane kostki. Znalazł się także pomocnik, Andrij, w całkiem dobrej formie, pracujący w niesamowitym tempie i z ogromną wytrwałością, której już u młodych mężczyzn się nie spotyka. Siano zostało zwiezione w kilku obrotach samochodem z przyczepką. Pomagałam ile mogłam, raz spadła większość kostek na zakręcie przy chacie, trzeba było zwieźć taczką. Potem donosiłam kostki Andriuszy, który je widłami wrzucał na stryszek.
To właśnie dlatego, że nie mamy dużej stodoły, a miejsca do gromadzenia zapasów są pod dachem, nie możemy skorzystać z belarki, która weszła w modę wśród rolników od jakiegoś czasu. I stąd kostkarek jest coraz mniej, są w coraz gorszym stanie i psują się łatwo.
Prognozy tego dnia były burzowe, ale jak zazwyczaj okazały się przesadzone. Było gorąco i wiał orzeźwiający wiatr. Dopiero po zmierzchu raz czy dwa zamruczało za horyzontem, i nie spadła ani jedna kropla deszczu. Jedynie nieco zelżała temperatura. Udało się bez problemu umieścić zapasy pod dachem.
Ostatnie reklamy prognostyczne, którymi bombarduje internet, a czasem nawet ostrzeżenia rozsyłane telefonami uczą ludzi paniki i strachu przed przyrodą. To nowy wynalazek, żeby straszyć zbiorowo pod płaszczem ostrzegania. Nie ma nic bardziej denerwującego, gdy co chwila brzęczy któryś z kilku telefonów, dostający SMSa przed burzą. Która wcale nie nadchodzi, albo okazuje się zwykłą przymiarką do czegoś w rodzaju burzy. Bo przecież zapowiadane opady wcale nie nadeszły...

30 maja 2019

Na zdrowie

Ogródki zostały jako tako ogarnięte, nawet obszar permakulturowy odnowiony, skoszony i obsiany dynią, gdy znienacka pojawiła się duża przeszkoda. Ankę Warszawiankę podczas pilnej pracy na naszym nieużytku, gdzie ścięła kilka samosiejek, żeby zrobić drogę przez gąszcz, a przy okazji trochę zielonych gałęzi kozom dać do zjedzenia - zawiało. Zwyczajnie, było gorąco, ona zbyt ciepło ubrana, jak to każdy urodzony wielkoblokowy Warszawiak źle oceniający zmiany zewnętrznej temperatury, zdjęła wierzchnie okrycie, zerwał się chłodny wiosenny wiaterek i "złapała wiatr", mówiąc językiem podlaskich babek. Efekt? Silny ból gardła i głowy, zbyt niska temperatura ciała. Szło z pewnością na coroczną anginę.
Nie przymierzając, znów muszę się pochwalić. Zaaplikowałam jej lekarstwo. To samo, które stosuję od kilku lat na sobie i na niej, z całkowitym powodzeniem, opisanym na tym blogu tu, tu i tu. 12 kropelek, już z rana następnego dnia, widząc, że sprawy szybko idą ku kompletnej rozwałce. I kazałam leżeć w łóżku, biorąc na siebie obrządki.
Pojawiła się lekka gorączka i katar, ale ból gardła nie ustępował. Powtórzyłam zatem dawkę, naprawdę niewielką w stosunku do stosowanych ilości, wieczorem. W nocy przyszła nieco większa gorączka, w dopuszczalnych granicach do 38 stopni, i katar się wzmógł. I rano okazało się, że ból gardła całkiem znikł. Zostawiając jeno chrypkę.
Nie będę przedłużać opisu objawów stopniowego ustępowania choroby, które jeszcze trwają, ale mogę powiedzieć, że po dwóch dniach od zachorowania przypadłość zaczęła się cofać, po trzech Anna mogła mi już pomóc w tym i owym na dworze, a dzisiaj już tylko czasem odrywający kaszel pożegnalny ją męczy.
Zaiste, pełen sukces domowego leczenia.

Pogoda nieco się ochłodziła i znów przyniosła wilgoć i deszcze, przeważnie nocne lub poranne. Kozy zatem mogą iść na pastwisko.
Indyczęta stopniowo trafiają w ręce innych hodowców. Zatem mam chwilowo nieco mniej pracy z opieką nad nimi. W kolejce są jeszcze inne lęgi.

Ogródek przydomowy ostatecznie wygląda z powietrza teraz tak:


A od strony wnętrza takie przynosi rezultaty codzienne. (Szpinak już był, i jest jeszcze, więc się nie chcę powtarzać. Do tego dorodny szczypior).


Co oczywiście zjadamy z wdzięcznością dla matki ziemi w różnych formach sałatkowych, ze szpinakiem, albo z jajem, ogórkiem i majonezem. Ewentualnie tak:


Zalane solanką, z dodatkiem przypraw zwykłych do kiszonek, jeden słój samych rzodkiewek, drugi z liśćmi. Pyszny wiosenny dodatek do śniadania, obiadu, czy jako przekąska.