28 lutego 2011

Porządek musi być

Zima nie odpuszcza. Piękne słońce i mróz. Trochę powiało i już się cieszyłam, że przyniesie odwilż, ale nie. Trwa nadal bez zmian. Kury i gęś zwolniły nieśność. Mam ostatnio trzy jaja na 2 dni.
O odstawieniu młodych wciąż nie ma co marzyć, póki się nie ociepli. Na razie zreorganizowałyśmy nieco stado, tj. liczniejsze kaziuki (3+5) poszły do większego boksu zajmowanego dotąd przez białaski, a Misia z Gwiazdą i dziećmi (2+2) poszły do zagródki kaziukowej. Ten większy boks jest ponadto bliżej kostek siana i kaziuki ostatnio dostawały szału na widok możliwości podkradania siana przez szpary w ogrodzeniu, której same nie miały. Nawet 2 razy Dziunia przeskoczyła do Miśki, włoiła jej z byka i sama dorwała się do zdobyczy. Na wielki ryk skrzywdzonych białasek Ania musiała interweniować i przywracać porządek. Teraz - na razie - uspokoiło się. Dojścia do siana pilnuje Kazia i prawie nie dopuszcza reszty swego rodu (oprócz tegorocznych dzieci) do źródła. I wnerw potajemny trwa, tyle, że już nie burzy spokoju w połowie obory. Bo Kazia ma autorytet szefowej i żadna koza jej nie podskoczy.

Młode rosną zdrowo. Król jest już tak wielki i ciężki, że go nie mogę podnieść, waży ze 30 kilogramów. Za to Cycek zostanie chyba mianowany Nieuchwytnym Cwaniaczkiem.

Ponadto polakierowałam wodnym lakierem ściany w pakamerce w wejściu do kuchni. Ania pomalowała dolną część kredensu białą farbą i układam już z wolna akcesoria kuchenne (talerze, kubki, szklanki, sztućce, słoiki z tym i owym) oraz zapasy żywności (mąka, kasza, ryż, takie tam), do tej pory składowane w niewykończonym pokoju, w miejscu docelowym. Powoli powoli porządek nastaje.

26 lutego 2011

Przewiosenne zbytki

Wczoraj Ania rozpętała burzę pyłową w kuchni całkiem od rana. Czyli, po szczegółowej dyskusji ze mną w sprawie efektu końcowego, zabrała się za czyszczenie starego kredensu z większości dawnego ciemnobrązowego ubarwienia (osiągniętego bejcą i woskiem). Wzbiła swoją machiną tuman drobnego pyłu, który osiadł na każdym szczególe wystroju kuchni. Po czym wpuściła mnie z wodą i ściereczką do dokładnego umycia mebla. Na tym praca moja się nie skończyła, bo jak już myję to myję. Wypucowałam zatem jeszcze kuchenkę gazową i omiotłam zapylenie z głównych sprzętów kuchennych oraz podłogi. Ania zajęła się zaś zalepianiem ubytków w drewnie. I tak nam zeszło do wieczora.
Dzisiaj zaś orzekła rano:
- Mamy miesiąc na doprowadzenie chaty do porządku. Koniec z komputerem i internetem. Pracujemy od rana do wieczora. Idzie wiosna i prace w polu. Koźlęta trzeba odsadzić i zacząć doić kozy. Gnój wywalić z obory. Nie ma czasu na zbytki!
Po czym zjadła cokolwiek i fru! pojechała do domu kultury chodnik tkać.
No, to ja na to konto jeszcze trochę w internecie sobie pobuszuję.

25 lutego 2011

Prze-życiowy apel

W zimne zimowe poranki wędruję sobie po swoich ścieżeczkach internetowych, wymieniam czasem zdania ze znajomymi i nie, i ostatnio zbieram wnioski. Zauważam narastającą szybko tendencję, oraz napędzający ją zbiorowy strach (może jeszcze u niektórych kontrolowany lęk, wypierany na co dzień żartami, sceptycznymi i głupkowatymi, albo powoływaniem się na cytaty, że zawsze tak było, że dobrze nie było i ludzie bali się o przyszłość, a przecież wciąż istniejemy...), lub wymachiwaniem sztandarem postępu cywilizacyjno-technologiczno-kulturowego.

Muszę przyznać, że nasza zagroda powstała między innymi z takiego lęku. Przynajmniej mojego. Który w pewnym czasie, jakieś 10 lat temu pojawił się dość konkretnie, a potem już tylko narastał.
Nasze z A. działania są prywatne i można powiedzieć auto-terapeutyczne. Lecz już choćby przez fakt, że trochę osób czytało moje książki i artykuły i opisane w nich apokalipsy, a także w jakiś sposób ludzie ci sugerują się, lub tylko bacznie obserwują moją postawę życiową teraz, może biorąc ją za jakąś wskazówkę, a może za dowód nieuleczalnego dziwactwa, to chcąc nie chcąc wywierają one pewien wpływ na innych.

Wczoraj w necie napotkałam wypowiedź Alefa Sterna (przywołuję go drugi raz na tym blogu całkiem spontanicznie, he, ale to przez podobieństwo intuicji), pod którymi mogłabym się podpisać, jako osoba dotknięta katastroficznymi przeczuciami, lecz nie napisać ich, gdyż wezwania i apele do zbiorowości są obce mojemu charakterowi. Zatem po prostu tutaj zacytuję apel, napisany jego ręką.
Że brzmi patetycznie?
Cóż...

***

Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!!!!

Nadchodzi czas żniw. Żniw kości. Kosiarz już rozłożył swoją kosę. Setki, tysiące kos.

Kombajny. One już grzeją silniki.

Nie dajcie się zwieść telewizorom i gadającym głowom. Bądźcie mądrzy przed szkodą, a nie po niej.

Zróbcie zapasy, środków żywności, leków oraz paliwa, węgla, oleju opałowego, opału.

Kupcie nasiona, a po kolejnej nadchodzącej powodzi, skopcie trawniki i pola.

Posiejcie co się da: warzywa, zboża, owoce. Tylko tak przetrwamy kryzys. Chrzanić dopłaty unijne i kontraktowe dostawy. Trzeba zaorać pola i zasiać zboża!!!!!

Róbcie przetwory, gromadźcie zapasy. Kiszona kapusta, smalec, zresztą mądrzy gospodarze wiedzą co i jak. Zapytajcie dziadków.

Kupcie baterie słoneczne, zakładajcie elektrownie wiatrowe.

Jeśli możecie kupcie kurczaki, króliki, krowy i owce.

Zapas własnego mięsa, przyda się w nadchodzących czasach.

Pilnujcie ziemi i pamiętajcie, że ona wyżywi każdego z jego pracy.

Przestańcie wydawać pieniądze na kolorowe rzeczy z telewizora.

Nadchodzi godzina próby.

Pamiętajcie, że będzie to bańka spekulacyjna. Celowo wstrzymana dystrybucja towarów i dóbr.

Pamiętajcie, że te zapasy są gromadzone, na czas kryzysu, ale ich nie będzie, bo zostały rozsprzedane przez cwaniaków, którzy zarabiają na przechowaniu ich niby dla Państwa.

Pamiętajcie, że UE ma zapasy strategiczne, ale mogą nie dojechać na polskie rubieże
wschodnie.

Polę Laskę czeka chwila próby i oby to nie był Ostatni Lot i obym ja Ostatnim Lotem nie był opuszczając miasteczko przeklętych.

Kto ma uszy niechaj słucha. Kto ma głowę na karku niechaj działa.

Na odrzwiach domostw swoich umieście Ostatnie Słowo z Poli Laski.

Alef Stern Czwartek, 24 lutego 2011 roku

24 lutego 2011

Wykończeniówka

Zaniosło nas dzisiaj z wizytą do państwa P. Żeby podejrzeć, jak zaszpachlować samemu łączenia płyt gipsokartonowych. Przy okazji obejrzałyśmy niedawno narodzone koźlaki, w liczbie dwóch. Wykoty przypadły u nich akurat na powrót mrozów, więc pani P. założyła maleństwom... wełniane sweterki po swoich dzieciach, odciąwszy najpierw rękawki i zapinając swetry koziołkom na plecach. Wyglądają teraz obydwa jak drogowcy podczas prac remontowych. Ale, mimo zimna mają się dobrze i są dorodne.
Po powrocie, jak zawsze, tym bardziej mi dokuczył widok naszego domowego bałaganu. Oni jednak są od nas w przodzie z pracami wykończeniowymi, przynajmniej w obrębie kuchni i pokoju, czyli tam, gdzie spędzają najwięcej czasu. U nas wciąż wszystko na głowie, pudła, pudełka, kosze, stosy talerzy i słoików wpost na stole, bo nie ma gdzie ich wetknąć. A nad całością wiszą stare, brudne, drewniane sufity...
Po drodze wstąpiłyśmy do sklepu budowlanego, kupić ciemną bejcę do belek stropowych. Sprzedawca zmartwiony. Nic nie idzie. Nigdy, w żadnym roku istnienia sklepu nie miał aż tak martwego sezonu zimowego.
No, i po powrocie Ania wylądowała na poddaszu z zapałem do pracy. Pomalowała kilka jętek, a ja zrobiłam przy okazji poniższe zdjęcia. Akcesoriów poddaszowych.


Gadżeciarski fotel obciągnięty skórą, z narzuconą wyprawioną skórą z naszego koziołka. Na razie służy głównie do chwilowego odpoczynku.


I kilka słomianych naczyń, ręką Niny i Ani robionych, na najnowszym chodniku utkanym przez Anię na krosnach w domu kultury.

23 lutego 2011

Kocie domki

Oto wstępne zastosowanie dla montowanych szafek kuchennych.


Czyli Kicia j Jasio w swoich apartamentach...

22 lutego 2011

Proroczy wtorek

Mieli według moich racjonalnych planów zapisanych na tym blogu przybyć we wtorek i zamontować szafki kuchenne. Mały poślizg o tydzień nie jest niczym nowym w naszych relacjach. Ot, przymroziło, każdy rozumie. Ale Wtorek wypełnił się prawie co do joty. A to sprawia, że czuję się niczym Alef Stern. Uwaga, uwaga, ja chyba prorokuję!
Dlaczego tylko "prawie", o tym za chwilę.
Wczoraj raniutko, tj. w poniedziałek, zadzwonił znienacka dostawca, że przywiezie gipsokarton, gdyż nie ma już na co czekać. Kryzys w budowlanym handlu trwa od jesieni cały czas bez zmian. To zresztą ciekawa uwaga dla tych, którzy wciąż odkładają budowy i remonty na przyszłość. Mimo, że znajomi sprzedawcy wszyscy mówią, że budowlane rzeczy zdrożeją na wiosnę, nikt nie kupuje żadnych akcesoriów, żadnych materiałów! Trwa to jak cisza morska, czas iście zaczarowany.
Jednakowoż dzisiaj, tak samo z samego rana kierowca ciężarówki zawiadomił nas, że nie da rady wyjechać, zamarzło mu paliwo w samochodzie. Znów w nocy temperatura spadła poniżej 20 stopni.
Mimo to, nasi majstrowie dwaj, tak samo jak zaczarowani, bez żadnych wcześniejszych uzgodnień zjawili się w naszej chacie i mróz ich nie wystraszył. Niby pogadać o planach prac i cenach, ale najwyraźniej Wyprorokowany Wtorek miał moc sprawczą. Kiedy ujrzeli walające się po kątach szafki kuchenne, z ochotą chłopców-majsterkowiczów chwycili za narzędzia i dalejże je ustawiać, dokręcać i montować. W kilka godzin postawili wszystkie do pionu, na nóżkach, przymocowali do ściany, przycięli blat i byłoby wszystko zrobione, gdyby nie zabrakło pewnej niewielkiej, ale istotnej części do baterii kranowej... Nie udało się jej kupić w miasteczkowym sklepie (właściciel nie uzupełnia od dawna zapasów, bo ledwie wiąże koniec z końcem, ze względu na zastój w branży, jak nigdy!), zatem rozeszliśmy się w pół-roboty, umawiając się na telefon, gdy tylko obiecany gipsokarton do nas dotrze.
Nadal zatem zmywam w łazience, żeby było jasne.

Kiedy opisałam całą tę dzisiejszą historię z pewnymi anegdotycznymi detalami, których teraz nie ma w tekście, ogarnęła mnie nagle myśl, która niestety okazała się znowu prorocza. "Kliknij "zapisz!", no, kliknij!" - przymuszała mnie ni stąd ni zowąd intuicja. A rozum na to: "Po co? Już i tak kończę"... I w chwilkę potem zgasło światło i przez kilka minut szukałyśmy po domu w egipskich ciemnościach świecy i zapałek, tudzież latarki. Kiedy prąd wkrótce włączono okazało się, że tekst zniknął nawet z roboczych wersji i już nie zechciało mi się go odtwarzać z pamięci po raz drugi.
Oto tutaj jego wtórnik, dość okrojony.

20 lutego 2011

Zdrowe niezdrowie

Mam kłopoty ze snem. Zasypiam, owszem, ale dość szybko budzę się i zaczynają się godziny trzeźwości aż do świtu. Na szczęście, nie chodzę do pracy na wczesną godzinę i stres z tego powodu mnie nie gryzie. Że się nie wyśpię. Zazwyczaj przecież jednak o świcie zasypiam i śpię mocnym snem kilka bitych godzin, nawet do 10 albo i 11. I śni mi się wtedy, łoj, śni się.
Już nie próbuję przeniknąć (ani tym bardziej niweczyć) przyczyn. Przeważnie bowiem są natury... telepatycznej. Żeby przyczynę bezsenności usunąć musiałabym po prostu odłączyć się od... internetu. Tak jak to udało mi się już dokonać z telewizją. A jak na razie do tego nie dojrzałam.
Nie jest łatwo i prosto mieć unerwienie subtelne jak mimoza. Jeśli komuś trudno jest uwierzyć, że przez cudze emocje, takie i owakie zagadnienia i intensywne myślenie kilku nieznanych mi całkiem osób akurat poruszone, można się notorycznie nie wysypiać, to wytłumaczę całą rzecz na bazie ściśle fizycznej.
I nawet pominę kwestię moich kilku spanikowanych wizyt u lekarzy-specjalistów, spowodowanych niepokojącymi mnie objawami. Objawy zawsze przechodziły mi dokładnie i ostatecznie po wizycie i konsultacji. A po jakimś czasie nadchodziła wiadomość, że ten czy owa z moich znajomych zachorował właśnie na to, co w panice swojej sobie byłam suponowałam.

Oprócz prze-wrażliwości telepatycznej cierpię też na nadwrażliwość na wszystko co chemiczne i sztuczne. Nie jest to co prawda alergia, ale blisko, całkiem blisko. Np. nie jestem w stanie zatrzymać się w sklepie na dłużej, niż minuta-dwie przy stoisku z produktami chemicznymi, tj. środkami czyszczącymi (proszki i płyny do prania i czyszczenia) lub kosmetykami (od szamponów po kremy ochronne). Nie tylko dostaję wtedy swędzenia na całym ciele, ale przede wszystkim czuję smak tych substancji w ustach! Całkowicie realnie i fizycznie. Brrr!
Zmusiłam tym Anię do poszukiwań i zakupiła jakiś czas temu orzechy piorące zamiast proszków do prania, które straszyły mnie zgromadzone w łazience. Pierwsze pranie było dla nas obu eksperymentem, bo rozwieszone na piecu ścianowym napełniło cały pokój specyficznym zapachem, tak samo intensywnym. Ta intensywność nieco mnie z początku przeraziła (że będzie podobnie jak z proszkami), ale już przy drugim praniu wcale nie zareagowałam i teraz okazuje się, że można bez chemii spokojnie żyć.
Wymieniłam także mydła kąpielowe z zapachami na zwykłe mydło szare. Ulga. Bo ilekroć z pośpiechu umyję ręce aromatyzowanym mydełkiem Ani czuję cały ten jego cholernie sztuczny aromat w ustach, aż do mdłości i bólu głowy.

Z biegiem czasu zauważyłam, że wystarczy, że na coś zwrócę uwagę, a od razu zaczyna się reaktywna jazda mojego ciała. A to na pasteryzowane i dosmaczane spirytusem pseudo-piwo czy państwową whódkę, a to na super-konserwowane jedzonka zawarte w puszkach i słoikach, a to na napoje dosładzane aspartamem i inszymi fruktozami. Mogłabym się z moim ciałem zwyczajnie umówić, aby dawało znak w określony sposób, gdy cosik się z czymś nie tak, jak trzeba... Niezależnie od tego, czy mi rzeczywiście dana rzecz szkodzi.
Bo w rzeczywistości, jak dotąd (odpukać!) na nic specjalnego nie narzekam i należę do ludzi odpornych na większość dolegliwości trapiących przeciętną ludzkość. Najgorszą chorobą jaką przebyłam w życiu to grypa hongkong w dzieciństwie, przez co zostałam na nią uodporniona. A od kiedy zamieszkałam na wsi i mieszkam w ogrzewanym glinianym piecem mieszkaniu nie wiem co to przeziębienie, katar, grypa, angina i tego typu sezonowe dolegliwości. Zresztą Anna również ma się w tych sprawach nader dobrze. Co oznacza, że ważne/najważniejsze są warunki, w jakich się mieszka i żyje na co dzień.
Jeśli nawet pojawia się kichanie, ból gardła, ból głowy czy dreszcze, u mnie czy u niej, to szybkie działanie lecznicze (łóżko, termofor, cytryna z cukrem, gorąca herbata, kilka kropel amolu do buzi) szybko sprawę załatwia i unicestwia.

Jaki z tego morał?
Wieś a-cywilizacyjna jest panaceum na większość bolączek. Zaś częstą bezsenność zaczynam coraz lepiej wykorzystywać do wchodzenia w stan czystej medytacji. Może kiedyś uda mi się uzyskanym spokojem promieniować na wszelkie zwichrowania, ludzi, spraw i rzeczy...?

19 lutego 2011

U-cieczka

No, i sypie już drugi dzień. Dzisiaj wreszcie przestało wiać. Chata znów wygląda bez zmian, jak na zdjęciu frontowym.
W środku, niestety, też wciąż bez zmian. Bałagan, zmywanie w miednicy w łazience, wszystkie sprzęty kuchenne odstawione na środek, lawiruję wśród nich, aby napalić w piecu, ugotować posiłek, nałożyć na talerze i zwierzęce miski, niczym akrobatka. Pocieszający jest fakt, że już wszystkie płytki naklejone, trzeba jedynie je jeszcze zafugować.
Mam co prawda przez kilka budowlanych lat ostatnich wprawę w takim życiu biwakowym na co dzień, bywało przecież o wiele gorzej! nie tylko ciasno, brudno, lecz na dokładkę zimno. Więc właściwie znoszę niedogodności bez mrugnięcia okiem. Teraz przynajmniej jest ciepło, a i zjeść mogę kulturalnie w jadalnym pokoju na stole, siedząc zwyczajnie na krześle, a nie jakimś chyboczącym się stołku przy chwiejnej ławie. Mało tego, mogę się nawet wykąpać w gorącej wodzie, w ciepłej łazience, a nie w misce wody w kuchni rozgrzanej przez kilka godzin intensywnego palenia pod płytą do 17 stopni Celsjusza!
Dziczeję w tym wszystkim, dodam jeszcze. W ogóle mam tendencje do mizantropii i im dłużej ludzi nie oglądam, tym bardziej nie chce mi się tego robić. Zapadam jakby w jakiś lej, zresztą całkiem przyjemny lej, albo raczej jaskinię, przyjemny do chwili, gdy ktoś zechce mnie z niego wyciągnąć na świat. Boże, jak ja się opieram! Wszystkimi kończynami, prawie gryzę. I nawet nie ma to żadnego logicznego podłoża, ot, dobrze mi w tej mojej jaskini, ze zwierzętami do rozmów i relacji wszelakich, zamiast przedstawicieli własnego gatunku.
I właśnie wczoraj Ania siłą nieomal wyciągnęła mnie na świat Boży. Najpierw kazała wziąć kąpiel, umyć włosy, wynalazła w szafie jakieś ciuchy, w które kazała mi się ustroić i o odpowiedniej godzinie postawiła do pionu.
Narzekałam. I próbowałam oponować.
- Ale zobacz, Miłka nam uciekła i pobiegła na wioskę i jeszcze jej nie ma. Zostanę w domu, to ją wpuszczę.
- Poczeka. A jak ją przymrozi, to będzie miała nauczkę na przyszłość.
- Ale ona ma cieczkę!
- Trudno. Nic już teraz nie poradzimy na to, gdy uciekła.
Chcąc nie chcąc, załadowałam oporne ciało do samochodu i pojechałyśmy.
O 18. w GOKu odbywała się promocja książki Ani Maruszeczko "Kobieta na zakręcie"... Nie powiem, jak na gminne miasteczko przyszło sporo osób. Nina upiekła swoją słynną szarlotkę. Ania, jak zawsze, wyglądała pięknie i dalejże nawijać, jak to w radiu - rozpuszczoną piątą czakrą z udziałem wenusowego uroku osobistego i dowcipu merkurialnego.
Czemu znalazła się akurat w Czeremsze? Ano, mieszka w sąsiedniej gminie, nad brzegiem Bugu, w niewielkiej wioseczce.
Panie i panowie zadawali różne mądre i mniej mądre pytania, Ania nie oszczędzała strun głosowych, aż w końcu spojrzeliśmy cały ostatni rząd na sali na zegarki, i dalejże dawać znaki Szanownej Prelegentce, niczym realizatorzy telewizyjni, żeby kończyła program. No, i zabrała się za podpisywanie swego dzieła, kolejka ustawiła się całkiem spora. Na odchodnym umniejszyłam jeszcze zapas szarlotki na talerzu i pomknęłyśmy z powrotem do chaty, przypomniawszy sobie o tej naszej biednej krótkowłosej suczce na mrozie i wietrze zostawionej.
Była, tkwiła drżąca na tarasie, a na widok samochodu zaczęła piszczeć z radości i podniecenia. Od dzisiaj wychodzi na siku jedynie na smyczy.

17 lutego 2011

Zmywanie w wannie

Mróz zelżał stopniowo, klasycznie zaraz po pełni księżyca. Dziś tylko 4 na minusie, ale jest nieduży lecz przenikliwy wiatr. Gęś znosi jaja już systematycznie (tj. co drugi dzień) i, jak kobieta w ciąży, ma zachcianki. Znajduje miejsca nie pokryte śniegiem i wdziera się w glebę mocnym dziobem, jedząc ją z wielkim apetytem. Jest to jej potrzebne do budowania skorupek jaj, a gęsie jaja są wyjątkowo twarde.
Podobnie zresztą robią kury. Dlatego jeszcze jesienią wrzuciłam im do kurnika kilka pełnych łopat żwirku, który jak widzę, stale przegrzebują. Poradził mi tak stary Mikołaj i stwierdzić muszę, że miał rację.
Ponieważ zaczęło się ocieplać zostałam dzisiaj ostro wyciągnięta z łóżka już około 8 rano, bo robota czeka. Ania rozmontowała stary zlew, wyniosłyśmy go z domu i nakleiłyśmy kilka brakujących płytek terakotowych. Jutro kończenie, bo trzeba jeszcze kilka przyciąć do brzegu podłogi i dokupić kleju.
Zbieram zatem brudne talerze i garnki do miednicy, a potem urządzam zmywanie w łazience, zlewki wylewając na dwór, aby nie zatkać wanny.

15 lutego 2011

Koty, mróz i smak

Noc była dość zimna, -25, dzięki czemu koty dały mi spokój. Tj. nie musiałam wstawać i je wypuszczać bądź wpuszczać drzwiami na taras w ich ulubionych porach aktywności (koło północy i nad ranem), średnio trzy razy w ciągu nocy. Czują, skubane, kiedy jest zimniej i wtedy nosa nie wyściubiają na zewnątrz. Łacio jednak zwalił się na moją kołdrę jak nieruchoma, ciężka kłoda i był tak uparcie nieskory do usunięcia się, że przekręcając się z boku na bok... oberwałam sobie trzy guziki od piżamy.
Zdecydowanie wolę spać z Jaśkiem, który jednak od czasu, jak Łacio wybrał łóżko, nawet nie próbuje z tatą rywalizować. Jasiek śpi bowiem po małpiemu, przy mnie na poduszce, pod kołdrą, jedynie z głową wystawioną na zewnątrz, do samiutkiego rana. Nie drapie i jest bardzo cierpliwy, gdy mam atak bezsenności i wiercę się nerwowo.
Kicia rzadko przychodzi w ten sposób, choć bardzo lubiła ze mną spać, gdy była młodziutkim kociakiem. Przeszło jej po pierwszym miocie, za to z lubością przynosiła mi zawsze kocięta do pilnowania. Sama wtedy biegła na dwór, polować i pilnować chaty przed obcymi psami, których była wielkim postrachem. Kocięta spały smacznie w fałdach kołdry, po czym kotka wskakiwała przez okno zawsze o stałej porze, około 4-5 rano i karmiła je, układając się brzuchem do góry pod moją pachą.

Poranek był zdziebko chłodnawy w domu, ale zaczęłyśmy dzień od rozgrzewki na świeżym powietrzu, w wyżowym słońcu. Trzeba było zwieźć kolejną porcję kostek siana ze stodoły sąsiadki. Robimy to na taczce. Wchodzą na nią jednorazowo 4 kostki. Dziennie wychodzi ostatnio nawet półtorej kostki, bo dzieci mają coraz większy apetyt.
Koźlęta dobrze zniosły mroźną noc. Dostały zwiększoną porcję siana, które już wciągają na równi ze starymi kozami.

Rozpaliłam w c.o. i na obiad upiekłam koźlęcą łopatkę. Na brytfannie, z niedużą ilością oleju i większą dawką wody, przykryte z wierzchu folią alumniniową, aby mięso nie wyschło. Tu notuję sobie, aby wreszcie dobrze zapamiętać, że pieczeń kozia (udo lub łopatka) wymaga co najmniej 3 godzinnego pieczenia w piekarniku nastawionym na 220 stopni. Żeberka mniej, około godziny lub nieco więcej (5 kwadransów), zależy od grubości mięsa na kościach. Z jednej łopatki mam średnio 3 obiady dla dwóch osób. Oczywiście, można mięso spożyć na zimno, z chlebem, z surówką, też jest super.
Szpikuję je najpierw ząbkami czosnku. Z ziół najlepiej się sprawdzają zioła prowansalskie, tymianek, majeranek, curry.
O ile dawniej wycinałam starannie kawałki tłuszczu z mięsa, w których zostaje kożli aromat, to ostatnio zrezygnowałam z tego i stwierdzam, że bardziej mi tak smakuje. Przyzwyczaiłam się po prostu do tego smaku i wcale, ale to wcale mi nie przeszkadza (a wręcz przeciwnie).

Terakotowanie przerwane zatem przez mroźną pogodę.

14 lutego 2011

Planowe działanie

Może dzięki intensywnemu słońcu dobrze znoszę powrót zimy. Dziś 18 na minusie w dzień. Internetowe prognozy zapowiadają niską temperaturę co najmniej do końca tygodnia i jeszcze opady śniegu. Kozy i kury trwają pozamykane w oborze i kurniku.
Mimo to, intensywnie myślę o tym, że gdy tylko zelżeje ten atak chłodu należy już oddzielić na noc koźlęta od matek. Mają półtora miesiąca, blisko dwóch, czas najwyższy. Matki są już zmęczone ich aktywnością i apetytem, oganiają się od dzieci jak mogą. Pozwoli im to wypocząć i spokojnie dawać nam pewną ilość mleka w porannym udoju. Młodzież z kolei zacznie więcej jeść ziarna i siana, co stopniowo zmniejszy ich pazerność na mleko.


Pojawiły się pewne problemy, bo 1) boks odsadnikowy został zajęty przez Zofiję, a 2) Tynia nadal jeszcze się nie wykociła. Trzeba będzie zaryzykować i dostawić z powrotem Zosię i jej zeszłoroczną córę Zuzię do boksu białasów, Tynię pozostawić samą w oczekiwaniu na potomstwo (lub może już po porodzie), a do zwolnionego przez Zofiję boksu upchnąć młodzież. Obawiam się wzrostu agresji w przegrodzie białasek. Choć liczę, że brak w nocy dzieci nieco je wyciszy, tym niemniej początek może być ostro-rogaty.
No, a żeby tego manewru dokonać musimy najpierw zmniejszyć poziom ściółki w oborze, bo jest już tak wysoko, że dzieciaki mogą zacząć wyskakiwać przez płotek, czego Niuńki i Bartosz parę razy dokonały.

Tymczasem Ania dokształca się rolniczo. Załatwiła wreszcie do końca rejestrację koziego stada i teraz szkoli się w powiecie w temacie wymogów urzędowych względem zdobycia ekologicznego certyfikatu dla naszego gospodarstwa. Bez legalizacji różnych posunięć ani rusz jednak.

12 lutego 2011

Pozasystemowe inspiracje tym razem z nutką wegetariańską

Mimo, że aura tego nie zwiastuje, na pewno idzie wiosna :-))...
Gęś zniosła jajo nr 2, i znowu pauza. Znaczy chyba, że wiosna nieco zwolniła. W każdym razie nieuchronnie zbliża się czas podejmowania nowych decyzji, robienia planów upraw, rozwoju hodowli etc. Poznawania strategii unijnych, ale też przykładania ucha do tego, co piszczy w miejscach mniej konwencjonalnych - także.
Wracając do dyskusji pod wpisem: Ratuj się kto może! okazuje się, że powstają nowe incjatywy w handlu bezpośrednim, o czym można przeczytać tutaj np. ekopaczka.pl, Warszawska Kooperatywa Spożywcza i Odrolnika.pl.

I ciekawy artykuł na jednym z tych serwisów: Daj wolne kotletowi – zielone zadanie na marzec. W tym wypadku z lekką nutką wegetariańską.
(Ania)

Codzienne trzaski

Dziś zmontowałyśmy szafkę pod zlew i drugą, pod butlę z gazem. Nóżki, blat i drzwiczki oczywiście zostawione na koniec roboty. Jutro niedziela, zatem nie da się brakujących płytek docinać, plan jest na poniedziałek. Rozmontujemy wtedy stary zlew, nakleimy podłogę i poczekamy przez noc. Być może, być może, majster będzie miał czas wpaść we wtorek, aby pomóc nam szereg szafek ustawić, przyśrubować do ściany i nowy syfon z kranem podpiąć do nowego zlewu.
Co do gipsokartonu na sufit, wciąż nie wiadomo kiedy będzie. Budowlane roboty stoją w okolicy zupełnie i nikt, oprócz nas nie zamawia towaru, zatem dostawca czeka na inne zamówienie. Czekamy i my.

W dzień śnieżyło chwilami dość obficie. Pojawiły się lekkie zaspy i trzeba na nowo odśnieżyć podjazd. W nocy wiał silny wiatr. Oszalowanie na poddaszu wtedy niekiedy nieco trzeszczy. Nasza chata w zasadzie jeszcze nie trzaska i nie chrzęści bez powodu, ale to podobno zwykłe zjawisko w drewnianych domach.
Były trzy krótkie awarie prądu. Uczę się nalewać wodę do wiader kozom zaraz po przyjściu z obory, gdy jest prąd, nie czekać z tym do ostatniej chwili, bo może wypaść, że światła akurat nie będzie, gdy największa potrzeba.


Dzieciaki rosną w oczach. Bartosz z nabitego w sobie kurdupla robi się wysoki i sporo wyszczuplał. Matkę ma wysoką, wiktorynkę, i okazuje się, że wdał się w nią. Jaśminka jest najbystrzejsza i najweselsza z dzieci.
Kury znoszą nawet i 5 jaj dziennie. Zajadamy się teraz własnoręcznie robionym majonezem na żółtku z jaja Zielonej Nóżki. Hm, nie jestem podatna na propagandę, sceptycyzm i wątpienie jest u mnie zawsze pierwszą reakcją na każdą informację, ale to, cholewcia prawda, że te jaja "są smakowite", jak mówi Ania (ona też to przyznaje), subtelnie smaczniejsze, niż jaja od zwykłych kur.

11 lutego 2011

Póki co

Skręcić ikeowską szafkę narożną to nie byle jakie wyzwanie. Cały wczorajszy dzień na to poszedł. I w sumie większość szczegółów jest gotowa, tylko to jeszcze zebrać do kupy. Czyli wstawić półki wysuwane, drzwiczki i na koniec blat. Lecz można będzie to zrobić dopiero wtedy, jak się okazało, gdy cały szereg szafek będzie gotowy i nóżki im się odpowiednio przykręci, aby je spiąć ze sobą. A tu terakota pod zlewem jeszcze nie położona, więc znów wstrzymanie prac. Bo do księgowej trzeba jechać i krawiectwem corocznym się zająć też.
Póki co spadło w nocy nieco białego puchu i znów pola i łąki nakryte pierzynką.

9 lutego 2011

Babski rząd

No, to odbyło się zebranie wiejskie, w obecności władzy gminnej. Zeszło się kilka bab, włącznie z nami. Na 33 mieszkańców 9 osób, w tym dwóch mężczyzn. Podobno norma. No, i stary sołtys odszedł na własne żądanie, a wspólnota zgodnie wybrała jego żonę na sołtyskę. My obie dostałyśmy się zaś niespodziewanie do rady sołeckiej, my i jeszcze jedna kobieta, dawna wieloletnia sołtyska. Ani też trafiło się przewodniczyć zebraniu, mnie zaś głosy w komisyi liczyć. Ot, życie społeczne.
Kiedy ludziska się rozeszły, rada sołecka jeszcze trochę poobradowała u nowej sołtyski, kawkę pijąc z kozim mlekiem, racząc się makowcem i marcinkiem, i o kozach i krowach dyskutując. Na naszej wiosce tylko dwie gospodynie jeszcze po krowie trzymają, ale już dawno przeszły siedemdziesiątkę, zatem myślą o umniejszeniu sobie pracy. Jak? Nie, nie będą mleka ze sklepu piły, tfu! Kozy sobie kupią! I starczy im i ich bliskim. Racja. Po co się przemęczać, doić, a potem mleko niesprzedane świniom skarmiać? Eto żałko - orzekła pani Marusia, która przy radzie też się na chwilę po koleżeńsku ostała.
Tak to na wiosce rządy bab się zaczęły (jak zażartował był wójt).

Dzisiaj natomiast zabrałyśmy się wreszcie za montaż szafki kuchennej, wedle instrukcji ikeowskiej. Oczywiście dyskusji jest przy tym co niemiara, bo już po własnoręcznym zmontowaniu jednego łóżka wiemy, że trzeba najpierw dokładnie obrazek obejrzeć i nad każdym detalem się zastanowić, żeby potem śrub nie wykręcać, bo jakiś element do góry nogami niespodziewanie wypadł.
Przerwał nam zaaferowaną robotę telefon od Niny z GOK-u. Ratunku, potrzebna pomoc przy krosnach! Nauczycielka tkania, starsza, ponad osiemdziesięcioletnia pani z sąsiedniej wsi lepiej się trochę poczuła i mogła wreszcie zjechać, aby pokazać, jak rozplątać zaplątane nici. Lub je przeciąć i naciągnąć od początku.
Zatem Ania rzuciła montaż, w samochód wsiadła i dalejże warsztat tkacki studiować u źródła.

8 lutego 2011

Ratuj się kto może!

Wciąż wiatr, niespecjalnie silny, ciepły, osusza ziemię. Gusia, skubiąca pracowicie resztki trawy i korzonków zaczęła znów nieść się, po pewnej przerwie. Nie zadbałam o to w sezonie, aby zebrać i nasuszyć dla mojego drobiu zielonych ziół i teraz mieszać je z karmą. Teraz na pewno by się przydały, bo i Zielone Nóżki bardzo to lubią. Wszystko przez to, że cierpimy na brak dobrej kosy. Historia kupienia takowej, osadzenia i wyklepania to cała długa opowieść, którą sobie daruję, ale przytoczę morał: najlepsze kosy to stare kosy. Mamy taką, po byłym właścicielu, ale jest już do połowy zjechana i niewiele się nią udaje ściąć. Nowa kosa zaś jest do wyrzucenia od samego początku... Poza tymi codziennymi mini-wydarzeniami, powrócił w sferę moich zainteresowań, poprzez internetowe wypowiedzi tu i ówdzie, temat bezpośredniej sprzedaży produktów rolnych ludziom z miasta. Np. tu: http://marekkajdas.nowyekran.pl/post/889,antysystemowy-zywnosciowy-ruch-oporu , albo tu: http://icppc.pl/pl/index.php?id=68&s=rewolucja_w_angielskim.htm
W skrócie: ktoś rzucił patriotyczne hasła miastowym, typu ratujmy polskie drobne rolnictwo i Polskę, kupujmy nielegalnie, w szarej strefie, bezpośrednio na wsi. Ach, wielu radośnie podniosło głosy zachwytu, tak, tak, ratujmy! kupujmy! tylko gdzie, u kogo, jak? Ach, czemuż nie ma jak dawniej, że rolnik sam pukał do drzwi i proponował świeże warzywko, mleczko, jajeczko. 
Hm. Będę pierwsza do przywitania miastowego, z gdziekolwiek bądź, chlebem i solą, który zawita pod moją chatę, na naszą wioskę i powie ludziom: zadbam o zbyt, wy tylko hodujcie i uprawiajcie, nie martwcie się o nic więcej! Ale ma to być nie sypane, naturalne, swojskie, jak dla siebie! Jednak zwyczajnie nie wierzę w taki cud. I nie pozwalam sercu skakać z radości, czytając takie budujące wypowiedzi, apele i deklaracje ludzi z miast. Ot, gadanina. Która niczego nie zmieni. No, może jakieś pojedyncze przypadki... gdy ktoś rzeczywiście dupkę ruszy sprzed komputera i pojedzie szukać owego zanikającego w przyrodzie prawdziwego małorolnego chłopa. Osobiście mogę taki cud sobie nieco inaczej nakręcić, wykorzystując inne swoje zajęcia i znajomości, zatem nie chodzi o mnie jako producenta. 
Patrzę codziennie, jak polska tradycyjna wieś umiera. Dosłownie, w osobach starych, odchodzących z tego świata, słabnących z roku na rok rolników, którzy nie mają żadnego następcy. A wieś zapełnia się letnikami, inteligentami, hodowcami i obrońcami koni, psów i kotów, wegetarianami, buddystami i hinduistami, komunardami grającymi na gitarze, i co tam jeszcze miasto wymyśliło. Żeby to zmienić, odwrócić tendencję musiałoby coś tragicznego się stać, bo samą ideologią piekło wybrukować można. I tyle mojego zdania w tej kwestii. Pełno na tym świecie paradoksów. Miasto wylęgło całe partie ekologów i zielonych, ludzi świadomych jakie badziewie kupuje się w sklepach, lecz nikt jakoś nie zakasuje rękawów, aby przyjechać na wioskę, pogadać z rolnikami, wyłożyć im co, jak i na czym polega bio-rolnictwo. I w razie czego pomóc pracą, wiedzą, towarzystwem i wspomóc finansowo zorganizowaniem zbytu na swojskie jedzenie. Za to do przykuwania się do drzewa czy okupowania trawników, nie mówiąc o obronie wielorybów, tygrysów bengalskich i lisów przez klikanie myszką, pełno bohaterów. 
Czas jest palący i ostatni. Takim świadomym zjadaczom naturalnego jedzenia (skąd oni je mają?!!! oto jest pytanie godne Sherlocka Holmesa) z miasta powiem tyle: teraz nie ma już co rzucać haseł i tworzyć ideowego anty-systemowego ruchu, bo się tym systemu nie zrewolucjonizuje, ani nie naprawi. Teraz można jedynie jeszcze krzyknąć: Ratuj się kto może! tym, którzy jednak z miasta chcą uciec i przeflancować się na wieś. I to jest hasło skierowane do pojedynczych ludzi, w których ono jeszcze jakoś dźwięczy. 
Człowieku, nie licz na uczciwość ekologicznego rolnika, że zaopatrzy on (a raczej oni) wielomilionowe miasto w towar idealnie czysty i nieskażony, za który - świadomy co jest co - chętnie zapłacisz godziwą cenę, bo to niemożliwe byłoby uzyskać (odzyskać w postaci moralnie nieskazitelnego chłopa) przez najbliższe dziesięciolecia pracy u podstaw. Tylko zwijaj manatki i kop własny ogródek, jedz to, co sam zasiejesz, zbierzesz i wyhodujesz. Tylko wtedy będziesz miał gwarancję czystości tego, co do gęby wkładasz, ty i twoje dzieci. 
 Tyle haseł na dziś. Brnę w to dalej, własny plan koncypując. O którym pewnie niedługo wspomnę na tym blogu. Plan indywidualny i nie obliczony na zbawienie świata czy Polski, ale może kilku świadomych, lub chcących odzyskać świadomość i bezpośredni kontakt z Ziemią ludzi.

6 lutego 2011

Przedwiosenny uśmiech i pierwsza złość

Najpierw zerwał się wiatr z zachodu i sprowadził deszcz, który padał przez większość wczorajszej nocy. Deszcz odkrył glebę w dużym procencie, choć pozostałości ze śnieżnych gór były jeszcze dość potężne. Zrobiło się na tyle ciepło, że musiałyśmy po jednorazowym przepaleniu pieca c.o. (w godzinach 12-15) otworzyć na stałe otwór wiodący na poddasze i wypuścić z mieszkania nadmiar gorąca. Ponieważ zabrałyśmy się za pewne prace krawieckie wymagające przestrzeni spędziłam na owym poddaszu ponad godzinę, w krótkim rękawku i nie poczułam żadnego wychłodzenia.
Dzisiaj przepalam jedynie w ścianowym, po południu. Śnieg zanikł do niewielkiego procenta, a woda wsiąkła w ziemię. Kury wypuszczone na dwór nieomal oszalały ze szczęścia. Dzioby uśmiechnięte, chodzą dostojnie za prowadzającym je Ancymonem, który troskliwie i kurtuazyjnie (koguty są uosobieniem prawdziwej męskiej galanterii, jakby ktoś nie wiedział) woła swoje żony do każdej odsłoniętej kępki starej trawy czy skrawka czarnoziemu zdatnego do przegrzebania i zjedzenia.
Kozy pobekiwały z otwartej obory, chętne wybrać się także na wiosenny spacer. W takim razie Ania, wiedziona dobrym sercem wypuściła po raz pierwszy wszystkie dorosłe i młodzież z boksów. Chcąc poprowadzić całe stado w sąsiedni las, na przedwiosenne ogryzanie gałązek. Ale dzieciaki, przerażone nie zechciały opuścić ulubionych pieleszy, a ich matki zaczęły się nagle na poważnie ze sobą... prać.
Najpierw było czarna na białą i ostry pojedynek na rogi między Zośką a Dziunią. Trzeba je było rozgonić siłą, bo rzecz nie wyglądała miło i mogło się skończyć jakimś pośliźnięciem i niekontrolowanym upadkiem...
Kiedy Zofija pomaszerowała za zawziętość do kozy, Dziunia zaczęła ganiać drugą białaskę, Miśkę. Włączyła się do pomocy Kazia i... na tym skończył się spacer. Kozuchy-matuchy wróciły do boksów.
- Strach się bać co będzie na wiosnę, gdy wyjdą na pastwisko! - mówi Ania.
- E, ustalą między sobą raz na początku, która najsilniejsza, która którą rządzi i pogodzą się. A dzieciaki muszą przywyknąć do wychodzenia i coraz dalszych dystansów poza oborę. Nic na szybko - pocieszam.
Bo z rozpędu i niektórym koźlętom się dostało. Na szczęście mają szybkie nogi i odskakują od wściekłych matek i ciotek łatwo i daleko jak pchełki.


Natomiast Gusia znika na całe godziny już od kilku dni, gdy tylko zaczęło "puszczać". Przeważnie odnajduję ją w sadzie, gdzie usiłuje paść się na zeszłorocznym pastwisku.

4 lutego 2011

Drzwi czasu

Wstałam, a jakże, nawet wpół do ósmej, bez normalnego na co dzień kwękania.
Przyjechali, a jakże, nieco po ósmej. Pracowali spokojnie, nawet obiadu nie chcieli, choć ugotowałam gar krupniku na żeberkach.
Wyjęli starą, mocno nadwyrężoną futrynę z podwójnymi drzwiami, powiększyli piłą spalinową otwór na drugie podwójne drzwi, wycięli ostatni wysoki próg w chacie, jaki pozostał z jej pierwotnego wystroju (można go obejrzeć we wpisie z 19 grudnia ub.r.), wstawili nową futrynę z progiem o połowę niższym, umocowali ją i obrobili kawałek ściany wokół drewnianą szalówką.


Umocowali także drugi dębowy próg, u wejścia do kuchni, już dawniej przygotowany i założyli parapet i listwy obramujące wokół kuchennego okna.
Pozostaje zatem jeszcze do zrobienia przeciwpożarowa obróbka komina kołnierzem z waty mineralnej, blachy i gipsokartonu oraz przykręcenie płyt na suficie. Co do tej pracy umówiliśmy się na telefon, bo wciąż dostawca nie wie, kiedy będzie miał okazję coś więcej wieźć w nasz rejon (wtedy transport jest u niego gratisowy).
Na koniec panowie wnieśli z tarasu nasz stuletni kredens, który wozimy ze sobą jeszcze z mieszkania w stolicy, kupiony dawno temu na Kole. Nieco rozmiękł od wilgoci i wymaga nowego nawoskowania, zatem umyłam go dokładnie i schnie teraz w cieple wnętrza.
Wszystkie prace, jak widać toczą się intensywnie i jednocześnie wolno, na spokojnie, bez poganiania.

W sumie jestem zadowolona ze zmiany drzwi. Poprzednie są jeszcze całkowicie ok i prawdopodobnie posłużą nam do zbudowania pawlacza na poddaszu. Były jednak za niskie (165 cm, jak dla krasnala) i wąskie, aby je zostawić na dawnym miejscu. Tylko wysoki próg sprawiał, że wyglądały na w miarę wysokie. My przechodziłyśmy bez problemu, ale zdarzają się wysokie osoby, które musiały głowę w nich pochylać.
Pan Śnieżko z Mielnika, mój mistrz od historii regionu podlaskiego i wcielony prawdziwy "duch miejsca" twierdzi, że niskie drzwi, zwłaszcza wejściowe w starych podlaskich chatach, nie tylko chłopskich, ale i szlachty zaściankowej, której tu niegdyś pełno mieszkało (i mieszka do tej pory w niektórych wsiach) wstawiane były specjalnie po to, aby wchodzący zawsze musiał pokłonić się domowi i złożyć szacunek gospodarzowi i świętym obrazom, które w nim wisiały.

Do naszej chaty udało nam się "trafić" (tj. najść, jak mówią miejscowi) czworo drewnianych solidnych drzwi na pewnej wiosce daleko od szosy położonej. U chłopa, który starą spróchniałą chatę po dziadkach miał zamiar rozebrać i spalić w piecu.
Jest to zwyczajny los drewnianych chat na wsi i nie ma co wzdychać. Wzdychanie pojawia się z innego powodu, że nie ma już młodych, którzy by sobie nową chatę stawiali, w stylu miejscowym, dlatego całe przepiękne wsie na Podlasiu murszeją, zapadają się w siebie i giną bezpowrotnie. Kiedyś proces wymiany starego na nowe był zrównoważony i żadnej tragedii nie było, że ktoś starym domem, nawet pięknie dawno temu ozdobionym, zimą się ogrzewa.
No, więc my z nim od razu w handel. On, a jakże, chętny bardzo.
- Bierzcie co chcecie, mnie to na nic. Ile już stąd różnych klamotów ludzie pobrali! Tylko na butelkę dajcie, a może dwie, zobaczymy.
No, to jak było pozwolenie, to żeśmy zaszalały. Trzy pary dwuskrzydłowych drzwi i jedne wejściówki, rzeźbione, okiennice do 7 okien i ze 200 kafli z pieczki, którą na życzenie gospodarz łomem zechciał osobiście "rozjebaty".
Trochę się po tej robocie rozkaszlał, dlatego cenę podwyższył o jeden solidny papierek.

Kiedyśmy to wszystko do domu zwiozły i potem szukałyśmy brakujących jeszcze trojga drzwi pojedynczych do łazienki, kuchni i trzeciego pokoju to dopiero uzmysłowiłyśmy sobie wagę tej niesamowitej okazji, jaką los nam zesłał...


Dzięki niej, po dorobieniu futryny ze świetlikiem, do naszej chałupy wchodzi się poprzez stare ciężkie drzwi opatrzone kowalską autentyczną zapadką, z rzeźbioną gwiazdą po środku, motywem częstym w okolicy, jak się przekonałyśmy, jeżdżąc letnią porą po różnych wsiach.


Takie drzwi czasem u kogoś leżą jako platforma do dźwigania czegoś, albo stoją w komórce, bo żal wyrzucić, a to jedyna pamiątka po chałupie dziadków na przykład. Spróbujcie takie zamówić u stolarza teraz!
Dwoje dwuskrzydłowych natomiast prowadzi do jadalnego i do pokoju, z kuchni. Są jeszcze drzwiowe zapasy, bo nie wiadomo, co jeszcze zbudować przyjdzie nam do głów. ;-)

3 lutego 2011

Poranne zrywy

- No, to nie przyjechali - stwierdziła rano Ania i poszła na kominki do sąsiadki.
Około pierwszej po południu jednak zajechała brygada pod dom. I wyładowała z przyczepy podwójne drzwi oprawne w futrynę, listwy do obramowań na okna i drzwi oraz listwy pod płyty gipsokartonowe. Panowie wnieśli wszystko do kuchni, pokoju i na taras i odjechali.
- No, to jutro zaczynamy, zaraz rano, tak gdzieś koło ósmej - ogłosił majster.
- Ok, panowie, trzymam za słowo. Wstanę wcześniej i będę czekać - zaśmiałam się.
Oni już wiedzą, że sypiam dłużej, niż ustawa przewiduje, bo mnie już nieraz obudzili. Trudno, niech się podśmiewają (na wsi wstawanie później, niż o szóstej- siódmej rano jest prawdziwym obciachem). Pod tym względem trudno jest mi się zmienić, jestem śpiochem. Ale to dlatego, że często cierpię na bezsenność w nocy i dosypiam o świcie, kiedy już wszyscy, którzy zakłócali mi w nocy spanie, wstali.
Na moje szczęście Ania należy do rannych ptaszków i załatwia poranne karmienie zwierząt. A zima jest na tyle łaskawa, że można śmiało czekać z paleniem w piecu (co do mnie należy) do południa. Zatem korzystam z zimowych wakacji ile potrafię, bo latem już nie będzie to możliwe. Poranne obfite dojenie, przy wiosennie niewprawnych rękach i młodych kozach, które dopiero trzeba przyuczyć wymaga obecności i pracy dwóch osób, a nie jednej.
Dokończyłam fugowanie płytek na ścianach bocznych, a Ania docięła i przykleiła brakujące płytki w najniższych rzędach.
- Codziennie coś robimy i patrz ile już wykonane - spojrzała z zadowoleniem na rezultat.
Następny stoi w kolejce montaż szafek kuchennych z Ikei (dlatego myślę, że sobie jakoś poradzimy same), w tym pod zlew.
Gipsokarton zamówiony, transport nie wiadomo kiedy nastąpi. Zresztą jutro piątek, więc nie ma co liczyć na początek dłuższej pracy. Ot, zryw wiosenny,

1 lutego 2011

Drobne plany i przepisy

Majster klasycznie, nie przybył w zgodzie z wcześniejszą umową, ale zadzwonił (to duży postęp w naszych relacjach był swego czasu).
- Samochód mi się zepsuł. Ale już naprawiony. Jutro przyjadę, albo może pojutrze... Futrynę już prawie skończyłem.
No, to my korzystając z tego fugujemy terakotę na podłodze i przygotowujemy się do zakończenia roboty, tj. przyklejenia kilku brakujących płytek pod zlewem. To trzeba zgrać w czasie z montażem nowego zlewu, więc ze 2 dni jeszcze się przydadzą, a panowie, jak się już zjawią to pomogą nowy syfon założyć i szafkę postawić, mam nadzieję. I kredens, wyniesiony na taras wniosą do kuchni. I będę mogła uporządkować talerze, garnki i produkty, które teraz dosłownie walają się po jedynym stole i wielu wielu pudłach, ustawionych jak popadnie, jedno na drugim i przekładanych w rankingu zależnie od tego, co akurat jest potrzebne. No, i brakujące nowe drzwi będą wstawione i nowe progi i tylko jeszcze sufit pozostanie do zrobienia. Jeśli uda się sprowadzić płyty gipsokartonowe na czas, to majster może z rozpędu i to zrobi. Obaczym.

Zielone Nóżki jak zaczarowane znoszą codziennie jajka, na 5 kurek 4 się już niosą. Po pierwszej radości i próbowaniu (a to na miękko, a to na twardo, a to w jajecznicy, a to w naleśnikach, a to w cieście) zaczynam myśleć o dystrybucji, bo zbiera się zapas bardzo szybko.
Ania dzisiaj po raz pierwszy sama ugotowała owsianego kisielu, co prawda uproszczonym sposobem, tj. na mielonych płatkach owsianych, na samym zakwasie, ale przepis zaczyna dopiero rozgryzać. Fakt jest taki, że każdy w regionie gotuje go trochę inaczej (z płatków, ze śruty owsianej, z zakwasem, z drożdżami, różne miksy). Próbowałyśmy już różnych przepisów różną ręką robionych. I teraz Ania pracuje nad własnym sposobem.
Ja lubię jeść go potem z syropem owocowym, tak jak budyń, choć można i zwyczajnie cukrem posypać. Ania zaś woli z olejem lnianym, to podkreśla fakt, że kisiel owsiany jest tradycyjną postną potrawą, przyrządzaną na Wigilię (różne wigilie prawosławne). Przypisuje mu się właściwości anty-cholesterolowe.
Natomiast olej lniany jest na Podlasiu takim samym smakołykiem, jak ów kisiel. Dodaje się go też do śledzi lub smaży na nim cebulkę. Można też zwyczajnie chleb (swojski, żytni) nim polać i tak zjeść kromkę.