21 listopada 2015

Mydlane impresje

Osiedleńcze życie rozwija się powoli, z różnymi wspólnotowymi skutkami. Staramy się wspomagać, lub chociaż wysłuchiwać nawzajem. To chyba potrzeba każdego zwykłego człowieka, prawda?
Czasem nasze talenty dodają się do siebie i starają uderzyć we wspólny ton. Na przykład mydlano-fotograficzny. Aby uderzyć nim i przekazać go dalej. Zademonstrować, dać poczuć.


Podziwiajcie fantazję Małgosi Klemens, mieszkającej kilka dobrych rzutów beretem od nas w leśnym Wygonie, która ją oddała swoim aparatem pewnego wieczoru.


Tematem sesji była oczywiście umiłowana twórczość Ani, gliniano-mydlana.


Czarno, biało, brązowo, zielono...


Mydelniczkowo...


Rozmaita.


Autor fotografii M. Klemens - Galeria Leśna Wygon

19 listopada 2015

Ofiara z balbiny, tudzież ochrona wzmocniona

Kilka dni temu lis nam porwał Balbinę. Stało się to w sadzie i w zagrodzeniu. Pod naszą i psów, z racji deszczowej pory przesiadujących dnie całe w domu, nieuważność. Przyparł biedaczkę do siatki i schwytał, jeno kilka piórek zostało. Reszta stada uciekła. Balbin widocznie smutny chodzi, choć mu jeszcze Kuba została. Z imieniem Kuba jest u nas tak jak z Kolą od Coli, a nie od Mikołaja. Miał być gąsiorek, wyrosła gąska, a imię zostało. No, to od wyspy Kuby jest nazwana, a nie od Jakuba, czy też Kubania. Balbina jednak była jego żoną-siostrą od samego pisklęcia znaną. I Kuba ledwie mu serce zajmuje. Mam nadzieję, że jakoś sobie poradzi z tęsknotą. Białe gęsi zupełnie go nie interesują i właściwie kubańskie i owsiane osobno chodzą.
Na białe zresztą kryska jesienna nadeszła i stado zmniejszyło się już do połowy. Anna uskutecznia metodę skubania gęsi na rozgrzanym parniku z kartoflami i coraz szybciej jej to idzie.

To nie z powodu straty Balbiny, ale przy okazji, tudzież innych też, bo z 12 młodych niosek już tylko 7 zostało, nasza posesja zyskała wreszcie, po wielu miesiącach oczekiwania, tylną bramę i w tej chwili psy oraz ptactwo blaszkodziobe nie może już wędrówek niebezpiecznych uskuteczniać. Co do kur i indyków mam poważne wątpliwości, ich nic nie powstrzyma od przedzierania się przez płoty i grzebania w lesie. Choć nabrały czujności po kilku atakach i koguty na alarm biją, nawet, gdy obcego człowieka nagle na podwórzu zobaczą.

Listopad w pełnej krasie. Pada, rosi, tumani. Noce jednak zaskakująco są ciepłe i niewiele chłodniejsze od dnia. Kluseczka zjawia się tylko na śniadanie i kolację, resztę czasu spędzając pod licznymi dachami w obejściu, a to na tarasie, a to w altanie, a to pod okapami obory, kurnika i spichlerza, albo daszkiem drewutni. Najwyraźniej lubi senną słotę.
Długie wieczory przy rozgrzanym kaloryferze skłaniają mnie do twórczości takiej i owakiej. Pracuję nad książką, opisującą moje dzieje osiedlenia się w starej podlaskiej chatce, do czego namówił mnie zaprzyjaźniony pisarz, Alef Stern. Teraz już też mój szef na portalu pressmix.eu, na którym od niedawna zaczęłam się udzielać z felietonami. Także z tematami branymi z Kresowej.
Nostradamus o Arabach w Europie.
Okiem kozy.
Dlaczego kozy.

12 listopada 2015

Tryb awaryjny

Trudny dzień bez samochodu. Bez samochodu życie na wsi podlaskiej jest niełatwe do opowiedzenia i do przeżycia.
Z powodu terminu urzędowego zaznałam najpierw jazdy starym rowerem z niewyregulowanym, przeskakującym z trybu na tryb łańcuchem do miasteczka (3 kilometry), potem podróż autobusem do miasta, następnie kilkugodzinne podążanie piechotą tu i ówdzie, aby zdążyć, nie spóźnić się i jeszcze nie przegapić powrotnego autobusu. Sprawy urzędowe poszły podle, zdołałam jednak uzyskać jakoś przedłużenie terminu i zorganizować sobie kolejne dni awaryjne. Dźwiganie ciężarów (w tym paczkę 9-kilogramową) wzięła litościwie na swoje barki Anna.  Na chwiejących się nogach (niestety wciąż odczuwam dolegliwości po chorobie i każde przemęczenie pada mi przede wszystkim na nogi, ruszają parestezje w stopach i dłoniach, czasem ból czaszki i kręgosłupa, a brak sił po nadwyrężeniu utrzymuje się kilka dni) wsiadłam z powrotem do autobusu, z lekkim przerażeniem myśląc o czekającej mnie jeszcze drodze rowerem do domu. Wnętrze autobusu było niemożebnie przegrzane, może z powodu jakiejś awarii. Kierowca jechał przy otwartym szeroko oknie, a i tak pasażerowie tłoczący się z tyłu krzyczeli o litość. Po drodze trafiła się także, jak NIGDY kontrola biletów! W moim wieku nie jeździ się już na gapę, więc stresu nie ma, ale odnotowuję to jako kolejne kuriozum, dokładające się do nastroju chwili. Anna zlitowała się wtedy nade mną, uruchomiła tymczasowo podreperowany samochód u mechanika i wróciłyśmy nim do chaty, z rowerami na pace.
Stacyjka doszła dzisiaj, reklamacja się należy kurierowi za opóźnienie i kłamstwo (zgłosił firmie, że był przedwczoraj i awizował przesyłkę, bo nikogo nie zastał, tymczasem byłam, czekałam i nawet pies nie zaszczekał, nie mówiąc o braku jakiegokolwiek zawiadomienia o bytności).
Trudności to jeszcze nie koniec, bo sprawy urzędowe wciąż nade mną wiszą. Ale może jakoś się rozejdzie po kościach, przy odpowiednich staraniach, mam nadzieję.
Póki co upiekłam młodego indora, którego trzeba było awaryjnie wczoraj zaciąć, aby nas nie uprzedził. I wysmażyłam w wolnowarze gęsi smalec z ostatnio ubitej gąski. Wyszło z niej pół litra żółtego klarownego specyjału.

10 listopada 2015

Przeszkoda

Samochód jakiś czas temu zastrajkował, przestał odpalać. Stojąc grzecznie w garażu. Telefoniczna konsultacja z jednym i drugim mechanikiem potwierdziła podejrzenie, padła elektryka. Trzeba do sprawdzenia i naprawy. Najpierw miała się odbyć w Bielsku, ale zawiezienie naszej Żeńki na lince okazało się zbyt ryzykowne, bo przestały działać hamulce. Wylądowała u mechanika w najbliższej miejscowości. No, i co? Gdy tylko zajrzał pod maskę, postukał i popatrzył na szczegóły, znalazł przyczynę bez żadnego komputera. Trzeba wymienić starą stacyjkę, bo nie styka. 
Anna zamówiła onąż przez internet i czeka teraz na kuriera. Jutro święto narodowe, pewnie nie zdąży dojechać. Wygląda na to, że znów nie zjawię się na badaniu kontrolnym w szpitalnej przychodni. Wizytę u neurologa już musiałam przełożyć na późniejszy termin.

Kozy zasuszone. Serów nie trzeba robić. Zaczęłam pisać kolejną książkę. 
Anna udziela się społecznie i co rusz jeździ na jakieś szkolenie w sprawie dotacji i inicjatyw unijnych. A to w gminie, a to w starostwie, a to w hotelu białowieskim. Poznaje przy tym ludzi zakręconych w różnych sprawach, nie tylko z naszego regionu. I zbiera inspiracje dla siebie.