29 marca 2012

Sucho

Pogoda wiosenna klasyczna jak na Podlasie, to już wiem. Nie ma już śniegu bardzo dawno, ale nie ma też prawie wcale zielonego. Trawa mikroskopijna kępkami w miejscach najbardziej oświetlonych słońcem i nie narażonych na wyziębienie, na gałęziach zalążki listków gotowych wystartować w każdej chwili, ale jeszcze skrytych. Przyczyną są zimne noce, często z przymrozkami. Trawa rośnie ponoć w nocy, więc dopóki to się nie stanie, nie ruszy do góry, choćby w dzień człowiek w podkoszulku chodził i twarz opalał na słoneczku.
Nauczyłam się już cieszyć tym długawym w stosunku do zawiślańskiej Polski zachodniej przedwiośniem. Wyłuskuję oznaki startującego życia mimo wszystko.
Przede wszystkim radują ucho rozmaite ptasie głosy i głosiki.
W dzień aktywność kur i żerowanie w lesie i w sadzie, ich zwiększająca się nieśność, życie stadne, coś uszczęśliwiającego na dzień dobry.
Luba po niedługim wypasie na obrzeżach lasu i zajadaniu jakiś pączków w gałęziach poszycia dostała pierwszej zielonej biegunki. Niewielkiej, nie ma strachu.
Gusia znosi pracowicie jaja, jest przy tym bardzo zabawna, a chwilami nieznośna. Najpierw molestuje nas albo kozy "o jajeczko", a potem wrzeszczy straszliwie ostrzegawczo, gdy wejść do koziarni w rejon, który sobie wybrała na gniazdo. Dziś przypięła się dziobem do nogawki spodni Ani tak mocno, że z trudem ją od niej oderwałam, wyniosłam ptaszysko z obory i udobruchałam kawałkiem suchego chleba...
Zbieram jaja zielononóżek do podłożenia kwoce i wyczekuję tej chwili, gdy któraś zagdacze charakterystycznie.

Pogoda niby ciepła, ale zimne wiatry, silne, wysuszają glebę pozbawioną opadów od czasu stopienia śniegu. Podmuchy wznoszą wysoko w powietrze tumany piasku. Dziś dopiero, w nocy wiatr przywiał deszcz. Lunęło raptem ze trzy razy w ciągu dnia przez kilka minut. Starczyło, żeby napełnić naczynia podstawione pod rynny, bo deszczówka jest chętnie wypijana przez wszystkie zwierzęta, także psy i koty. Zwilżyło świat i nieco odświeżyło, ale obawiam się, że szybko to minie i znów susza nadejdzie. Dlatego poczarowałam. Wrzucając kogucie kości do ognia i wymawiając pewne zaklęcie, które sama wymyśliłam naprędce. Być może kogut przywołał w końcu ów deszcz, bo to było wczoraj. Nie przeczę.
Czary zdarzają się od niechcenia wszak. Zwłaszcza na Podlasiu...

27 marca 2012

Zaprawa

Kwadratury słoneczne ze znaku Barana do kilku planet na początku znaku Koziorożca w moim horoskopie urodzeniowym, kazały mi i każą nadal, ale już nieco wolniej, pracować, pracować, pracować. Fizycznie oczywiście. Od rana do zmierzchu. Cały boży dzień. Wszystko po to, aby zdążyć ze wszystkim na odpowiednią porę.
Wyszłam z tego okulała na lewą stopę, z potężnymi zakwasami w ramionach i katarem. Wczorajszą kwadraturę słońc (u nas obu) zwieńczyła ofiara krwawa z kolejnego koguta poległego na pieńku...
Priorytet ma ogródek. Wciąż w połowie ogrodzony i nie zabezpieczony od ptactwa i kóz.
Ale, aby skończyć ogrodzenie i zabrać się za budowanie grządek i siew trzeba wykonać inne pilne czynności. Tj. wyczyścić oborę z zimowego gnoju, przewieźć go na nowe pole i tam rozrzucić przed kultywacją i sadzeniem. To już w najgorszej części zostało zrobione. Przez sześć godzin jednego dnia opróżniłyśmy najbardziej założony boks Kaziuków. Pozostał jeszcze boks białasów, ale to nie jest aż tak pilne i pracochłonne. Ból mięśni kazał nam potem przystopować z tą robotą, a zająć się innymi koniecznymi pracami.
Pojawił się bowiem pewien problem z kozami. Porównując zeszły rok z tym dochodzę do wniosku, że przyczyną jest wiosna i burza hormonalna, którą kozy o tej porze przechodzą. W zwykłym swoim rytmie rozpłodowym (przypomnę: ruja we wrześniu, jak u saren i jeleni) o tej porze kozy mają wykoty i doświadczają boomu mlecznego, czyli ruszają w nich hormony. W zmienionym od dwóch lat rytmie (same tak zadecydowały)o tej porze odsadzamy już młode od matek. Młodzież jak się okazuje, również doświadcza burzy hormonów i zdarzają się bardzo wczesne ruje u kózek i aktywność koziołków. Zatem trzebienie w tak prowadzonej hodowli musi chyba wejść w zwyczaj. Dorosłe zaś kozy zaczynają być zaczepne i skore do przetasowań w stadzie (w zeszłym roku miały zbiorową ruję o tej porze). Właśnie coś takiego zaczęło się dziać w klanie białasów, i jedyną radą okazało się wybudowanie dodatkowego boksu dla Zofiji, aby ją odseparować od ataków i niezgody reszty rodziny.
Zrobiłyśmy to w ciągu jednego dnia, adaptując miejsce w przejściu między boksami i oddzielając je nową furtką. Trzeba było umocować w tym celu nowy słupek, aby podtrzymywał ową furtkę. Poszło tak dobrze, że Ania z rozpędu wybudowała jeszcze sama żłób w czwartym boksie, ze zrzynków sztachet i sosnowych żerdek. I na koniec wczorajszego dnia przeprowadziłyśmy wreszcie całą młodzież do osobnego mieszkania. Chłopcy okazali się już nawykli, nawet czarci Dydko-maminsynek, jednak mała Mela od Walentyny histeryzowała nawet w nocy. Normalne. Powinna przywyknąć w ciągu 2-3 dni (i nocy).
Dzisiaj zatem odbyło się pierwsze poranne dojenie stada (oprócz Gwiazdy, która jest w fazie karmienia) i pojawiło się pierwsze wiaderko mleka. I nowe czynności za tym idące, czyli serowarzenie.
Do tego trzeba dodać wciąż klejenie płytek i fugowanie. Nieśmiertelne, mam wrażenie.
I plany na nowe prace budowlane, aby jakoś zmieścić się w czasie tegorocznym... uch!

21 marca 2012

Wiosenna terapia

Słońce w Baranie, czyli wiosna wita. U mnie w prywatnym horoskopie od razu uruchomione kwadratury tegoż słoneczka do Koziorożca, dzień po dniu. Baran jest znakiem fizyczności, siły mięśni. I tak inauguruję nowy rok rolniczy. Właściwie, inaugurujemy. Ania, która oprócz tego, że tak jak ja jest Koziorożcem, urodziła się w godzinie Barana. Znakiem tego wiosna wprawia ją w euforyczne, a niekiedy nieco wk...rwione (bo to jednak kwadratura jest) działanie, od rana do nocy. Znakiem tego ja też muszę, bo w gospodarstwie jedna osoba słabej płci niewiele zdziała, dwie już więcej. I adios pisanie, adios dumania z patrzeniem w sufit. Liczy się czyn!

Udało się do tej pory przyciąć i pomalować drewnochronem część przywiezionych z tartaku sztachet na resztę płota.
Zrobić pierwszy tegoroczny próbny świeży serek podpuszczkowy. Wyszedł ok.
Zapełnić do połowy kompostownik.
Poprawić konstrukcję, nieco nadwyrężoną przez zimę, tunelu foliowego.
Zafugować kafelki w kąciku kuchennym. Przyciąć kilka i przykleić je w kąciku łazienkowym na poddaszu.
No, i wyrwać parkiet z boksu Walentyny i jej córci Melanii. To znaczy Ania rwała, a ja wywoziłam taczką na nowe pole. Coś czuję, że rano będą zakwasy. Już są. A czeka nas jutro mega parkiet w boksie Kaziuków!
Pracując tak pilnie myślę sobie, że wywożenie gnoju to najlepsza terapia na nieznośny ból istnienia, wszelki nerw, smętek i wymysły z telewizorni i korporacji wzięte. I właściwie mogłybyśmy przyjmować pacjentów z Miasta, płci obojga (mężczyźni z Miasta rzadko są silniejsi od kobiet, więc płeć mieszczuchów nieważna jest w tej kwestii) do takiej terapii i jeszcze kasę kosić, w zamian za ową uzdrawiającą z depresji pracę!
Ot, marzy mi się życie zgodne z prawdą. Marzy-nnie.

19 marca 2012

Rząd dusz

Zapieprz wiosenny? no, tak. Dzisiaj w porywistym wietrze. Przez te lata wioskowego życia, łoj, już 7 rok, nabrałam jednak filozoficznego podejścia, którego się trzymam coraz lepiej.
Podejście polega na tym, że nie stresuję się upływem czasu i ilością zadań do wykonania. Lecz budzę się, przeciągam, wstaję z wolna, ziewam, myję, patrzę przez okno, oceniam pogodę i to, co da się zrobić, a co nie, a potem zaglądam w siebie i sprawdzam na co akurat mam ochotę.
Fajnie? Fajnie.
Pamiętam czasy, długie nieskończone czasy swego życia na uwięzi, pracy 8-godzinnej, męki nieustającej, bez żadnej satysfakcji, zabierającej uwagę i siły, odbierającej wszelką twórczą wenę. Życia niewolnika-urzędnika.
Pamiętam też inne czasy, które sobie zbuntowana potem zafundowałam, zwalniając się wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi i tracąc na własne życzenie "państwowy etat". Było o tyle fajniej, że odzyskałam ów wymarzony czas dla siebie, mogłam czytać i uczyć się od rana do nocy, pójść do kina, spać, spać, śnić. Niestety, brak kasy również był udupiający na dłuższą metę. W sensie niemożności zrobienia ważniejszego życiowego ruchu do przodu. Udało mi się ów czas wykorzystać z korzyścią dla siebie, rozwijając zainteresowania, dotąd bardzo poboczne i odkładane na później. Mimo wszystko. Jednak nawet on nie umywał się do tego, co jest teraz.
Bycie na swoim (to swoje jest tak naprawdę umowne, ponieważ nad kawałkiem własnej ziemi wisi zawsze łapa systemu, która może zawsze w każdej chwili drgnąć, a której płaci się podatki i tłumaczy się z każdego pierdnięcia jak pokorny wyrobnik, a nie właściciel) wymaga pracy, odpowiedzialności, przezorności, planowania, ryzyka, siły.
Brzmi to nerwowo. I rzeczywiście budzi nerwy, ale na początku, przez pierwsze dwa-trzy lata zmiany trybu życia, osiedlenia się, rozpoczęcia nowego życia.
Te nerwy jednak pochodzą w całości z czasów miejskich i niewolniczych. Na pewno. Bo chłopi, mieszkańcy wsi tego wcale nie mają. Nawet, jeśli mieszkają w kiepskich warunkach i nie mają kasy. I są (owe nerwy) odreagowaniem starych, nieważnych już tak naprawdę nawyków.
Wszystko musi potrwać. Uspokojenie, wyciszenie, otwarcie się na nowe zachowania, myśli, odczucia, także.
Trzeba pozwolić odejść staremu światu, wylinka trwa, nowa skóra przyrasta bardzo powoli.
No, więc na początku masz nerwy. Budzisz się o świcie i myślisz gorączkowo co musisz zrobić w jak najszybszym czasie, aby móc zrobić dalej coś innego. Całkiem jak w mieście, jak na etacie.
W grę jednak zaczyna wchodzić nauczanie prowadzone przez Czas. A właściwie przez Rytm Czasu. Zmiany pór roku przede wszystkim. Różne wymagania akurat w danej chwili. Uczysz się tego, co trzeba właśnie robić, aby nie napracować się w kolejnej porze w dwójnasób. Bo jeśli prześpisz wiosnę, to nie nadrobisz wszystkiego latem, a jeśli prześpisz lato, jesień może być nerwowa, a zima tragiczna. Lecz jeśli wdrożysz się pokornie w rytm planety, klimatu, przyrody, uda się zrobić wszystko co trzeba w odpowiednim czasie, wypielęgnować i zebrać, a potem przechować owoce, zgromadzić opał i odpocząć w zimie przy ciepłym piecu, drożnym kominie w porę wyremontowanym, rozpalając wysuszone latem drewno, ścięte i zgromadzone wczesną wiosną. Nie mówiąc o innych darach natury, i owocach pracy własnych rąk.
Są też mniejsze rytmy. Tygodnia (he, na wsi przeważnie nie wiem jaki jest dzień tygodnia i nie rozpoznaję nawet niedzieli) i dnia i nocy. Trzymam się ich, a raczej idę prowadzona przez nie. Czas rządzi.
Brak telewizora pozwala patrzeć w niebo, dzienne i nocne, w gwiazdy. I widzieć anomalie. Lub radosne potwierdzenia rytmu takiego jak zawsze. Jak klangor lecących wiosną żurawi i gęsi.

Co dziś się stało?
Budujemy kompostownik. Metodami śmieciowo-babskimi. Z palet, starego płota i sznurków snopowiązałkowych.
Zbieramy i tniemy drewno, stare i nowe gałęzie, idzie na opał.
Przyjechały nowe sztachety z tartaku.

15 marca 2012

Praca i nagroda


Zimny wiatr nie sprzyjał pracy na dworze. Ale zaczęłyśmy pomyślnie mocowanie śrubami zawiasów na furtce, zbudowanej przez nas już w zeszłym roku. Najpierw starannie obejrzawszy robotę majstrów przy dwóch innych furtkach do koziej zagrody i przy wejściach do boksów. Zmarzłam jednak dość szybko i z bólem głowy wróciłam do chaty piec rozpalać.
Ogłoszenie dane w prasie lokalnej zaczęło przynosić rezultaty. W ciągu dwóch dni czwórka dziewczynek poszła na swoje. Nieco to uspokoiło przepełnione i przez to nerwowe Kaziuki, a nam usprawniło obrządek. Doimy już Kazię i Misię. Nie są jeszcze w pełni swoich możliwości, bo te nadejdą po wyjściu stada na zielone pastwisko, ale dają razem dziennie (tj. w dwóch udojach) ponad dwa litry mleka. No, nie są to nasze rekordzistki...
Zajadam się teraz świeżym twarożkiem z zielonym szczypiorem, który rośnie z posadzonych w doniczkach cebul i z tartym chrzanem. Popijając kawą zbożową gotowaną na pełnym kozim mleku.
Kury i psy piją z apetytem wzmacniającą po zimie serwatkę.
Po południu poszedł pod siekierkę następny kogut. Zbliża się szybko czas lęgowy i musimy się pozbyć nadmiaru samców, aby nie było pustych jaj. Tak, sprawdziłyśmy już raz popularne na wiosce twierdzenie, że im więcej kogutów tym słabsza wylęgalność, rzeczywiście tak było. I musi być w tym jakaś ważna obserwacja.
Na kolację dziś zatem rarytas, świeża zdrowa kurza wątróbka z cebulką!

14 marca 2012

Przedwiosenne zajęcia

Kontynuujemy stawianie płota. Udało się nam cztery długości świerkowych przęseł od frontu przy drodze zapełnić sztachetami. Jeszcze na jesieni pomalowałam je zielonym drewnochronem. Robota jednak już staje, z braku odpowiedniej ilości sztachet (zdecydowałyśmy się ogrodzić większy teren, niż było zamierzone na początku) oraz siatki leśnej, która ma pójść od strony lasu. Trzeba zamówić brakującą ilość w tartaku i sprowadzić siatkę. Ale w tej koniecznej przerwie czeka mnóstwo innych pilnych prac przedwiosennych i wiosennych do wykonania. Nawet nie wyliczę każdej, bo codziennie sytuacja, pogoda, wolna chwila, humor i samopoczucie decydują, co akurat brane jest do ręki.
Kozy wychodzą codziennie na krótkie spacery po obejściu. Dzieciarnia szaleje, stare zajmują się skubaniem gałęzi albo siana, które im dla zajęcia podrzucamy.
Trzebieńcy z wolna odzyskują dobry humor. Tzn. Czart Dytkiem zwany już na drugi dzień był jak nowy, lecz Jacek i Placek od Zofiji niestety przechodzą zdrowienie o wiele gorzej i wolniej. Wręcz popadli w takie przygnębienie i osowiałość, że stracili apetyt i czym prędzej dostali matkę do boksu, aby ich jej obecność pocieszyła. To było dobre rozwiązanie. Wrócili do picia mleka i poczuli się lepiej. Dziś już chodzili na wybiegu, choć z dużą ostrożnością. Białe kozy jednak mają inne geny, są delikatniejsze pod każdym nieomal względem, także gorzej się regenerują, jak widać. Mają jednak jedną cechę, której brak kozom burym. Inteligencję. Ale, tak z punktu widzenia hodowcy, po co kozie lepsze porozumienie z człowiekiem i wrażliwość? No, po co?
Ania sieje i podlewa w kuchni różne zioła i warzywka, do wiosennej rozsady.
A poza tym zlatują się gromadami przeróżne ptaki, "co nie sieją i nie żną", zapełniając las wielkim świergotem, gwizdaniem, kląskaniem, świstem i skrzeczeniem. Pojawił się też jastrząb (lub krogulec, z dala trudno było rozpoznać), który tak mocno przestraszył kurę, że uciekając utknęła pomiędzy sztachetami płota. I trzeba było ją z tej pułapki wydłubać ręcznie. Na szczęście spłoszyłyśmy "bandytę".
Padł w tym czasie samochód. Po prostu nie wyjechał z garażu, wcale nie zapalił. Trzeba przeprosić się z rowerem.

12 marca 2012

Jajcarski czas

Ostatnie dni okazały się mocno kłopotliwe. Zgodnie z rytmem, o którym już pisałam byłam, długo długo nic i jednego dnia (do trzech) - wielkie bum akcji wszelakiej. Zaczęło się od tego, że Ania przeziębiła się, zbyt wcześnie bez czapki do obejścia chodząc. Katar, gorączka, zimne poty, te sprawy. Na szczęście nie wynikło z tego nic groźnego. Odporność okazuje się jeszcze nie stuprocentowa po zimowej anginie ropnej i kuracji antybiotykowej. Ale też na tyle duża, że sobie dziewczyna poradziła z zarazą w dwa dni tylko przy pomocy rutinoscorbinu, gorącej herbaty z syropem z czarnego bzu i cytryną oraz termoforu, no, i oczywiście leczniczego snu przez większość doby. Przerwy między snem a snem niestety musiała spędzać w oborze. Bo tu się właśnie nawarstwił kłopot. A moja skromna osoba nie wystarczała, żeby sobie z nim poradzić.
Pełnia księżyca sprzed kilku dni wywołała ruję u jednej 9-tygodniowej [sic!] kózki w boksie Kaziuków. I nieszczęściem, jedyny tam koziołek, Czart od Lubej, zareagował na to wezwanie w klasyczny capi sposób.
Trzeba było naprędce zreorganizować życie w oborze i inaczej poprzydzielać kozom boksy. Wszyscy starsi chłopci poszli do jednego osobnego boksu, zajmowanego dotąd przez Gwiazdę z dwoma najmłodszymi i Misię z Ninią. Te kozy wróciły do dawnego boksu białasów, lecz osamotniona już Zofija, ze względu na wredny charakter na razie pozostaje na wybiegu, aby krzywdy nie zrobiła maluchom.
Łoj, ryku, beku, ruchu, prób ucieczki, ze strony koziołków i kózek, a także ich matek - było klasycznie co niemiara. To gorący czas wtedy w stadzie.
Automatycznie trzeba było zacząć doić matki koziołków, Lubą i Zofię. Z tego powodu mamy już dziennie ponad dwa litry mleka (Czart jeszcze jest dopuszczany do cyca, bo jakoś najtrudniej jest mu się przestawić na zwykłą karmę, maminsynek jeden).
Zatem zaczynam robić twarożek, na pierwszy rzut, bo tegom już spragniona jest. A potem pomyślę co, jak się nasycę.
Nie był to koniec kłopotów. Koziołki jakoś się pogodziły z losem i ze sobą. Matki także gładko przeszły na udój dwa razy dziennie. Ale pozostał problem z dorastającą kózką i dalszym przeorganizowaniem stada, mając do dyspozycji jedynie cztery boksy i ewentualnie przejście między nimi.
Aby kózki mogły dołączyć do boksu koziołków trzeba było coś zrobić. Coś, czego jeszcze nigdy nie robiłyśmy, bo nie było potrzeby. Tzn. w zeszłym roku też ten problem się pokazał, bo Król zaczął szaleć w wieku 3 miesięcy i rozbudził nawet dorosłe kozy, a co dopiero rówieśniczki. Jednak wtedy pomogło nam wyzbycie się go i sprawy jakoś się unormowały.
Przebiedziłyśmy się z tą tymczasową sytuacją przez weekend. Ania po nocy zimnych potów i dość silnej gorączki wczorajszego ranka wstała w lepszej kondycji i dzisiaj już była prawie w zwykłej swojej formie.
Na tyle dobrej, że z rana po obrządku zabrałyśmy się za stawianie płota. Umieściłyśmy sztachety na długości jednego przęsła oraz docięłyśmy i przybiłyśmy dwa kolejne przęsła, z sosnowych żerdzi, specjalnie przepołowionych w tym celu już 2 lata temu. Potem zaś zadzwoniła do weterynarza z sąsiedniej gminy, czy już można. Tak, można, czekał na nas.
Wyjechała samochodem z garażu, przygotowała akcesoria, w boksie zapakowałyśmy zdziwione koziołki każdego do jednego wora zawiązując go sznurkiem, aby się nie wymknął, i zapakowałyśmy ten żywy towar do bagażnika (odpowiednio zabezpieczonego). To sposób przez nas wielokrotnie wypraktykowany przy zakupie, sprzedaży i przeprowadzkach, kozią młodzież dobrze się przewozi w taki właśnie sposób. Wbrew przypuszczeniom, zwierzaki wcale wtedy nie cierpią. Wręcz przeciwnie. Uspokajają się, jak u mamy w brzuchu, leżą spokojniutko i tylko pobekują na zakrętach i przy zmianie nawierzchni.
No, więc pojechalim. Szybko i sprawnie. Weterynarz zrobił to, co musiał, przy pomocy wielkich kleszczy zaciskowych, zastrzyków znieczulających miejscowo i skalpela. Na koniec ranki posypał proszkiem gojącym, pomógł każdego zdumionego i nieco jednak zestresowanego delikwenta wsadzić z powrotem do worka, wręczył nam 6 świeżutkich jajeczek zapakowanych w torebkę, zainkasował po 10 zł od... jajeczka i wrócilim spokojniutko do rodzimej obory.
Smętni są, oj tak, nasi trzebieńcy. Doglądamy ich co kilka godzin.
Za to na pocieszenie nam (bo to jednak nie jest przyjemne przeżycie, choć można przywyknąć - mówię z punktu widzenia właściciela zwierzęcia, nie jego samego), przed zmierzchem, przeleciały nad naszą Zagrodą cztery klucze dzikich gęsi, z południa na północ, jak Pan Bóg przykazał, z wielkim wspaniałym gęganiem na niebie...

7 marca 2012

Jest różnica

Fantastyczna jest możliwość obserwacji zwierząt nowonarodzonych; jeszcze wczoraj ledwie stały na nogach, dzisiaj chodzą i przymierzają się do podskoków.
Chłopci mają szczęście, wystarczy się położyć, a smakołyki same lądują w pyszczku.

Z racji zimy mamy wciąż jeszcze więcej czasu, aby śledzić inne hodowle, podpatrywać jak inni podchodzą do wielu spraw.
I pojawiło się kilka refleksji. Każdy z nas musi dostosować hodowlę do własnych warunków, zarówno tych czysto gospodarskich, regionu w jakim mieszka, ale też uwarunkowań psychicznych (tak, tak, a mówimy to na podstawie lektury pewnego nawiedzonego forum hodowców kóz, niekiedy podobnie zakręconych, jak koniarze na punkcie swoich zwierząt).
Z racji posiadania co roku kozła w stadzie, kozy u nas samoistnie wchodzą w okres rui. Wierząc, że przyroda sama najlepiej wybiera moment, pozwalamy dziać się rzeczom w sposób naturalny i dochodzi do skutecznego pokrycia zawsze za pierwszym razem. Od dwóch lat termin wykotów ustalił się na przełomie roku, koniec grudnia-początek stycznia. Czyżby klimat się subtelnie zmieniał? Chyba tak, gdyż od tego czasu okres początku zimy jest wyjątkowo ciepły i życzliwy dla dzieci i matek... Skąd one to wiedzą?...
Przeważnie każda z kóz ma ruję dzień po dniu, stado zachowuje się jak zespolona i zharmonizowana całość, jak jeden organizm, a z wykotami zaś bywa podobnie. Jest to bardzo wczesny termin i kilka razy czytałyśmy rady pewnego naszego mądrego (aż do przesady) Czytelnika znającego podręcznik zootechniki i pewnie zootechników także, że powinnyśmy poczekać z kryciem. I wymusić na stadzie termin zapisany w uczonej księdze. Pewnie jest w tym jakaś racja, wypraktykowana przez pokolenia zootechników żyjących w bardziej regularnie powtarzających się warunkach pogodowych ubiegłego wieku. Jednak w przypadku wschodniego klimatu zima najczęściej bywa na przełomie lutego i marca jeszcze dość mroźna, czyli wtedy, gdy mają przypadać owe "normalnie" wymuszone wykoty. No, i sami zobaczcie, jaka jest różnica w wielkości koźląt o tej porze. Czasami chyba dobrze jest posłuchać natury. Na zdjęciu mały niuniek wczoraj narodzony u boku dużej już, bo 2-miesięcznej Nini.

W tej chwili czeka nas odsadzenie młodych od matek i regularny udój mleka. Rzecz, na którą "tradycyjni" hodowcy poczekają do maja. Mało tego. Już w zeszłym roku okazało się, że kozy dzięki temu dają dłużej i więcej mleka w ciągu sezonu.

A młodzież jest większa i dorodniejsza na jesień, co przekłada się na konkrety także w okresie handlowym, rozpłodowym i rzeźnym. (Ania)

6 marca 2012

Cześ i Leś na nowo


Po południu wykociła się Gwiazda. Tym samym kończąc okres brzemienny u stada. Dwa koziołki. Uparte, zdrowe. Poród odbył się bez problemu.

5 marca 2012

Słońce, czyli osierdzie

Spędzamy wieczory na oglądaniu różnych internetowych telewizji (ludziska znaleźli nowe pole twórczości i samo w sobie jest to bardzo fajne). A w nich wykładów o permakulturowych grządkach i warzywniakach, tanich eko-budowlach albo o filozofii pieniądza i różnych innych bulwersujących sprawach. Oprócz tego ciśniemy YT odnośnie różnych energooszczędnych wynalazków. Ania jest teraz zafascynowana podgrzewaniem wody słońcem za pomocą kaloryfera wystawionego od strony południowej domu. Oraz zbiornikami na deszczówkę, filtrami do owej wody i możliwościami jej użytkowania. Poza tym oglądamy fabularne filmy, przeważnie rosyjskie. Michałkowa wersja dwunastu gniewnych ludzi albo trzecia część "Spalonych słońcem". W słowiańskim widzu łatwo się czakry osierdzia uruchamiają.
Wiosna się umacnia. Śniegi zeszły prawie zupełnie. Sucho, w sensie, że nic z nieba nie leci. Kury żerują z pasją na obrzeżach lasu. Słychać coraz więcej głosów wiosennych ptaszków. Zaliczyłyśmy wyjazd do powiatu, z sąsiadem do spółki. On po odbiór swojej starej husquarny z naprawy, my do sklepu hydraulicznego i z glazurą. Udało się piłę odebrać, choć remont piły kosztował 1/3 jej ceny, nam kupić brakującą część zapasową do rezerwuaru, który padł po pół roku użytkowania oraz płytki do łazienki na poddaszu. Kolejna praca przed nami.

1 marca 2012

Przedwiośnie

Przedwiośnie i nas wyciąga na dwór... Wypuszczamy przy okazji kozuchy z młodzieżą, aby pochodziły sobie po obrzeżach obejścia. Zaglądają do lasu, do sadu, do akacjowego parku, skubią zielone igły, próbują korę młodych pędów. Dzieciaki rozradowane poznają świat z ciekawością i zaniepokojeniem jednocześnie. Dużo z tym zabawy.
Przymierzamy się do ogrodzenia warzywniaka. Wydostałyśmy ze stosu żerdzi świerkowe przęsła i rozmieściłyśmy je stosownie do długości przy odpowiednich słupach. Jest dużo do zrobienia oprócz płota. Grządki też, ale i wyciąć młode odrosty drzewek, klonów i akacji, odciąć połamane gałęzie i zebrać je na stos, aby potem pociąć i połamać na opał. Dopiero potem zaś płot stawiać.
Przed oborą grząska gleba z resztkami siana i słomy, zamienionymi już w obornik. Trzeba zgrabić, posprzątać.
Oprócz tego trwa fugowanie w łazience.
A i sąsiedzi się pojawiają, postać, wymienić informacje, popatrzeć na rozbrykane koźlęta, od czego gęba sama się uśmiecha, no, i rzeczy do zrobienia obgadać. Wiosnę czują w kościach, jak i my, i zwierzęta.