30 czerwca 2011

Sumak?

Zajrzałyśmy z dostawą mleka do miasteczka. A tam wielka rozwitła lipa w chmurze zapachu i bzyczenia pszczół (oj, tak, żywią jeszcze, przynajmniej na Podlasiu, co mi ten przykład pokazał naocznie i nausznie). Ania zerwała kilka kiści kwiatu lipy na zimową herbatkę rozgrzewającą i przeciwgorączkową.
- Łoj, lipa jest też dobra na uspokojenie. Trzeba pić wieczorem, przed snem. Pomaga - stwierdziła z powagą gospodyni.
Opowiedziała nam o pszczołach i miodności różnych roślin. Przed laty parała się pszczelarstwem w gospodarstwie rodziców.
- Bywa, że lipa i czasem dąb "miodują". To rzadko się zdarza, ale jak już jest, to miodu jest nadzwyczajnie dużo w ulu. Wtedy liście są jakby posmarowane cukrem, słodkie, jak polizać pod spodem. Drzewa aż tą słodyczą kapią.
Doszłyśmy do porozumienia, że chodzi o spadź. I przypomniało mi się, że widziałam razu jednego to zjawisko na dębie, rosnącym koło chaty na Dąbrowie. Pszczoły nie ustawały wtedy w ogóle w zbieraniu pożytku i na plamach spadzi pełno ich było, jak w jakimś amoku.
U nas za chatą jedyna lipa już właściwie przekwitła. Za to kwitnie jeszcze tajemnicza roślina krzaczasta, zasadzona reką byłego właściciela przed wieloma laty, pszczelarza z zamiłowania. Ktoś nazwał ją octowcem. Oto jej portret sprzed dni dwóch. Teraz już mocniej zbrązowiała od przekwitnięcia.

Mam zatem pytanie do Czytelników bloga. Może ktoś potrafi zidentyfikować tę roślinę i nadać jej nazwę... Jestem jej niezmiernie ciekawa.

Lubią ją pszczoły, trzmiele i bąki, daje sporo nektaru, jak widzę. Ale kozy kwiatów nie ruszają. Co by obstawało za kwaśnym octowcem. Liście, owszem podjadają. Poza tym rozkorzeniła się szeroko, pokrywa cały sklep, i weszła ładny kawałek w głąb akacjowo-leśnego zagajnika.

26 czerwca 2011

Apetyt na koziołki


Na kanwie podanego linka przez jedną z naszych czytelniczek http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,114757,9830148,Wielkie_zarcie_miesa.html dotyczącej wpływu wielkich hodowli na jakość naszego środowiska, chciałabym dodać kilka uwag.
Ostatnio spotykamy się z zainteresowaniem koźlęciną. I nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie lekkość podejścia do tego tematu. Właściwie większość koziej młodzieży z tego roku jest już sprzedana, została jedna kózka i dwa koziołki z marca, zwane Czesio i Lesio. Właściwie powinnyśmy je sprzedać, w sumie nawet są chętni. Gdyby nie małe ALE... Odbieramy telefony od osób zainteresowanych koziołkami, chociaż NIE, oni zainteresowani są koźlęciną. W sumie to samo. Przecież i tak z góry skazane są na śmierć. Jak słusznie zauważono w artykule, męscy osobnicy w takich ilościach jakie oferuje nam Matka natura nawet w małej hodowli są zbędne. Ale nawet przy ogromnym urodzaju trudno pogodzić mi się z myślą, że koziołek w wieku 3-5 msc. starczający na jeden - dwa obiady dla średniej rodziny mógłby teraz trafić na stół. Energia przyrody włożona w jego stworzenie jednak zasługuje na trochę więcej uwagi. Ten sam koziołek hodowany w sezonie letnim przy małym zużyciu paszy zabity w grudniu starcza nam na pół zimy, przy okazji radość mają psy, lisy i pewnie wiele innych organizmów. Można pomyśleć, że dzwoniący nie zdają sobie sprawy z wielkości koziołków, może gdyby zobaczyli, ich ręka w wyobraźni wyciągająca już nóż do gardła zatrzymałaby się na chwilę zastanowienia. Ale chyba jednak nie, ponieważ odwiedzają nas też klienci, zaczęły się wakacje, pojawili się letnicy, mający często domy letniskowe w okolicznych wsiach, po pokazaniu koziołków nadal uważają, że mogłyby być atrakcją na sobotni grill, przyjadą dzieci ... wnuki ... byłaby pyszna uczta.
Nie są zainteresowani dotykaniem zwierząt, przebywaniem z nimi, ciepłem ich skóry... są zainteresowani ich ciałem, chwilą przyjemności tylko dlatego że są bogaci i stać ich na codzienne jedzenie mięsa, a i to ostatnio ich nie satysfakcjonuje... teraz szukają smakowitych kąsków. Jako hodowca kóz pewnie odbieram to trochę zbyt osobiście, ale następne takie telefony spotkają się ze zdecydowaną odmową.
Nie po to dokarmiałam ich przez pierwszy tydzień na 20-stopniowym mrozie co kilka godzin, aby teraz jakiś rozkapryszony człowiek zjadł koziołka na jeden obiad.

Na bazie moich przemyśleń przypomina mi się wczorajsza rozmowa z podwożącymi mnie rolnikami do miasta S.
Jedziemy ... biegnie dwójka ludzi ... na to Pani, żona właściciela auta:
- Kurczę ... patrz, dbają o zdrowie, wzięliby się do jakiejś roboty, pomogli rolnikowi, skopali ogródek ... cokolwiek. Ale nie, oni ćwiczą. Najpierw się najedzą, jak ... a potem ćwiczą, a energia leci prosto do nieba.
Jedziemy dalej, rozmawiamy o zbożu, mijamy pola, patrzymy na owies ... trochę mały w tym roku. Pani mówi, że słoma i tak już nikomu nie potrzebna, ważne żeby chociaż ziarno obrodziło. I tutaj pada uwaga:
- A czego to ludzie nie wymyślą, teraz to już zaczęli owsem palić w piecach.
Fuka oburzona dodając:
- Tego to już Pan Bóg chyba nie wytrzyma!

I tutaj chyba czas na wniosek: ILE JESZCZE PAN BÓG WYTRZYMA?
A jeśli On wytrzyma, to ile takich pomysłów wytrzyma nasza przyroda???

25 czerwca 2011

Okazja

Samochód odebrany. Niespodziewanie, bo przez wzgląd na jednego niedoszłego pracownika, co chciał wieczorem podjąć się szpachlowania i obiecał, że zjawi się do pracy rano, a rano zadzwonił, że mu dysk wyskoczył w kręgosłupie i nie może, co wzięło i obrzydziło nam szukanie kolejnego majstra, który - jak wszyscy - zgrabnie gada i zna budowlankę w teorii, a w praktyce to by tylko kasę majsterską brał za rzecz, którą każda baba może się nauczyć robić w parenaście minut, jakość owego wykonania przypisując poprzedniemu pracownikowi (gdy zła), albo sobie (gdy się udało bez wpadki) - Ania nie pojechała porannym pociągiem do Siemiatycz po odbiór auta, późniejszego nie było i sprawa została odłożona do poniedziałku. Tymczasem podjechał sklep z nurzeckiej piekarni i okazało się, że wraca już do stolicy sąsiedniej gminy i można się zabrać okazją. W Nurcu Ania złapała stopa do miasta, podwieźli ją prawie pod sam warsztat i tym sposobem zrobiła jeszcze solidne zakupy i szczęśliwie powróciła do domu samodzielnie, z uszkodzonym rowerem na pace.
Tymczasem na wiosce był nalot jehowców, którzy zjechali całą grupą do jednego samotnego dziadka, chętnego z kimś pogadać, ze zwyczajnej ludzkiej samotności. Naszą chatę na szczęście ominęli. Zapuszczali haczyk w zeszłą sobotę, ale na nic mnie nie chwycili, a moje pojęcie o świecie nie wykazywało żadnej odchyłki od boskich przykazań, ponieważ więc uprzejmie odmówiłam chęci posłuchania o prawdach zawartych w biblii jehowickiej, odeszli dość szybko. Do czego przyczyniła się jazgotliwa Miłka, którą pani od Jehowy chciała różgą wysmagać na moich oczach, chociaż miała moje zapewnienie, że ten kundelek wielkości kota nigdy nikogo nie ugryzł i tylko szczeka, bo lubi. O tyle było zabawnie, że miałam akurat na sobie koszulkę z gadżeciarskim nadrukiem sitodrukowym, przedstawiającym spodek i ufoków wyciągających baranka ze stada owieczek, pasących się spokojnie na polance. Odniosłam wrażenie, że wpatrująca się w ten malunek na moim przodku pani od Jehowy zaraz coś powie, zaraz-zaraz, tylko... nie wiedziała jak zacząć, i dała spokój.

24 czerwca 2011

Apetyt na życie

Rano, raniutko, tak rano, że jeszcze nie zdążyłam oczu otworzyć, zjawił się pan elektryk z uprawnieniami, sprawdzić jakość wykonania instalacji elektrycznej w domu. Powoli szykujemy wszystkie dokumenty, aby zdać remont i zakończyć wszelkie procedury. Sprawdził, nie było co krytykować, bo wszystko nowe, od licznika, wyciągniętego na zewnątrz jak trzeba, po kable i kontakty. Przy okazji zajrzał do piwnicy i hydroforu. Włączył go i chwilę słuchał wprawionym uchem. I stwierdził coś dla nas pocieszającego. Że silnik nie pracuje jak trzeba i najpewniej, według niego, został uszkodzony w trakcie awarii transformatora i to jest przyczyna niezasysania wody. Uff, pocieszająca nowina. Studnia może być w takim razie całkiem sprawna! Zatem weźmiemy się za naprawę pompy. Ma jeszcze gwarancję.
Z innych nowin: wrócił szczęśliwie Łacio z jakichś swoich samczych wędrówek. Schudł, ale ma się dobrze.
Wykluły się już wszystkie kurczęta z jaj spod Usi. Na 11 jaj 10 piskląt, w tym jedno zdechło zaraz po wyjściu ze skorupki. Bardzo dobry wynik wylęgalności!
Pisklęta są żwawe, żywe, uciekają już kwoce z wialni i trzeba je łapać, wsadzać z powrotem do gniazda, bo nie umieją jeszcze używać specjalnej drabinki, jaką im podstawiłyśmy, żeby mogły wejść z powrotem. Mają apetyt i są wesołe.
Druga kwoka wciąż troskliwie siedzi na jajach, zasiadła kilka dni później.
Kogut, od kiedy w kurniku słychać popiskiwanie maleństw stał się agresywniejszy, co wynika z silnego instynktu ojcowskiego (tak, przekonałam się już dawno, że koguty są zdumiewająco opiekuńcze wobec młodzieży zrodzonej w ich stadzie). Koty już muszą "chodzić po ścianach", aby nie rzucać mu się w oczy na podwórzu. Ściga je zawzięcie, jako wrogów numer jeden. Kola również ma utrudniony żywot i jest tym wyraźnie zestresowana. Najchętniej zagryzłaby bezczelnego ancymona od razu, ale nie może. A ostatnio, taki wstyd, załatwił ją nagłym atakiem na ogon od tyłu. Upadła z zaskoczenia na ziemię jak długa! Kogut triumfuje.

22 czerwca 2011

Surwiwal codzienny

Znowu wyprawa do miasta Siemiatycze, czyli mechanika samochodowego, który czuwa nad naszą starawą renówką. Ostrożnie, z przechyłem. Ania zabrała ze sobą rower, żeby mieć jak wrócić. Bo, mieszkamy w Polsce B, a może C i transport publiczny jest tu mocno nieruchawy. Niewielka gęstość zaludnienia, duże puste przestrzenie, małe wioseczki daleko od szosy z niebogatymi małorolnymi gospodarzami, którzy rzadko mają interes do miasta, a jak już mają, to na rower albo traktor wsiadają. Stąd, paradoksalnie rzadko jeżdżące środki transportu, tj. autobusy, busy i pociągi mają ceny biletów iście kosmiczne, nieznane w Polsce A. Po prostu nie na kieszeń przeciętnego biedaka. A to sprawia, że nikomu jeździć się specjalnie nie chce i firmy przewozowe ani myślą zachęcać zniżkami potencjalnych klientów. Błędne koło jednym słowem.
Nie czuje się tego, gdy jest samochód. Wszędzie dojedziesz o każdej porze. Ale nagle przestrzeń inaczej brzmi, gdy auto się popsuje. Bo nawet mechaników na lekarstwo w okolicy.
Tak więc dojechała szczęśliwie uszkodzonym samochodem do warsztatu (to jakieś 50 km od nas), mechanik nawet zaglądać nie chciał, od razu stwierdził, że drążek skrętny, tym razem prawy padł i dawno mówił, aby wymienić od razu oba, przy poprzednim uszkodzeniu lewego. Zatem, nim część przyjdzie ze sklepu internetowego samochód musi odstać swoje.

Trwał cały czas kontakt przez komórkę ze mną, a za moim pośrednictwem z internetem. Znajdowałam numery telefonów sklepów, nazwy potrzebnych akcesoriów oraz badałam rozkłady jazdy pociągów i autobusów. Miejscowi znają pory odjazdów wszelkich pojazdów na pamięć, ale ciągle nie my.
Kiedy już ustalone było jak wracać (rowerem na stację PKP w S., która oddalona jest od miasta jakieś 7 km i pociągiem z rowerem do Czeremchy, a potem z Cz. do domu znów rowerem), trrrach! pękła guma w tylnym kole roweru...
Mało tego. Pękł szew plecaka pełnego zakupów i szew nogawki od spodni.
- Czary jakieś? - zdumiewała się Ania.
- Siła cię rozpiera, czarownico - zaśmiewałam się przez telefon.
Poradziła sobie. W sklepiku kupiła agrafkę, spięła plecak, rower schowała w samochodzie, zostawionym w warsztacie i zdążyła na autobus do stolicy sąsiedniej gminy. Tamże przesiadła się szczęśliwie na pociąg i dojechała do Cz. Po drodze wstąpiła do pani Heli i pożyczyła rower. Na nim przyjechała do domu o całkiem przyzwoitej godzinie, tj. po 18. W sumie wyprawa zajęła jej ponad 6 godzin.
I tak to się żyje na podlaskiej wsi. Po prostu świetna zaprawa surwiwalowa przed końcem świata.

21 czerwca 2011

Przesilenia

No, to dożylim Przesilenia Letniego. Zaznaczyło się, i owszem.
Najpierw pękł nam kolejny tylny drążek sterowniczy i auto przechyliło się na prawy bok. Trza z nim do mechanika i kasę szykować na nową część.
Zniknął też Łacio. A Jasiek zachowuje się zgoła niespotykanie dla siebie. Jak gdyby przejmował z wielkim niedowierzaniem w swoje siły, rolę głównego kota w obejściu.
A poza tym - dla równowagi ze stratą - lęgną się pisklaczki! Naliczyłam na razie siedem. Z jednym jest marnie i chyba nie przeżyje, mimo naszej i kwoczej pomocy w rozbieraniu ze skorupki.
Karmię dzieciaczki kilka razy dziennie. Podtykając obu kwokom pod dziób płaski talerzyk z mieszanką gotowanego na twardo jaja, drobno posiekanego, twarożku rozgniecionego widelcem i płatków owsianych z małą ilością zsiadłego mleka, dla nadania zwartej konsystencji. Po chwili pisklaczki wylegają spod piórek mamo-niań i popiskując szybko uczą się od nich jeść. Naśladują ruchy albo wyjadają okruszyny z dziobów. Kwoki bywają pod tym względem baaardzo opiekuńcze i wychowawcze. Można się zapatrzeć.
Poza tym próbujemy pchać powoli robotę.
Kilka nowych półek w piwniczce serowej zamontowanych zostało. Nawet nie upadają! I reszta listew w trzecim pokoju pod gipsokarton też szczęśliwie przytwierdzona do ścian.
Trochę ogródkowych zatrudnień. Zjadamy sałatę, która wreszcie wykształciła coś w rodzaju główek. Z rukolą, koprem, szczypiorem, miętą także własnego chowu. Ze świeżym serem kozim na dokładkę. Rzodkiew już się skończyła. Marna zresztą była tego roku, mała, stwardniała i sparciała w środku. Reszta w sałatce już niestety ze sklepu. Czyli oliwa, pomidory, ogórki. No, ale pocieszające jest, że pomidory szczęśliwie rosną, zawiązały się i kwitną, zieleniąc się coraz ciekawiej w folii. Dziś Ania wysadziła nadmiar sadzonek do gruntu i zaopatrzyła je w kije wspornikowe.
Obiad prawie jarski. Ot, dla odpoczynku. Ziemniaki, jeszcze zeszłoroczne, z wioski naszej pochodzące, skwarki ze słoniny z bożonarodzeniowego kabana, koperkiem posypane i jajo sadzone od zielononóżki. Z sałatką, kiszonym ogórkiem małosolnym lub kwaśnym mlekiem, do wyboru lub razem.
Takie przyjemności świąteczne na dzisiaj. Bo Przesilenie Letnie ważne jest zaraz po Przesileniu Zimowym i ma z nim związek. Podobnie jak i z Przesileniem Wiosennym, z którym obie wymienione mają związek kwadratury.
Nie wierzycie? Wystarczy wrócić w tym blogu do wpisów z dni w okolicach 21 grudnia ubiegłego roku i 21 marca tego roku.

19 czerwca 2011

Program festiwalu

Nowinki. Mirek Samosiuk zamieścił na oficjalnej stronie zespołu Czeremszyna program corocznego 3-dniowego festiwalu w Czeremsze. Oto on:
Program XVI festiwalu "Z wiejskiego podwórza" w Czeremsze.

17 czerwca 2011

Ochrona bogów

Bogowie najwyraźniej nas chronią. Wczoraj zebrałyśmy ręcznie na przyczepkę samochodową siano z udostępnionego nam kawałka łąki Big Johna, raptem ze 40 arów tego było, nawet mniej. Sianko w naszej wiosce liche tego roku, bo sucho. Właściwie wystarczająco dużo zwiozłyśmy z bobrowej łąki, ale to było umówione wcześniej, przed zbiorami i nie wypadało się wycofywać. Sianokoski były klasyczne, grabie, widły w dłoń i bez żadnego kostkowania, tylko najpierw kopki, potem na kupę. Upchnęłyśmy siano częściowo w koziarni, a częściowo w lamusie.
A że bogowie chronią, mówię dlatego, że cały czas przy pracy zanosiło się na deszcz, nawet raz pokropiło przez minutkę, pomrukiwało z dala burzowo. Powiedziałam wtedy rymowane zaklęcie, które nagle samo przyszło mi do głowy (szeptucha ze mnie, co?) i deszczyk ustał, a potem na dodatek chmury się rozeszły i lunęło dopiero... dzisiaj po południu. Przy okazji prawdziwej burzy.
Zdążyłam, już pośród błyskawic, schować kurczęta w stodółce, kury w kurniku, kozy w koziarni, jedynie Gusia została na placu i całą ulewę przestała z wyprostowaną szyją po środku podwórza. Nasza święta gęś...

16 czerwca 2011

Zdjęcia

Popatrzcie na to oko. Poziomy myślnik źrenicy wewnątrz, podobnie jak u węża.


To zdjęcie przedstawia Czesia w całości. Ostatnio bardzo wypiękniała mu skórka. Jego bliźniak jest bardziej srebrzysty w umaszczeniu.


I wspomnienie z sianokosów... Takich fur zjechało cztery plus przyczepa samochodowa.


I wracamy na pastwisko... Biała Misia z alpejską córką, Gwiazdą (naszą gwiazdeczką)...


Stado w sadzie, a na pierwszym planie koziołek Maniuś.


I Maniek w zbliżeniu.

14 czerwca 2011

Pełnia dopełnia

Ponieważ feralny kwadraturowy nów księżyca z 1 czerwca był nam sprowadził smoka, co wypił całą wodę ze studni, ostrzegałam od kilku dni Anię, aby nie robiła pewnego poważniejszego zakupu akurat w zaćmieniową pełnię (która dziś wypada), czyli dokładnie 2 tygodnie później. Praktyka astrologiczna bowiem mówi, że co w nów się zacznie, to w pełnię się dopnie i nie ma co liczyć na cud, gdy to jest akurat jakiś pech.
- Co to może być? - zapytowywała Ania.
- Nie mam pojęcia. Taka mądra to ja nie jestem. Ale jak było uszkodzenie, to nic lepszego nas nie czeka i teraz.
Posłuchała mnie na szczęście. I zakupy odłożyła na za kilka dni.
Bo, wzięłam i wykrakałam.
Wczoraj padł internet. Nie było go całe popołudnie i wieczór. Rano zajrzałam w komputer, też nic. Zadowolona zajęłam się spokojnie korektą ostatniego swego dzieła o Księdze I-Cing, które próbuję przyciąć do jakichś znośnych rozmiarów, a Ania zadzwoniła do telekomunikacji ze zgłoszeniem awarii neostrady.
I rzeczywiście. Okazało się, że tym razem smok nakrył ogonem nasze zalogowanie i trzeba było nowe hasło wpisać, aby neostrada ruszyła. Trwało to ze dwie godziny, cała procedura przerywana zanikaniem sygnału w telefonie komórkowym (co na terenie przygranicznym jest codzienną normą). Ale, jak widać, działa!
Czego, niestety o studni powiedzieć się nie daje.

12 czerwca 2011

Jest sens

Sens jest. To wszystko, co udaje mi się o nim powiedzieć. We francuskim (a z tego języka zapożyczyliśmy to słowo) sens to także "zmysły" i "rozsądek", w znaczeniu zdrowego rozsądku, praktycznego i stosowanego w codzienności. Dlatego pytanie: "jaki to sens", nie ma sensu. Po prostu sens jest, czuje się go, działa się w zgodzie z nim i już.
A dlaczego o tym piszę?
Jest niedziela, wczesny poranek, przed dojeniem. Kurczęta, psy i koty nakarmione, ja też. Mam chwilę, aby zapisać odświętne myśli na tematy codzienne.
Ponieważ znowu siadła nam antena tv i mimo ponawianych prób nie daje się nastroić (Bogu dzięki!) podczytuję sobie wieczorami co tam ludzie myślą, sądzą, uważają, jakimi sztandarami wywijają i tak dalej.
Może są tacy, którzy np. moje wiejskie bytowanie chcieliby pod taki sztandar idei zaciągnąć. Bo inaczej jaki jego sens? A idei tych byłoby wiele. Ekologia, czyli zbawienie planety Ziemia, organiczne vel zrównoważone rolnictwo, czyli wskrzeszanie świętej tradycji, powrót do prostoty w budownictwie, czyli zbawienie planety Ziemia, anty-systemowość, czyli odbudowywanie pierwotnego ładu planety Ziemia, kontakt z zapomnianymi bogami przyrody i kosmosu, czyli harmonizowanie planety Ziemia, ucieczka od ludzkiej cywilizacji, czyli kładzenie podwalin nowej ery na planecie Ziemia, produkcja zdrowej żywności i propagowanie zdrowego trybu życia, czyli wspieranie odnowy planety Ziemia, miłość do zwierząt i roślin, czyli doładowywanie wibracji życia planety Ziemia... itd. itp.
Nic dalszego od prawdy. Nie potrzebuję idei, aby czuć sens bycia tu i robienia tego, co robię. Nie potrzebuję haseł, skrzykiwania się, kupienia w kupę i wzajemnego wspierania w ideologizowaniu i bez-koniecznym laniu słów opisujących sens. On przecież jest i nic mu więcej nie potrzeba.
Poprzednie moje życie utraciło sens. Coraz mniej go dla mnie było w cywilizacji, w Mieście, pośród ludzi uregulowanych jak w zegarku, realizujących cele, lejących słowa i operujących zręcznie i zręczniej pojęciami. Wiecznych projektantów niezrealizowanego, ścigaczy Mocy narysowanej, opisanej, wymyślonej... (A, zwróćcie uwagę, że to jedno z najmodniejszych ostatnio słów, "robić projekt" zastąpiło polskie: "planować" i wielu ludziom zmąciło w głowach, gdyż projekt widzą jako realizację, a nie abstrakcyjny plan dopiero do wcielenia w życie, mogą tak projektować całe życie, ciągnąć z tego kasę i żyć bez sensu, bo samo planowanie jako takie, sensu jeszcze - tego francuskokorzennego - nie ma).
Powiem więcej, podejrzewam, że ostatnio sens ucieka z Miasta (i wszystkiego, co się z nim wiąże, a więc z całego cywilizacyjnego systemu i wielowiekowej kultury, nie tylko z polityki) jak woda z dziurawego wiadra i ludzie nie nadążają już wody ciągle nalewać (owej wody słów, słów, słów), aby nie widzieć, nie dostrzec, nie przejrzeć na oczy, że wiadro jest dziurawe. I nic się już nie da zrobić. Tylko je rzucić, zamilknąć i zmykać.
I wrócić do podstaw.
I wcale nawet nie zaczynać od początku.
Ot, trwać, jak słońce i księżyc, pory roku i dnia, rośliny i zwierzęta. Żyć, jeść, pić, rosnąć, i zawdzięczać to sobie i bliskim, a nie - nie wiedzieć już czemu.

10 czerwca 2011

I po upale...

Rozpadało się wczoraj zaraz potem, jak pracownicy zakończyli poczęstunek na tarasie i wyruszyli do domów po skończonej pracy. Nawet całkiem ulewnie. Dziękujemy zatem pomocnym ludziom i Bogu, i za zebrane siano i za deszcz.
Szybko temperatura spadła poniżej 20 stopni. Kurczęta dzisiaj nawet wyjrzeć nie chciały ze stodółki, a co dopiero wyjść na niepogodę. Zresztą profilaktycznie nie wypuszczam nigdy drobiąt na mokrą glebę, bo od tego zapadają na swoje ptasie przeziębienia bardzo łatwo i padają. Wyjątkiem jest jedynie fakt, gdy jest z nimi kwoka. Ona dba, aby dzieci nie wychłodziły się i często je ogrzewa, więc nigdy nie chorują.
Dwie kwoczki zasiadają pilnie w starej wialni w kurniku ukrytej, od początku czerwca. Wysiadywanie trwa trzy tygodnie, tj. 21 dni. Wychodzą same do jedzenia i picia raz na dzień i to wcale nie wtedy, gdy karmię kury. Trzeba pilnować i dokarmiać je wtedy, bo zaraz biegną z powrotem do gniazd i żadna siła je z jaj nie ruszy.
Ancymon chodzi teraz tylko z czterema kokoszkami i wyraźnie mu za mało. Zaczął znowu, jak w ubiegłym roku, zbliżać się do płota sąsiadki, lecz na razie nie przekracza granicy obejścia. Tylko staje tuż przed nim i pieje, zaleca się do kurek pani Wiery. I czasem niektórą skusi swoimi pstrymi krakowskimi wdziękami wystrojonego kurdupla.
Oprócz nawilżenia ziemi i podlania schnącej już trawy deszcz jeszcze jedną przyniósł ulgę. Mianowicie znikły muchole. One zdecydowanie nie lubią wilgoci i kryją się wtedy gdzieś w czeluściach lasu. Uff...
Kozy pasą się na mokrym pastwisku niechętnie, wolą stać w boksach i przeżuwać nowe sianko. Smakuje im.

Koniku, Koniku,
wielki swawolniku,
kiedy rosa spadnie
zła przyczyna na dnie.

9 czerwca 2011

Klucz do czasoprzestrzeni tj. sztafeta 3 x 7

Pierwszy dzień sianokosów wypadł przedwczoraj (a raczej przed-przedwczoraj, bo wtedy sołtys z trzeciej wsi skosił naszą bobrową łąkę). Ania rano, z młodym Sławkiem, który sam się zgłosił do pomocy (ma już wakacje) pojechała owo siano przewracać grabiami, aby lepiej podeschło. A kiedy już się szykowali do odwrotu, bo sołtys - przy okazji swojej łąki, którą ma po sąsiedzku - zadeklarował się, że po południu obróci swoją obracarką mechaniczną i nasze siano, okazało się, że... zaczął działać jakiś zły czar. Mianowicie Ania zgubiła na łące, podczas obracania siana, kluczyk od samochodu. Wypadł jej z kieszeni i zniknął gdzieś na przestrzeni półtorahektarowej w schnącej trawie, może obrócony wraz z nią do ziemi. Nic to, że zawieszony na czarnym paseczku.
Pobiegali sobie trochę ze Sławkiem po tej przestrzeni, ale szybko jasnym się stało, że znaleźć klucz na polu to jak znaleźć przysłowiową szpilkę w stogu. Zadzwoniła zatem do mnie z prośbą o ratunek.
- W szufladzie tu i tu powinien być zapasowy, zobacz.
Znalazłam szybko.
- No, to teraz przynieś mi go! Nie ma innej rady... Albo najlepiej przyjedź moim rowerem.
- Skąd! W życiu! Nie umiem jeździć na męskim rowerze, przecież wiesz. Nie mówiąc o tym, że siodełko za wysoko.
- To go przyprowadź. Wyślę Sławka i spotkacie się wpół drogi, on wróci rowerem i będzie szybciej. Rower wezmę z powrotem na pakę.
Trudno, wciągnęłam krótkie spodenki, czapeczkę od słońca, wzięłam owo wielkie, ciężkie rowerzysko, co Anine czasy młodzieżowe jeszcze pamięta, kluczyk do jednej kieszeni, komórkę do drugiej i wyruszyłam w drogę.
To może jakieś 7 kilometrów. Jedno mgnienie oka, gdy jedzie się samochodem. A tu szłam, szłam drogą przez lasy i pola, bez końca. Oganiałam się wciąż od upierdliwych much, które koniecznie chciały się kawałek rowerem przejechać, i od wstrętnych mucholi także.
Kiedy wreszcie minęłam uroczysko Kon`yk (Konik, po polsku) i zdało mi się, że jest już blisko do następnej wsi nagle zza zakrętu wyłonił się... Sławko. Biegł równym krokiem długodystansowca.
Ze zdumienia oniemiałam.
- Człowieku, zrobiłeś na mnie wrażenie! - wykrzyknęłam, kiedy stanął i łapał oddech.
- Biegłem cały czas, bez zatrzymania - wyjaśnił.
- Niezły jesteś! - i oddałam mu rower, on wsiadł natychmiast na niego i odjechał. A ja w tył zwrot i do chaty drałuję. Jednak po kilku krokach coś mnie zatrzymało. Jakaś myśl. Wiem! Klucz!
Został w mojej kieszeni...
Zadzwoniłam do Ani. Sławka już nie było na horyzoncie.
- Q..wa!
- Idę do was. Jakoś dojdę.
I znowu szłam i szłam, a wsi ciągle nie było.
W końcu przeparadowałam przez ową sąsiednią wioskę, odprowadzana zdziwionym wzrokiem kilku starych kobiet wysiadujących na ławeczkach przed swoimi chatkami i minęłam cerkiew. Do niej przynależą wierni z naszej wsi i dopiero teraz poczułam, co to znaczyło kiedyś iść na liturgię i z liturgii, pieszo oczywiście. I na glodniaka, jak Pan Bóg przykazał.
Dalej droga wiodła już prosto na pola trzeciej wsi. Zostało mi raptem ze 2 kilometry.
W tym momencie Sławko dotarł rowerem do Ani i Ania przejęła rower i wyruszyła na moje spotkanie.
Spotkałyśmy się na zakręcie wiodącym do bobrowej łąki. Wzięła kluczyk i pomknęła do samochodu, a ja z rozpędu szłam za nią, w nadziei spotkania zaraz samochodu. Lecz... nie skręciłam w odpowiednim miejscu i droga wśród pól i łąk zawiodła mnie do trzeciej wsi. Zadzwoniłam.
- Aniu, do naszej łąki jechało się przez drogę asfaltową koło jakichś chałup?
- Gdzie ty jesteś?! Znowu gdzieś cię poniosło! Zgubiłaś się.
No, więc w tył zwrot i drep-drep drogą, którą tam doszłam. Przez przestrzeń polną wiatr, który wcale nie chłodził 32-stopniowego upału niósł krzyki i wyzwiska chłopa i baby kłócących się namiętnie w jakimś obejściu. Już dawno zauważyłam, że o ile miejscowi gadają między sobą po swojemu, to przeklinają po polsku, tu nic się nie zmienia. Pominąwszy czasem końcówki ukraińskie - aty, dodawane w miejsce naszego -ać. No, i wznosząc jedyny sztandar nieśmiertelnego ruskiego (rusińskiego, jako dawniej zwano): "job twoju mać!". - "Oj, będzie burza!" - pomyślałam. Ale nie było.
Udało nam się wrócić do domu, owszem. Ale byłam już tak padnięta, że to był koniec dniówki. Jeszcze na dokładkę wściekłe muchole, podjarane przez upał, umilały nam jak mogły pracę przy kozach, po prostu do łez. Ze zdenerwowania i bezradności.

Wczoraj od rana Ania wyruszyła na łąkę zwozić siano. Umówiona z różnymi ludźmi, kostkarzem-traktorzystą i dwoma ładowaczami na wóz. Do południa szło wszystko według planu. Ale mężczyźni zostali skuszeni przez sąsiadeczkę, która im za przywiezienie taczki ze sklepu zaoferowała litra i obiad. Nie dość, że zaczęło się opóźnienie, to jeszcze panowie podczas kostkowania siana wzięli się i pospali pod rozrzutnikiem... jak dzieci.
Jednak potem pracowali jak pszczółki, ładując wóz trzy razy. Bo okazało się, że coś z wozem było nie tak. A może z ich umiejętnościami układania kostek. To trudno powiedzieć. Można jedynie wniosek podać, że ten, kto się najwięcej w jakiejś sprawie mądruje, najmniej umie.
W każdym razie, pominąwszy flegmatyzm, brak umiejętności planowania i organizacji pracy, też wypijanie hektolitrów piwa, wody i innych trunków w tej spiekocie, panowie spisali się doskonale i pod wieczór załadowany wóz jechał już do naszej wioseczki...
Jechał, jechał, aż dokładnie w miejscu, w którym oddałam Sławkowi rower bez klucza, tuż przed uroczyskiem Kon`yk, wóz złapał gumę.
W tym samym momencie ja doiłam kozy i zabolał mnie mocno palec wskazujący lewej ręki. Tak silnie, że musiałam zrobić przerwę w dojeniu. A wszystko nie miało żadnej mechanicznej przyczyny, więc od razu pomyslałam: "Oj, coś się wydarzyło nie tak!"...
Trzeba było jeździć i pożyczać koło zapasowe od Big Johna. Próbowali je na drodze wymienić, ale nie dało się bez konieczności rozladowania wozu, więc dali spokój i traktor dociągnął powoli wóz z flakiem na pierwszym lewym kole. Było już szaro, gdy dotarli do naszego obejścia i nawet rozładowali tę furę i upakowali kostki pod dachem.
Kiedy skończyli była 22. Kiedy się rozjechali, 23.
Od 8 rano.
Dostali jeszcze obiecaną butelkę na koniec (a, bo zapomniałabym, Ania ogłosiła sprytnie, że jak ktoś znajdzie kluczyki do samochodu na łące to stawia butelkę, i znaleźli, skurczybyki!). Nie ma to jak odpowiednia motywacja! A w naszym regionie dobre jedzenie i picie "droższe piniendzy".
I tak się dzień skończył.
A dzisiaj zaczął się dla nas o 6 rano. Bo dla nich co najmniej 3 godziny wcześniej.
Panowie z trzeciej wioski ambitnie, bez umawiania się załadowali inną, pożyczoną przyczepę resztą kostek siana i dowożący przypyrkotał swoim traktorem w chwili, gdy się odwracałam z boku na bok w łóżku.
To się nazywa krzepa...
Sianokosy są zawsze najtrudniejszym egzaminem dla rolnika w roku, wcale nie żniwa (które wynalezienie kombajnu zamieniło w samą przyjemność patrzenia z brzegu pola, jak ziarno się sypie na przyczepę). Zdają go ci ludzie od dziecka i mają taką wytrzymałość, odporność na różne warunki pogodowe i siłę fizyczną, że w głowie Mieszczucha to się po prostu nie mieści. Nie wiem, czy by Pudzian temu sprostał. Serio.
Do wczesnego popołudnia zwieźli jeszcze pozostałe 3 fury siana plus przyczepkę samochodową. Załadowali i rozładowali. Nasze puste po zimie poddasze oborowe pomieściło wszystko w swoim głodnym brzuchu.
Przeżywając to wszystko myślimy sobie teraz, że w tych prostych, niewykształconych i często prymitywnych ludziach drzemie taka siła, że gdyby ją obudzić, to świat można by ruszyć z posad (co już paru spryciarzy próbowało kilka razy w historii wykorzystać). Inteligent z Miasta nigdy żadnej rewolucji sam nie zrobi, choćby pękł. Co najwyżej może bombę atomową wymyśleć. Jak sądzę w tym wypadku, w zamian za kompleks braku siły mięśni i siły przetrwania, która drzemie w ludzie, w każdym ludzie Ziemi.

5 czerwca 2011

Ogłoszenie/nieaktualne

Pilne!

Potrzebujemy pomocy przy sianokosach (kośba jutro, zbiór za kilka dni) oraz pracowitego/ej pomocnika/czki przy wykończeniu domu (malowanie, szpachlowanie, glazura i terakota) w zamian za pobyt w spokojnym, ciekawym pod wieloma względami miejscu, pełnym zwierząt i życia innego, niż w mieście, dodatkowo możliwa nauka różnych sztuk i umiejętności (tajemnych też) plus na co dzień swojskie jedzenie.

Jeśli jesteś zainteresowany/a warunki omówimy poprzez e-mail lub telefon.
Pisz na adres:
ewasey@go2.pl
albo:
margolla@go2.pl

Szczegóły znajdują się na stałej stronie w prawym górnym rogu tego bloga tutaj

4 czerwca 2011

To, co widać

Zamieszczam niewielki zbiór zdjęć pokazujących naszą rzeczywistość.
Na początek Kola z Jęzorem, uradowana gonitwą za koziołkiem. Strach pomyśleć, co by było, gdyby nas blisko nie było...


Efekty ostatnich Aninych sesji tkalniczych (tkaniowych?) w GOKu. Cały czas lecą chodniki. Mamy dużo przestrzeni, aby ją nimi pokryć. Nasze własne krosna wciąż w detalach, czekają na miejsce i stosowne okoliczności do rozłożenia i zainstalowania.




A oto najnowsze dzieciaczki w obejściu. Małe leghorny (z domieszką krwi karmazynowej, o czym świadczy małe czarne piórko na skrzydełku) wyglądają tak:


Natomiast Zielone Nóżki wyglądają klasycznie, w paseczki. Oczywiście to nie są wszystkie kurczaczki, reszta schowała się w zakamarkach stodółki i koło niej.


A oto Usia Zasiadająca. Gniazdo założyła we wnętrzu starej wialni. Nieco w głębi, za przepierzeniem, w tej samej machinie siedzi wraz z nią druga kurka. Nie udało mi się jej zdjąć, bo zasłaniają ją części mechaniczne.


Teraz rzut oka na pastwisko w starym sadzie. Pierwszy biały po lewej pasie się Maniuś. Inteligentny z niego koziołek, trzeba przyznać, ale to temat do osobnego wpisu.


Kozy po deszczu o poranku... Dla odświeżenia się po upalnym dniu pokazuję.


I na koniec dzisiejszy osiąg. Tak wyglądają nasze dwie stare uschłe grusze przetarte na deski (koszt 30 złotych). Co z nich będzie? Oto jest pytanie.

3 czerwca 2011

Sami swoi

Wczoraj jeszcze, na dokładkę, zjawili się z nagła ludzie z trzeciej wsi (może czwartej, zależy jak liczyć) i ubiliśmy interes. Najzabawniejsze to to, że już się znaliśmy. Bo od nich trzy lata temu kupiłyśmy Zofię z małą Misią. Oni teraz w poszukiwaniu koziołka na wymianę zajechali do naszej wioski. Którą niedługo trzeba chyba będzie na Kozią Wólkę przemianować, bo coraz więcej gospodarzy w kozy się bawi. Nawet pani Nina odgraża się, że krowy sprzeda i kozę doić będzie, emeryturę w końcu poczuje.
Przyjechali i szybko dogadaliśmy się.
Bo oni też osiedleńcy, aż ze Szczecińskiego na Podlasie zjechali. Sprzedali tamtejsze niewielkie gospodarstwo i tutaj osiedlili się na końcu pewnej wioski. Cały swój majątek i inwentarz żywy przywieźli tirem.
- Czemu aż tu? - spytałam córki gospodarzy.
- Ach, tata był do emerytury nauczycielem. Uwielbiał zawsze Sienkiewicza i na kresy go ciągnęło, chciał przygody zaznać na Dzikich Polach, po rusku zaciągać - zaśmiała się - Wsiedliśmy w samochód całą rodziną i przez tydzień szukaliśmy wioska po wiosce miejsca dla siebie. I znaleźliśmy. I jesteśmy.
Umówiliśmy się zatem na dzisiaj i po południu zapakowałyśmy do samochodu Króla. Jechałam z nim na tylnym siedzeniu, miał dla bezpieczeństwa spętane przednie nogi, trzymałam go za rogi i dokarmiałam co rusz suchym chlebem (który pałaszował chętnie). Daleko nie było, kiedy już się przyzwyczaił do jazdy trzeba było wysiadać.
Tym sposobem Król znalazł nowych właścicieli i robi karierę jako rozpłodowiec (oni zwykli trzymać kozły długo, ostatni, Jacek żył 6 lat i żyłby dłużej, gdyby gospodarza do ściany rogami nie przycisnął i nie zbił). W zamian dostałyśmy Mańka, 3-miesięcznego białego koziołka z dzyndzelkami na szyi.
I umówiliśmy się na jakieś spotkanie towarzyskie.
Zawsze swój do swego ciągnie.

2 czerwca 2011

Wejście smoka

Wczoraj
dokładnie w samo południe (12.00) zgasło światło.
- Trudno - powiedziała Ania porzucając pracę przy komputerze - Pewnie planowe wyłączenie.
Minęły dwie godziny, i nic. Tzn. coś się zrobiło. Włączyło się pół fazy i przy okazji pompa hydroforu, ale jakoś dziwnie chodziła i Ania wyłączyła ją ręcznie. Po następnych dwóch godzinach, gdy pasłam kozy w sadzie, siedząc na stołeczku i oganiając się kijem od upierdliwego muszego słonia, vel końskiej muchy, szalejącej w upale, na drodze zjawił się stary Mikołaj. Powoli, o laseczce dotarł do mnie, przywitał się i z miejsca pyta:
- A światło to u was jest?
- Nie ma.
- Bo u mnie tylko czerwone światełko miga w liczniku, ale nic nie ma w kontaktach. Musi awaria.
Rada w radę, Ania znalazła numer telefonu na rachunku za prąd i zgłosiła awarię. Elektrownia nic o niej nie wiedziała.
- W przeciągu dwóch godzin będzie u was ekipa - powiedzieli.
Rzeczywiście, koło 18.00 zatrzymał się koło nas czerwony samochód pogotowia energetycznego i dwóch panów zaczęło robić z nami wywiad. A my z nimi. Od słowa do słowa wyszło, że nie znali przyczyny, ale walnął bezpiecznik w transformatorze i w dwóch obejściach, naszym i Mikołajowym nie było prądu. Sprawdzili nasz licznik zewnętrzny, prąd w kontaktach i kazali włączyć urządzenia, lodówkę, komputer, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało. No, i wyszło, że hydrofor dziwnie chodzi. I wody nie ciągnie. Nawet wleźli do piwnicy oglądać, ale nic nie wskurali.
- Albo trzeba hydrofor zalać od nowa, bo woda opadła, albo przyszedł smok. I koniec.
Nic nie kapowałam z tym smokiem.
A Ania udawała, że rozumie.
- Może o smog mu chodziło? - dopytywałam się.
- Eee, smog jest w powietrzu...
- Ale może chodziło mu o pyłek, który zatkał studnię.
- To by było niedobrze, zła wróżba - orzekła Ania.
Cóż było robić. Przełączyłyśmy wichajstry i wpuściłyśmy państwową wodę w rury. Ale ku mojemu zdenerwowaniu w kuchni lało się jak z łaski, a drugi kran pod wiadro w ogóle nie miał wody, na dokładkę okazało się, że także rezerwuar nie napełniał się wodą. Była jedynie w wannie, w umywalce i kranie kuchennym nad zlewem. Nie działał także kran zewnętrzny pod oborą.
- Kurdę, ten smok mi się naprawdę nie podoba - orzekłam.
Ania wezwała pomocy od majstra z miasteczka, który nam hydrofor załączał. Jak się okazało przez dwa lata tylko on jeden w okolicy się na nim rozumiał.
- Ale dzisiaj mam Dzień Dziecka i teściowa butelkę postawiła - zażartował jak zawsze, bo to dowcipny człowiek, więc umówiliśmy się na dzisiaj rano.

Zjawił się, a jakże, ale bez klucza i trzeba było po wiosce ganiać rowerem i szukać kogoś, kto ma taki. W końcu udało się pożyczyć. Wszedł do piwnicy z Anią, a ja im wiadra z wodą podawałam do zalania zbiornika i pompy.
I nic. Poziom wody nie wzrastał, ciśnienie też nie i pompa chodziła na wolnych obrotach, trzepiąc powietrze.
Trzy, cztery, pięć wiaderek wlanych, nic.
Majster wyszedł z piwnicy, orzekł, że albo zawór w abisynce poszedł i nie da się już ze studni korzystać wcale, to koniec, albo można jeszcze pompę sprawdzić u elektryka co się na tym zna i oceni.
- No, proszę pani, taki hydrofor w domu to już zabytek, nikt już tak wody nie ciągnie, wszyscy na państwową przeszli. Teraz można muzeum tylko otworzyć i gościom pokazywać, jak to dawniej bywało - zażartował po swojemu.
Jedno, co udało się zrobić, to znaleźć przyczynę braku wody w połowie instalacji. Otóż był jeszcze jeden zawór do wody, pod zlewem umieszczony, o którym Ania nie wiedziała, a może zapomniała.
W nagrodę za fatygę majster dostał kilogram jajek, bo pieniędzy nie chciał wziąć.
- Ja nic nie zrobiłem, a ludziom trzeba pomagać - orzekł.

Wypróbowałyśmy jeszcze po raz ostatni, już same, dodatkowy sposób, który nam podał. Tj. załączyłyśmy węża do kranu i wlewałyśmy dość długo wodę do zbiornika, ale poziom wody nie podniósł się ani o jotę.
- Smok ją wypija, nie ma co - stwierdziłam i dałyśmy sobie spokój.