29 września 2015

Jesienne zbiory

Zaczęły się zimne noce. To i w ścianowym piecu wypada czasem napalić po południu, aby wytworzyć miłe i bezpieczne ciepło w nocy. Oprócz codziennego palenia pod płytą, na której twaróg i obiad warzę. Noc z zaćmieniem Księżyca, bardzo jasną, koty przespały razem w swoich objęciach na fotelu szefowej, zamiast jak dotąd, na dworze. Najwyraźniej było im bardzo przyjemnie w ogrzanym wnętrzu i przypomniały sobie, że bywają domatorami.
Pszczoły dokarmione, przez kilka bardzo ciepłych dni zdążyły zużyć sporą ilość zadanego w podkarmiaczce słodkiego syropu. Mają poza tym zapas tegorocznego miodu, którego im szkoda podbierać. To ciągle młody rój i w fazie rozwojowej, może w przyszłym roku, jak dobrze pójdzie osiągnie znaczniejszą wielkość i zasiedli cały ul. Wtedy będziemy inaczej myśleć.
Litr miodu, jaki udało nam się od nich pozyskać i tak niezwykle nas cieszy. Wosk ma przeznaczenie kremowe, (gdy będzie go więcej zaczniemy wyrabiać świece), a żółty gęsty pachnący miód podjadamy na różne sposoby. Ja najbardziej lubię kanapkę z twarogiem (kozim domowym oczywiście) polanym miodem. Nie ma nic smaczniejszego!

Zaczynają nieść się młode kurki. Znajdujemy codziennie w którymś żłobie, zmiennie, jedno-dwa niewielkie jajeczka. Stare gęsi też się niosą, zatem jajecznego dobra nam nie brakuje.
Koguty nabrały już masy, podobnie jak i tegoroczne białe gęsi. Zatem czasem pojawiają się na stole. W formach pieczonych (nie ma nic lepszego od kotletów z młodej koguciej piersi, nie podpędzanej hormonalnie! i rosołków z gęsiny). Sporo ich jeszcze na podwórzu biega, a ponieważ zbliżają się chłody i głody więc jeszcze trochę pracy przed nami, żeby ten plon zebrać i zabezpieczyć. Pozostawiając do wiosny tylko sztuki przetrwaniowe i nieśne.

Z dojrzałych śliwek węgierek uwarzyłam w wolnowarze konfiturę. Wyszło kilka słoiczków. Wiele nie trzeba dla dwóch osób, ot, smakołyk. W ogrodzie pozostają nadal rosnące jeszcze dynie. Nie są zbyt wielkie, ale na tej naszej pustyni zamienionej niedawno w permakulturową działkę jakimś cudem przetrwały letnie upały i suszę zupełnie bez podlewania, a teraz nabierają masy. Inne warzywka, które nawet przeżyły, to jednak pozostały w formie karłowatej i nieowocującej. Połowa zaściółkowanych truskawek wyschła (ale połowa przeżyła!), podobnie zmarniało trochę sadzonek porzeczek, ale teraz przy jesiennych deszczach widać, że zaczynają odbijać i może nie będzie bardzo źle. Zeszłoroczne ziemniaki, które pozostały w glebie, bo były tak śmiesznie niewydarzone, wielkości piłeczki pingpongowej, że szkoda było zachodu je wykopywać, na wiosnę puściły pięknie liście i zielenią się do tej pory. Zbieram siły, aby wreszcie pójść do nich ze szpadlem i dokonać zbiorów. Jest tego kilkanaście całkiem dorodnych krzaczków.

Przy okazji trwa okazjonalna wymiana ze znajomymi owych dóbr, dzielimy się tym, co kto ma w nadmiarze. To miły zwyczaj wśród wszystkich działkowiczów. Nikt nie lubi patrzeć na marnowanie się nadmiernych plonów przecież. Tym sposobem nastawiam właśnie kolejną jesienną napojkę z mieszanki winogron, niezwykle słodkich po tegorocznym arabskim lecie, czeremchy i jarzębiny. Zajadam się także cygańskim leczo (leczem? głupio brzmi) z dorodnych podarowanych cukinii (nasze już zamieniły się w keczup).
I popijam dary gospodarstwa domowym kefirem.
Słuchając, i nie widząc, lecących wysoko nad chmurami stad dzikich gęsi i żurawi, ciągnących w tym roku jakby kapkę wcześniej i prosto na południe. Co, przypomnę, wróży wczesną zimę. Z innych wróżb, obrodziły latoś dęby żołędziami, a to ponoć także na mroźną i śnieżną zimę wskazuje.

22 września 2015

Siła natury

Dzięki błogosławionemu działaniu jagód leśnych i naparu z korzenia kobylaka (niniejszym bardzo dziękuję doradzającym!) jestem już w praktyce zdrowa i uwolniona od dręczącej przypadłości, która zabrała mi radość życia w ciągu dwóch tygodni swego trwania.
Niniejszym radzę wszystkim, którzy cierpią z powodu biegunki, bądź gdyby im się coś podobnego w życiu przytrafiło: żadnych tabletek i farmaceutycznych środków, choćby z największą wiarą rekomendowanych. Dwa miesiące cierpień? Jak to znieść?
Jagody zadziałały w ciągu 24 godzin. Jeden słoiczek po dżemie pasteryzowanych owoców zasypanych cukrem zatrzymał niagarę, której nic nie było w stanie zatrzymać, żadna chemia, ani nawet biochemia! Drugi sprawę umocnił. Po czym wszedł w grę kabylak. Po wypiciu trzech kubków naparu (jeden w ciągu jednego dnia) mogę śmiało powiedzieć, że wszystkie objawy znikły całkowicie!
Trochę się nabiedziłam, żeby go znaleźć. W pobliżu nie rośnie. Być może widziałam go rosnącego na naszej łące przygranicznej, ale nie szlo specjalnie na nią jechać. W aptekach nie ma. Znalazłam za pośrednictwem internetu w pewnej hajnowskiej firmie sprzedającej przyprawy i zioła. Kupiłam następnego dnia.
Teraz już tylko piję dwa kubki probiotycznego jogurtu domowej roboty dziennie, na bazie bakterii nabytych w Agrovisie. Czasem dojadam jeszcze białym twarożkiem z dodatkiem czosnku.

Siły wracają dość szybko. Odbyłam pierwszą konsultację u szpitalnej lekarki. Stwierdziła jeszcze trzęsące się kolana, co jest prawdą. Szybko się męczę i muszę godzinę-dwie poleżeć w ciągu dnia, aby odpocząć. Czasem boli mnie głowa, zwłaszcza przed zmianą pogody, albo serce, także plecy. Ale w domu robię już wszystko co trzeba. Serowarzę, sprzątam, gotuję, palę ogień. Uwarzyłam kilkadziesiąt słoiczków keczupu, przyrządziłam i upiekłam pracochłonny pasztet z podrobów koźlęcych, zrobiłam trochę soku z czeremchy. Przy okazji układania nowego zapasu keczupu w piwnicy znalazłam zapomniany słoiczek tegoż z zeszłego roku;. Rewelacja! Mimo upałów sierpniowych przetrwał bez skazy jakościowej. Właśnie się nim raczę.
Ukradłyśmy także naszym pszczółkom jedną ramkę z miodem, pięknie zasklepionym woskiem z obu stron. Za mało, żeby korzystać z miodarki, którą mamy po poprzednich właścicielach siedliska. Ramka została, za radą pani Leny, po zerwaniu warstwy wosku nakłuta specjalnym pszczelarskim dłuto-grzebieniem i ustawiona w pozycji skośnej nad garnkiem odpowiednio szerokim. Miód skapywał cały wieczór, noc i ranek. Jest wspaniały, gęsty. Gęstość mi dotąd nieznana. Znają ją chyba jedynie pszczelarze, bo nie ich klienci. Taka nasza pierwsza drobna radość z posiadania zalążka pasieki.

12 września 2015

Rekonwalescencja

Powoli, bardzo powoli odzyskuję siły. Na tyle, że od powrotu ze szpitala udzielam się w domowych pracach, a wczoraj pomogłam po raz pierwszy Ani w wieczornym udoju. Wszystko byłoby lepiej, gdyby nie dokuczająca ciągle poszpitalna biegunka. Pierwsze dni były bardzo trudne do zniesienia. Bez no-spy nie dało mi się zasnąć. Pomogły trochę bakteryjne środki, kupione w aptece za poradą pani farmaceutki. Która przy okazji pocieszyła mnie, że zaburzenia mogą potrwać nawet i dwa miesiące. Owe środki okazały się doraźne i przestały skutkować dość szybko, zatem przeszłam na naturę. Odtruwające zioła kilku rodzajów, czosnek, jagody, węgiel. I na wieczór kieliszek nalewki. Który cudem prawdziwym zastępuje świetnie no-spę i udaje mi się po nim wreszcie przespać całą noc bez wychodzenia do łazienki. Poranek jest jednak wciąż podobny jeden do drugiego.
Udało się też nam dokończyć obudowę tarasu. I to na tyle.

2 września 2015

Powrót znikąd

Od wczoraj jestem już w domu. Zaliczyłam 2 tygodnie w szpitalu hajnowskim na oddziale zakaźnym. Musiałam się tam jednak zjawić, bo znów pojawił się ból głowy i gorączka, która szybko skoczyła do 39 i nie było na co czekać. Zaraz mnie tam wzięli w obroty. Krew, EKG, badanie neurologiczne, tomografia mózgu, w końcu punkcja kręgosłupa. Bardzo nieprzyjemne i bolesne doświadczenie, po którym przez dobę nie mogłam podnieść głowy od poduszki i w razie potrzeby musiałam wzywać siostrę basen. Badanie wykazało obecność wirusa KZM, kleszczowego zapalenia mózgu. Ostatni kleszcz, jaki sobie wyciągnęłam ze stopy był jednak zakażony. 
Potem przez tydzień wisiałam na kroplówkach, w porywach do czterech razy na dobę, sole, lekarstwo antywirusowe, antybiotyk, sterydy. Po tygodniu wyjęto mi zaworek z pokłutej trzykrotnie żyły i już tylko leżałam i regenerowałam spory ubytek sił. Chodziłam niepewnie, trzymając się ściany, siedzenie sprawiało, że bolał mnie przekłuty kręgosłup i musiałam zaraz się kłaść, wzrok też szwankował. Zresztą ciągle tak jest, tylko stopniowo coraz dłużej wytrzymuję bez polegiwania. Kuchnia szpitalna to osobna opowieść. Sterylna, beztłuszczowa, bezcukrowa i bezwitaminowa idealnie. I ciągle dla mnie bezglutenowej ryżowe chrupki i ryż pod każdą postacią. W każdym razie wróciłam z ciągłym rozwolnieniem i nocnymi bólami brzucha. Z którymi teraz zaczynam codzienny pokarmowy pojedynek. Jogurt domowy już nastawiony, zaczynam popijać powolutku. Twarożki, smaczne i na zimno tłoczone oleje, zioła, pożywne rosołki, łagodne sałatki.
Pierwszy tydzień był prawie w innym stanie świadomości. Gapiłam się w okno na skrawek nieba ponad murami szpitalnymi. Rano i wieczorem fruwały tam ptaki. Albo słuchałam odgłosów z oddziału, czasem wymieniłam kilka zdań ze współchorymi albo pielęgniarkami. Przez pierwsze dni leżałam na 3 osobowej sali, potem przeniesiono mnie do innej, już bez chorych, wreszcie dołączono do kobiety gorączkującej nie wiadomo, z jakiego powodu. Wyszłyśmy jednego dnia.
W sumie nasz powiatowy szpital zostawił we mnie zaskakująco pozytywne wrażenie. Jest zbudowany dość niedawno, wygodny dla chorych, wyciszone podwójnymi drzwiami sale 3 i najwyżej 6 osobowe, w każdej z nich umywalka i osobna łazienka z prysznicem.

Ania miała gorzej. I wciąż ma, ponieważ siły jeszcze do codziennej pracy nie mam. Całe gospodarstwo na głowie, do tego własne zajęcia i jeszcze wizyty u mnie co drugi dzień, ponad 80 km w obie strony.
No, ale wychodzimy z zakrętu. Może z nowymi wnioskami? I doświadczeniami do spożytkowania?