29 lutego 2012

Smaki smaczne i zepsute

Pogoda przedwiosenna wciągnęła kury do lasu, ogródka i sadu. Radość na nie patrzeć, gdy tak swobodnie żerują, grzebią, przechadzają się, stroszą, gdaczą i pieją. Dziś przyniosłam z gniazda, które w pełni zaadaptowały - już siedem jaj.
Kilka dni temu stracił głowę jeden z pięciu kogutów, Kurduplem lub Dziubdziusiem pieszczotliwie zwany. Przypadło na niego, bo jako najmniejszy był odganiany przez resztę kur od jedzenia i z pazerności zabrał się za pożeranie jaj w gnieździe.
Aktu dokonała Ania. Zręcznie i błyskawicznie, świeżo naostrzoną siekierką. Już jej idzie coraz sprawniej ten morderczy proceder, zwykła rzecz w gospodarstwie. Ja tego nie potrafię, mimo zaprawy od dziecka. Owszem, złapię kurę w kurniku, podam i nawet już się nie odwracam, gdy to się dzieje, mogę patrzeć. Trudno, już się taka niezręczna urodziłam, choć pewnie przyparta do muru widmem głodu pewnie musiałabym się przełamać i jakoś by mi to poszło. I na pewno łatwiej, niż niejednemu "dziecięciu wieku", co w wegetarianizm z tego powodu uderza.
Kogut poszedł na pieczeń. Chciałam spróbować pieczystego.
Mięso nie było tłuste, ale okazało się bardzo smaczne, pachnące i sycące.
Od roku już nie jadamy kurczaków ze sklepu, nie da się. Ich mięso śmierdzi paszą i koncentratami sztucznymi, nie da się tego niczym w procesie przyrządzania przysłonić. Żadną przyprawą, gotowaniem, mieleniem, smażeniem. Poza tym w ogóle nie syci. Można zjeść dowolną ilość kotletów z piersi kurczaka i po kilkunastu minutach jest się z powrotem głodnym!
Nie spożywamy już także jaj ze sklepu. Nie musimy, na szczęście. Ostatnio znajoma z miasteczka, kupująca stale jaja od sąsiadki opowiedziała jaki szok przeżyła, gdy rozbiła - z racji zimowej przerwy w nieśności - jajo sklepowe. Ten intensywny kolor, nawet skorupki! Ja osobiście, tak jak do sklepowego mięsa czuję do tych jajek odruchowy wstręt. Tak jakby były zepsute.
Ostatnio trzeba było dokupić mleka w sklepie, z kartonika. Łowickie czy łaciate, nieważne. Nasze kozy dają dziennie najwyżej kubek mleka, czasem jest więc tego mało, zwłaszcza, że stale żywią się nim koty. No, i co? Ania stwierdziła, że nie daje się wypić. Nawet w kawie! Śmierdzi, ma dziwny smak. Daję je teraz psom i kotom, w niewielkich, ostrożnych ilościach, aby biegunki w nocy nie dostały.
Zapewne ludzie, którzy stale jedzą produkty ze sklepu rodem z ferm hodowlanych nie czują różnicy, bo pogarszanie się ich jakości postępuje stopniowo, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Stopniowo więc ich kubki smakowe stają się niewrażliwe na owe subtelne różnice. A na to, jak smakuje mięso czy jaja szczęśliwej kury i mleko zdrowej krowy czy kozy wypasanej na łące jak Pan Bóg przykazał, aby się dowiedzieć (lub przypomnieć sobie) nie stać ich nawet w sensie czasu i poszukania możliwości ich zakupu, czy skosztowania "u cioci na imieninach". Ale, kiedy stale je się zwyczajne, zdrowe produkty, dary natury i owoce codziennej pracy w gospodarstwie, a tych powszechnych "fabrycznych rarytasów" próbuje się z wielkiego rzadka, tak jak my, to po prostu po pierwszym kęsie czy łyku tylko wstrząs dla ciała i zgroza dla duszy!
Tylko zamilknąć można. Ze zdumienia. Jaki szajs ludzie bez zmrużenia oka jedzą.

26 lutego 2012

Dalsze linki

Podaję linki do dalszych części filmu, nakręconego siłami naszego czeremszańskiego GOK-u.

Ginące Rzemiosła, część II

Ginące Rzemiosła, część III

Pogranicze na rowerze

Dwa dni temu odbyłam rzadki z racji wioskowego życia i zimowania wieczorek kulturalny. W kinie GOK-owskim odbył się pokaz filmu "Tandemem przez Pogranicze". Zrobiła go ta sama ekipa, która nakręciła film o ginących rzemiosłach.
Akcja filmu jest prosta. Dwóch kolegów starodawnym tandemem jedzie wzdłuż granicy z wysokości mn.w. "Białostoka" w dół, ku Puszczy Białowieskiej. W pewnym momencie przekraczają formalną granicę państwową i zwiedzają stronę białoruską. Która prawie niczym nie różni się od tej polskiej.
Obejrzałam z zainteresowaniem, a nawet chwilami ze wzruszeniem. Choć do zamysłu filmowego można by się przyczepić, to jednak taką a nie inną zawartość wymusił jak się zdaje zebrany materiał dokumentalny, nic innego. Mianowicie polska strona Podlasia (gdzieś w okolicach Krynek, tam jeszcze nie byłam nigdy) wydaje się potraktowana po macoszemu. A podejrzliwość w oczach starszych mieszkańców, rozpytywanych o różne życiowe sprawy nie do opowiedzenia. Ich serdeczność nie została pokazana na filmie, choć - jak potem twórcy po pokazie stwierdzili - była podobna do tej, którą uwieczniono. Odniosłam wrażenie (może przez ten autorski wybór materiału), że "nasi" Podlasiacy jakby się bardziej zamknęli od czasów uaktywnienia się turystyki na tych terenach, ale może zawsze tam tak było (w wymienionym rejonie żyją ze sobą różne nacje i religie, które wiele złego zaznały i od władzy i od historii i od siebie nawzajem). Za to mieszkańcy Białorusi niewyjęci! Rozkoszny smutek patrzeć. I widzieć, jak ich świat się kończy i ustępuje nie wiadomo czemu. Na razie jedynie upływowi czasu, ale co potem tam powstanie, nikt nie wie. Może znowu puszcza porośnie, a może elektrownię atomową postawią...
Scena, gdy koledzy dwaj trafiają do pana, który ostrożniutko bada ich co do intencji i nie może przeskoczyć cywilizacyjnej uprzejmości wędrowców... tego, nie da się wyreżyserować. Samo życie.
- Może ja jajek choćby wam przyniosę - podrywa się siedzący grzecznie w pokoju gospodarz.
- Jutro na śniadanie - mówią goście - Dzisiaj naprawdę nie potrzeba.
- Ale ja przyniosę. Kury dzisiaj zniosły. Jutro będą nowe.
- Nie, dziękujemy, nie chcemy kłopotu robić.
- No, to może jabłek chociaż wam dam.
- O tak, chętnie spróbujemy.
I tu akcja przenosi się na dwór do ogródka, pod drzewo, gdzie chłopcy jabłka świeżo spadłe zajadają, a gospodarz opowiada o smakach różnych gatunków, które akurat ma dojrzałe. Potem zapada zmierzch i z ciemności spontanicznie wyłania się gromadka zaproszonych jednak przed ośmielonego gospodarza sąsiadów. Pan z harmoszką i kilka kobiet w wieku dojrzałym. I śpiew, i muzyka. I swojska wódeczka, i te sprawy...
I żeby tak u niego tylko...
Zawsze na początku badawcze i ciekawe spojrzenie mieszkańca przy płocie rzucane, zagajenie, przeważnie prośbą o kubek wody krynicznej ze studni, a potem już goście są na podwórku i gospodarz albo gospodyni do ogródka prowadzi. Jedna staruszka dała mi do myślenia.
- Wy tylko mówicie po polsku - rzekła, słuchając ich bardzo uważnie - ale wy Poliaki nie jesteście.
Zapamiętałam. Pani ma na imię Scholastyka, stare dobre katolickie imię, po wsiach polskich wcale nierzadko dawane (w moim rodzinnym Piotrkowskim znałam dwie Scholastyki i dwie Olimpie na przykład).
Pani Scholastyka zapędziła gości do obierania ziemniaków i nasmażyła kopiec blinów, aby ich nakarmić. Popitka też się pojawiła.
Wizyta u starego Litwina, osiadłego w polskiej wiosce na Białorusi od 20 lat, wzruszająca. Człowiek ten bowiem okazał się mistykiem. Zaprosił gości na swojski napój i zagryszkę, a gdy sobie z wieczora wszyscy podpili i oswoili ze sobą niezawodnym ruskim sposobem, zaczął po litewsku ich błogosławić. I przetłumaczył na rosyjski: "Usiądźcie, popatrzcie, nie trzeba nic więcej, kakaja krasata, żyjcie, nic więcej!"
Zresztą większość tamtejszych goszczących przybyszy ludzi żegnała się z nimi błogosławieństwem. "Oby Bóg dał wam wrócić szczęśliwie, chłopcy!" "Za wstreczu", "Z Bogiem"...
Spróbujcie tak po wsiach polskich się przejechać na zachód od Wisły.
W niektórych pewnie trafiłyby się zachowane skarby takich zachowań, ale z pewnością już ich bardzo niewiele będzie.

A poza tym siedzim w domu i kleim płytki. Łazienka prawie obrobiona, teraz leci kącik kuchenny na poddaszu. Na zewnątrz zaś odwilż i wiatr z południowego-zachodu. Las wyłonił się już całkowicie spod okrywy śniegu, trochę białego pozostaje na polach, no i dopadało nieco białego zgranulowanego deszczu nad ranem. Kury zaczynają żerować i można je spotkać w sadzie albo w lesie za domem.

23 lutego 2012

Drużyna Pierścienia, czyli ginące rzemiosła górą

Nasza gmina ma swoje miejsce od czasu do czasu błyskające w medialnej przestrzeni kraju. Latem jest to oczywiście festiwal muzyki folkowej, tzw. przez miejscowych "folki", no i jeszcze kilka innych imprez, które dołączyły (muzyka ukraińska i teatry wędrowne). Ale i zimą pojawiają się prze-błyski. Niedawno Polsat puścił w porze największej oglądalności, tj. w dzienniku wieczornym reportaż, pokazujący zapomniane dawne "piękno" naszej gminnej stolicy (w postaci starego niszczejącego dworca kolejowego). Gwoździem reportażu zaś był fakt, iż nasz Wójt odkopał jakiś zagrzebany w segregatorach urzędu przepis sprzed 5 lat i na jego mocy powołał do życia... Drużynę Pierścienia!
Nie wiadomo kto jest jej członkiem, ale wiadomo (z owego reportażu tv), że członkowie drużyny mają do użytku 9 par gumofilców, dwa rowery marki nieznanej (nie zdziwiłabym się, gdyby to była ukraina), kilka latarek oraz odkurzanych starannie raz do roku od czasów zimnej wojny przyrządów mierzących poziom skażenia radioaktywnego. W takim razie nic już nam nie straszne. Ani 5-metrowe śniegi, jakie spadły na Alasce, ani wielka fala, jak ongiś we Wrocławiu. Tajemnicza Drużyna w gumofilcach czuwa!
Poważniejąc dodam, jako ciemno-widz, że takie drużyny mają coraz większą rację bytu i powinno zacząć się o tym poważnie myśleć, bowiem klimat zacznie niedługo fikać nieprzewidywalne koziołki. Tylko lokalnymi siłami ratowniczymi będzie można utrzymać jaki taki porządek i poczucie bezpieczeństwa. Kiedy? Myślę, że już za parę lat...

No, i podaję obiecany link do (na razie niestety tylko 1 części) filmu o Ginących Rzemiosłach, jaki w minionym roku powstał dzięki GOK-owi w Czeremsze. Można tam się dopatrzeć kawałka naszego małego świata, he. I dziewczyny w czerwonej koszulce pomagającej wyciągnąć owcę z obórki do strzyży... Wsio do muzyki lokalnego zespołu Czeremszyna. Adres brzmi: http://www.youtube.com/watch?v=laTTW0CrzRE

I dla ubarwienia swojskich przekazów telewizyjno-filmowych warto popatrzeć, jak Klaudiusz walanki na swojej wiosce naszedł. Tu od siebie dodam, że ów sławny gumofilc na zimę się nie nadaje w ogóle do użytku, chyba, że na ślizgawkę po śniegu. Nie ma to jak walanki. Może warto rozpracować na nowo technologię...

19 lutego 2012

Ostatkowe to i owo

Zimno odpuszcza. Trochę pada czasem, ale na Podlasiu od początku było sporo śniegu, chyba odmiennie od reszty Polski (sądząc ze zdjęć na zalinkowanych blogach z innych miejsc w kraju, bo inaczej - z braku tv - nie mogę tego stwierdzić), więc niczego to nie zmienia. Wieje z południowego zachodu, a to niesie ciepło i wilgoć.
Kurom od razu wraca nieśność. Ja zaś mogę nieco krócej palić w c.o.
Większość tych zimowo-wakacyjnych dni spędzam na odczytywaniu opisu przyszłych wydarzeń w Europie w tekstach prozą Nostradamusa i tu parę ciekawych szczegółów znowu odkryłam. Boskowolny np. w równoległym wpisie zastanawia się w imię jakiego hasła lud miałby teraz rzezać "szlachtę". Hm, francuski prorok z pewnym dowcipem (tak, był to błyskotliwie dowcipny i inteligentny pisarz, wbrew temu jak go przeinaczyli opętani tłumacze) wspomina, że pod koniec czasów będą napierdzielać się (to moje słowa, on to ujął grzeczniej) nie tylko obce mniejszości z tubylcami, ale także wegetarianie i ekolodzy z rasistami i faszystami (zapewne mięsożernymi, he). Wniosek: wszelkie ideologie mogą łatwo, w odpowiednim momencie kryzysu, ruszyć sobie do gardeł. Dlatego tak niebezpieczne jest każde ideowe nakręcenie, nawet jeśli jest nim tylko kultywowanie jakiejś określonej diety! Pamiętajcie o tym!
Myślę, że tworzenie trendów i mód dietetycznych bardzo podstępnie służy rozbiciu poczucia wspólnoty po dawnemu rozumianej tożsamości narodu, takiego czy innego. Nie na darmo na początku bogowie dali każdej rasie jej własną religię z zalecaniem co może jeść, a czego nie, bo jest święte bądź wyklęte (he, po francusku to jeden wyraz, oznaczający jednocześnie poświęcenie i prześwięcenie, wyklęcie i zaklęcie)... Jak już się uda monolit rozbić, to wystarczy napuścić rozbite kawałki na siebie i same się wykończą, bez udziału ni potrzeby ingerencji z zewnątrz.
Swoją drogą niektóre hasła wegetariańskie wyglądają i brzmią makabrycznie. Np. syczące wężowym jadem polecenie, abym zjadła sssswojego pssssa, albo plakat przedstawiający ludzką stopę zapakowaną jako mięsko z supermarketu... Mam wrażenie, że to gada coś wypartego w podświadomość takiego obrońcy zwierząt czy natchnionego autora owego dzieła, bo przecież najłagodniejsi w świecie wegetarianie to tworzą i z lubością sobie przesyłają. Nie z jakąś grozą i napominaniem, ale dziką satysfakcją i przejmującym do szpiku kości rozkosznym wstrętem, do mięsożerców oczywiście! Mam nadzieję, że nie jest to wyparty kanibalizm, ale kto wie? Bo, jeśli ruszą do owej "śmiertelnej wojny" (jak nazwał owo napierdzielanie się Mistrz z Salon), to przecież będą musieli rzezać mięsożernych, choćby w obronie własnej i krew się poleje... logiczne, prawda?
Ale daję już spokój dociekaniom psychoanalitycznym i profetycznym. Bo zapisać tu muszę, że pojawiło się niewielkie ożywienie towarzyskie z okazji ostatków.

Natchnione przez naszą sąsiadkę, która pierwsza je zaczęła robić (były przepyszne!), zaczęłyśmy smażyć pączki. I wczoraj nawet się przydały w większym gronie. Które nie o wojnie, ani nie o kryzysie, ale o podróżach po świecie sobie gwarzyło spokojnie przy jadle i napoju do późnej nocki. I nie było niesnasek pomiędzy wegetarianami i mięsożercami, bo potrawy były typu "dla każdego coś miłego", bez wyśmiewania jednych przez drugich. Przy stole zaś siedzieli równo Podlasiacy z Piotrkowiaczką z Warszawiakami, Ukraińcami oraz praktykujący i niepraktykujący katolicy, astrolog i prawosławni. Opowieści zaś swobodnie krążyły od Nowego Jorku przez Odessę po Manchatan i Bronks na naszej wiosce, zahaczywszy od niechcenia o zieloną Etiopię, Mongolię (azjatyckich szamanów i podlaskich szeptunów) po Chińczyków genetycznie o słabej głowie, Nepal i Japończyków pijących wódki na wysokości 25 procent. Daje się? Daje! Bez tworzenia enklaw i nudnych specjalizacji.
Co do mnie, nigdy w życiu nie wychynęłam poza granice polskie, po części z przekonania, po części z lenistwa. Chyba nadmierne podróżowanie w poprzednim życiu nieco mnie wtedy zmęczyło. Tym niemniej podróżuję nieustannie w czasie i przestrzeni, tam i tu, stąd wtedy, stamtąd kiedyś, jak widać.

14 lutego 2012

Apelowanie, czyli polskie hobby

Dla mieszczuchów pod rozwagę. I, na Boga (parafrazując Juliana), ruszcie wreszcie szacowne i wygodne dupy! I poszukajcie okolicznych rolników, zanim zupełnie wymrą w gospodarczym anty-ekosystemie.

Apel do polskich rolników i konsumentów żywności!

13 lutego 2012

Pogoda na pizzę... po podlasku

Łacio zniknął jeszcze dwa razy, i pojawiał się po kilku dobach, teraz znowu jest. No, był jeszcze godzinę temu...
Dni mijają w skupieniu. Dlatego nie sposób ich opisać, bez wnikania w głąb tego, czym się zajmuje moja głowa. Bo na zewnątrz jest podobnie, bez zmian.
Oprócz może dwóch spotkań towarzyskich, z których jednak nic jak zawsze szczególnego nie wyniknęło, poza miłym spędzeniem czasu i dobrą wyżerką. Na ich bazie Ania została natchniona kulinarnie. Ćwiczy mnie teraz w robieniu pierożków (jakoś sama najlepsza jest w gębie w tej sprawie, i jej jedyna czynność to przygotowywanie i wałkowanie ciasta).


Z kapustą i grzybami oraz z bryndzą. Po pewnych eksperymentach stwierdzam, że bryndza lepiej wypada sama, jako nadzienie, niż np. z dodatkiem ziemniaków i cebulki, jak w pierogach ruskich.
No, a jak pierożki z kapustą, to też czerwony barszcz! I tak niepostrzeżenie dzięki kontaktom z jaroszami, weszłyśmy w kolejną fazę postną, choć bez okazji.
Mir zainspirował Anię do robienia pizzy. On jest zawsze doskonały w tym, co robi. Jego pizza była wyśmienita. Zdradził tajemnicę cienkiego ciasta do pizzy. No, i teraz warzy się wsio, aby wylądować na brytfance w rozgrzanej ścianówce na kilka minut. Polane pastą pomidorowo-paprykową naszej roboty na początku jesieni. Oby w brzuchu miejsca starczyło!
Mrozy zaś opadają z wolna, acz stale, co widzę wyraźnie po wzrastających szybko humorach ptactwa, kóz i kotów.
Oto relacja z ostatniego podwórzowania dzieciaków, i nie tylko.




6 lutego 2012

Samcze sprawy

W nocy obudziło mnie jakieś dalekie kilkakrotne miauczenie. Nie, nie zdaje mi się! Jasiek i Kicia śpią w domu, musi coś (no, ktoś) na zewnątrz miauczeć! Zerwałam się na nogi i dalejże drzwi otwierać, wołać. Łacia oczywiście, który do tej pory nie pojawił się, zniknąwszy bez żadnego znaku. Jedne, drugie drzwi, okno, wołam, nic. Cisza i ciemność jeno oraz mroźny powiew...
Wróciłam do łóżka poruszona.
Tak, wreszcie mnie ruszyło. W zeszłym roku obiecałam sobie, że już się nie dam, że już tak jest, i że Łacio potrafi pojawić się nawet po dwóch tygodniach nieobecności...
Trzymałam się, także w częstych chwilach, gdy Ania wzdychała: "A Łacio nie wraca... Pewnie już go nie ma."
Odkładałam pomyślenie o tym na później.
Bo tu muszę powrócić do pewnej historii i doświadczenia, które już opisywałam byłam na tym blogu, przy okazji minionej Kici. Odkryłam dość dawno temu, że koty porozumiewają się między sobą nie tylko mową ciała i miaukami, ale i telepatią. Nauczyłam się stosować pewne telepatyczne sposoby, skutkujące w ekstremalnych sytuacjach, od Kici właśnie. Ona mi je przekazała, dlatego pozostaje moją Mistrzynią w tej dziedzinie.
Telepatia zostaje uruchomiona tylko w chwili emocjonalnego poruszenia serca, nigdy na zimno, rozumem, ani nawet najbardziej nadętą medytacją. Koty to istoty bardzo uczuciowe, zresztą jak wszystkie zwierzęta, w tym są jednak wyższe od innych, że potrafią stosować telepatię świadomie. Przynajmniej niektóre w przyrodzie wychowane i zgodnie ze swym cudownym drapieżnym instynktem samicy - kotki świetnie to potrafią i przekazują tę magiczną umiejętność swoim dzieciom.
No, więc poruszona emocjonalnie uderzyłam w płacz. Nagle Łacio stał się żywy w pamięci, utęskniony, i jawił mi się w każdym szczególe. Jak się poruszał ruchami starego rewolwerowca w samo południe zmierzającego na spotkanie swego przeznaczenia, jak delikatnie miauczał, jak spał jak kłoda w moich nogach, jak się przytulał i zawsze dziękował chętnie za dobry kąsek w miseczce, nim zaczął jeść, no, i jakim był dżentelmenem wobec dam wszelkiego gatunku...
Długo nie mogłam zwalczyć szlochania, zatem wezwałam na fali uczuć minioną Kicię, aby pomogła mi wezwać Łacia (który właściwości telepatycznych do tej pory nie wykazywał, w przeciwieństwie do Jasia, swego z Kicią synalka). Trudno jest mi opisywać te wszystkie stany i fale. Spomiędzy łez wyłonił się słup modlitwy i prośba do losu, aby dał mi znak, żyje-li ten mój kocur, czy już nie?
Nareszcie po długim czasie udało mi się zasnąć.
Rano obudziła mnie Ania. Wpuszczająca do domu... Łacia! Wszedł jak zawsze, statecznie i powściągliwie, dość znacznie odchudzony i wysmukły, i skierował się wprost do miseczki...
Ile go nie było? Ponad tydzień, półtora tygodnia. W największe mrozy buszował, samiec jeden.
Teraz śpi na łóżku, blisko obecnej Kici, najedzony i wypoczęty.

4 lutego 2012

Za potrzebą

Na co przyszło mnie i Jasiowi! Muszę w nocy ubierać się, aby wyprowadzać kota na siku! Chata wciąż jest okupowana przez średnio trzy albo cztery psy wioskowe, którym prawie 30-stopniowe mrozy nie przeszkadzają warować pod drzwiami na tarasie i daremnie wyczekiwać ukazania się oblubienicy. Wzdychają, popiskują, warczą, szczekają, gryzą się i wyją niekiedy. Kot jest bardzo sfrustrowany.
W dzieciństwie Kicia nauczyła go używać kuwety, ma silną potrzebę czystości. Pomimo jednak, że w domu są w tej chwili dwie kuwety, to kocury z nich nie korzystają, pozostawiając je drugiej Kici do użytku. Poprzednia kotka tak zarządziła, kuweta była tylko do jej wyłącznej dyspozycji, i to obowiązuje cały czas. Zawsze cichym, skromnym miauknięciem z jednej lub drugiej strony drzwi zawiadamiają mnie o każdej porze dnia i nocy, że chcą wyjść albo wejść i nie ma problemu. W sumie cieszę się, że Jasiek jest taki ostrożny i sam nie wychodzi na dwór. Wykorzystuje chwile naszego pobytu poza domem, przy obrządku albo innych pracach i wtedy szybko się załatwia.
No, więc sam za drzwi nie wyjdzie, a porusza się za mną krok w krok. Muszę stać koło niego, gdy kuca na wąskim odcinku pod okapem dachu, gdzie nie ma śniegu i gdzie obaj z Tatą załatwiają swe naturalne potrzeby. Psykam groźnie na psich adoratorów i czają się pokornie w oddaleniu. Jaś kończy i szybciutko wpadamy do ciepłego mieszkania, on mruczący z ulgą i zadowolony, ja lekko rozdygotana.

2 lutego 2012

Urząd, aspartam i dzikie życie

Trochę dzisiaj w nocy przymroziło. Na tyle, że kaloryfer w sieni przymarzł i odmrażałam go elektryczną opalarką. Zimno poszło dołem, od niezbyt szczelnych drzwi wejściowych. Już nam mówiono, aby kupić specjalną uszczelkę, bo dół nie jest chroniony, ale jak zwykle nam zeszło. Kaloryfer na szczęście boczny w szeregu, koło ostatniego, i nie narobił szkody. Dało się go rozgrzać i ciepło poszło bez problemu.
Ponadto samochód też nie chciał odpalić. A sąsiad chciał do lekarza jechać. Na szczęście trafiła mu się inna podwózka z przywózką. Jednak Ania dalej miała problem, bo nie potrafiła wyjąć przymocowanego śrubą akumulatora. Tu pomógł Pioter z sąsiedztwa, i nawet podładował akumulator u siebie, a potem go na nowo włożył pod maskę. Auto ruszyło.
Tak podjechaliśmy pod dom sołtyski na zebranie wiejskie. Wójt z dwiema paniami przybocznymi, w asyście dwóch panów policjantów już siedzieli za stołem, a wioskowi mieszkańcy odhaczali się na liście obecności. W liczbie niewiele od ich liczby większej, 7 : 9. Trochę jak w szkole, he.
Wysłuchaliśmy sprawozdania o budżecie gminy i planach inwestycyjnych na ten rok. Mnie zafascynowała wieść, że cała roczna kwota brana z zezwoleń na sprzedaż alkoholu idzie na walkę z alkoholizmem.
Z powodu rozbudowy przejścia granicznego w Połowcach, gdzie mają od 2014 roku jeździć także ciężarówki, gmina liczy na duże wpływy z podatków i ożywienie handlu w okolicy, ma powstać nawet hotel.
Póki co trwają prace budowlane i część bezrobotnych chłopaków już tam się załapało do pracy. Przez co znowu poważnie martwię się o to, czy uda nam się ogrodzenie warzywniaka postawić w całości. Nie ma chętnych wykonawców.
Kiedy urzędnicy skończyli mogliśmy i my swoje uwagi zgłaszać. No, to odezwał się jeden z wioskowych starych rolników, że: "panie Wójcie, dziki! Serce mnie boli jak patrzę na swoje pole i łąkę! Może by tak zacząć je odstrzelać trochę więcej, nie w lesie, a tam, gdzie kradną i ryją...?".
Na co pan Wójt stwierdził, że dziki oznaczają, że przyrodę mamy nieskażoną i taki gość z Belgii czy Holandii, jak sobie przyjedzie w Hajnowskie to jest zachwycony, że może dzika w naturze podejrzeć. I w ogóle, że dzik żre zboże z pola, bo to oznacza, że niepryskane i nie sztuczne.
- Ale to jest moje zboże, i gdybym mógł zjeść tego dzika, to nie miałbym nic do tego, żeby go najpierw dotuczyć. Ja nie chcę, panie Wójcie żadnych odszkodowań, tylko przyślijcie myśliwych, niech odstrzelą jednego z drugim. Albo chociaż postraszą. Ja już nie mam siły!
Na co pan Wójt ustosunkował się do wieku naszego wnioskującego, bliskiego 90-tki, że powinien już zostawić to pole, sianie i zbieranie, karmienie zwierząt itd., bo normalni ludzie w jego wieku zażywają rozkoszy emerytury i nie bawią się w walkę z lasem.
Idąc zaś tropem czystości środowiska podyskutował jeszcze z innym rolnikiem-pszczelarzem, o tym, że pszczoły umierają, i że ich śmiertelność bierze się z chemicznego zaprawiania nasion buraka pastewnego. Jednak jest też ostatnimi czasy dużo upadków po zimie, i tu dowiedziałam się, że cukier, który jeszcze zmienił zastanawiająco swoje parametry i stał się dziwnie sypki, produkowany już w obcych, nie-polskich cukrowniach jest gorszej jakości. Na tyle złej, że pszczoły po nim padają. Co można łatwo udowodnić, bo podlascy pszczelarze często sprowadzają cukier zza wschodniej granicy i widzą dużą różnicę... na plus dla żywotności pszczelich rodzin, oczywiście. Smutne, to jednak sprawdzalny fakt, że najtańszy cukier dostępny w różnych supermarketach musi zawierać aspartam, jak niesie internetowa plotka...
Tu aż się prosi pomyśleć, co dzieje się z ludźmi zjadającymi ten cukier, ale tego władza nadrzędna zarządzająca cukrownictwem i cukrowniami polskimi zapewne ani jeszcze nie zbadała (człowiek jest większy od pszczoły i dłużej będzie schodził, czy też upadał, niż pszczoła), a biorąc pod uwagę długość procedur unijnych, to wielu z nich (z nas) nie doczeka się nawet specjalistycznej opinii, a co dopiero jakiejkolwiek ochrony, czy choćby urzędowego ostrzeżenia przed zażywaniem tej substancji.
Na pszczołach dyskusja o dzikach została zakończona i temat upadł z braku argumentów. Za to postulat ścięcia starej częściowo suchej lipy przy drodze, grożącej złamaniem przy większym wietrze i upadkiem na dom mieszkalny, został zanotowany i dostaliśmy obietnicę, że drzewo zostanie usunięte.
Dowiedzieliśmy się też, że organizacja wywózki śmieci w gminie zmieni się. Nikt nie będzie kontrolował wszystkich mieszkańców pod kątem podpisania czy niepodpisania umowy z powiatową firmą oczyszczającą, tylko gmina przejmuje pośrednictwo i od tego roku każdy dom będzie miał naliczaną kwotę (jeszcze będzie dyskusja na bazie jakich parametrów to wyliczyć) za śmiecie, płatną wraz z innymi gminnymi opłatami, np. za wodę czy podatkami, w urzędzie. I nie ma to tamto. Trudniej będzie się od opłaty za śmiecie wymigać.
Po tym wszystkim urzędnicy odjechali, a ja jeszcze rzuciłam zapytanie wioskowym o biało-szarego w łatki dużego grubego kocura, czy ktoś go aby nie widział. Bo Łać nie wraca już cztery dni i noce, mrozy trzymają, są coraz większe, na dokładkę z powodu cieczki naszych suk psy wioskowe okupują naszą chatę dniem i nocą tak ściśle, że nawet gdyby chciał wrócić, to miałby problem podejść do drzwi i zwyczajowo zamiauczeć. Pani Nina podobnego widuje u siebie koło obory, zatem trochę mnie pocieszyła.
- Jeśli to on, to niech się pani nie martwi, u mnie nie zginie.
No, więc staram się nie martwić.