31 maja 2011

Niusy oborowe

Jak upał, to od razu gzy. Muchole, jak je zowię. Niektóre to istne musze mastodonty. Latają z szybkością perszinga nad stadem, a przy dojeniu umilają nam życie swoim ruchliwym i zaczepnym towarzystwem. Jak zauważyłam, lubią przede wszystkim jedną kozę, czarną Dziunię. I co ciekawe, lubiły też jej matkę, nieżyjącą już Maszkę. Widocznie ma najsmaczniejszą krew i wabiący je zapach. Druga rzecz, mimo niesamowitego refleksu i prędkości są dość głupie i łatwo je ubić, gdy przysiądą gdzieś w zasięgu wzroku. Biję je butem zdjętym ze stopy, tj. klapkiem. W przeciwieństwie do zwykłych much i much oborowych (których umysły wyewoluowały w starciu z krowim ogonem) nie skupiają uwagi na klapku (albo klapce), a na człowieku. Zatem ruch ręki jest dla nich nieprzewidzianym atakiem znienacka całkiem innej istoty.
Trafiłam dzisiaj śmiertelnie dwa potwory, właśnie przy dojeniu Dziuni.
Z życia obory to jeszcze nowina: polubiły ją jaskółki i często wlatują do środka, przysiadają na belce pod sufitem i przezabawnie gadają ze sobą. Jak na razie gniazdka nie widać. Może to przedbiegi, a może jedynie miejsce schadzek?
Zwiozłyśmy kolejne trzy przyczepki gałęzi. Sterta rośnie i wygląda co najmniej malowniczo i egzotycznie, ale i przeraża mnie swoją wielkością. Rozmiar pracy do wykonania jest porażający. Robota w sam raz dla jakiegoś harcerza z Miasta, który chciałby poćwiczyć technikę rąbania siekierką gałęzi. Dla nas to jak na razie strata cennego czasu.
Pisklęta mają się dobrze. Na razie mieszkają w wielkim pudle w stodółce. Karmimy je co 2 godziny mieszanką próżonej kaszy, twarożku, krojonego jajka na twardo, płatków owsianych, od jutra szukam zieleniny, pokrzywy i krwawnika na dokładkę. Piją kwaśne mleko i serwatkę.
Kwoczka zaś uparcie siedzi na 9 jajach.

30 maja 2011

Nie w porę

Idą biegiem upały. Komary dręczą umiarkowanie, za to coraz więcej much, os i zdarzają się szerszenie. Na kredensie stoi zawsze podręczny pojemnik muchozolu na te potwory, które penetrują najdrobniejsze otwory domu, także oborę i śpichrz, i zdarza się, że wyłaniają się w mieszkaniu znienacka nie wiadomo skąd. Normalka.
Anna rozpytywała o sianokosy, bo w sąsiednich gminach już dużo łąk wykoszonych i nasz sołtys dzisiaj obracał trawę na swojej łączce za naszym polem, ale sołtys z sąsiedniej wioski, który nam łąkę bobrową obrabia stwierdził, że u niego nikt jeszcze nie kosi, bo kosi się po Wniebowstąpieniu, które wypada w najbliższy czwartek. No, to czekamy.
Nie daj Boże kosić w święto. Jest to obraza boska i pecha przynosi. Kiedy komuś z naszej wioski zdarzyło się tego nie uszanować dwa lata temu, to dwa tygodnie siano przewracał na łące, bo co rusz deszcz mu je zmoczył, w końcu prawie zgniłe do stodoły zwiózł. Aż mu wieś zaczęła współczuć i Boga prosić o ułaskawienie.
Trochę popadało ostatnio, nasze marne żytko wykłosiło się, wybujało nagle do góry i wygląda całkiem porządnie, oprócz tego, że dość rzadkie wyrosło.
Pożyczoną przyczepką zwiozłyśmy dzisiaj dwie kupy obciętych gałęzi jabłoniowych z sadu. Jeszcze takich ze sześć zostało. Ostatnio podwędziłam próbnie kilka serków, aby sprawdzić któremu z uwędzeniem najlepiej, dymem właśnie z gałązek jabłoniowych. Nie wypróbowałam jeszcze wszystkich efektów, ale na razie przoduje w smaczności wędzony Batiuszka. Czeka nas mnóstwo żmudnej roboty z okiełznaniem tego gałęziowego żywiołu. Połamać na drobne te najcieńsze, porąbać siekierką nieco grubsze, pociąć piłą najgrubsze. Chodzi mi po głowie zrobienie sera obtaczanego w popiele z jabłoniowego drewna. Ale z tym poczekam na zelżenie upałów.
A potem w samochód i jazda do Bielska! W umówionym telefonicznie miejscu doszło do ważnego zakupu tegorocznego. Choć, jak się okazuje, nie w porę. Czemu? Bo nas pani Lena wystraszyła wieścią, że jeszcze żadna kura u nikogo nie zakwokała i że to naprawdę dziwny rok. Ania zwątpiła i czym prędzej zorganizowała transakcję.
Wróciłyśmy do domu z pudłem pełnym kurczaczków zielononóżek (11) i mieszanych leghornów z karmazynowymi (6).
Dlaczego nie w porę?
Bo tuż przed wyjazdem zwołałam kury do kurnika, żeby je zamknąć dla bezpieczeństwa wcześniej. I okazało się, że jedna z kurek siedzi na gnieździe twardo od rana, siedziała tam także wczoraj. Zatem zakwokała i zasiadła...
No, cóż, przyda się teraz nadmiar mleka koziego. Twarożek, zsiadłe mleko to najlepszy sposób, aby dochować się silnych, zdrowych i nieśnych kur.

28 maja 2011

Prowincja na co dzień

Przy dojeniu poczułam podejrzane drobniutkie smyranie na lewej nodze, ale zaraz o tym zapomniałam. Po kilku godzinach znalazłam na sobie kleszcza, już wgryzł się w ciało. Musiał zaczaić się w kaloszu, stojącym na ganku, który włożyłam wychodząc do obejścia. Na szczęście wybrał sobie miejsce dostępne dla mnie, więc nie wzywając pomocy sąsiedzkiej, ani pogotowia ratunkowego czym prędzej chwyciłam go fachowo kleszczołapem, spokojnie wykręciłam i wyciągnęłam. Wyszedł bezboleśnie, cały i żywy, zdezynfekowałam rankę po ugryzieniu. Potwora oczywiście natychmiast rozgniotłam kamieniem. Na miazgę.
Wczoraj odbyłyśmy wyprawę dwie gminy dalej w poszukiwaniu młyna i możliwości zakupienia mąki na chleb. Bo poprzednia, kupiona w podwarszawskim młynie wzięła już i wyszła. W Kleszczelach młyn ciągle zamknięty, zatem zajechałyśmy do młyna w Orli. Też był zamknięty. Czynny podobno kilka dni w tygodniu, nikt nie wiedział kiedy. Napisów objaśniających nie było. Drzwi zamknięte na wielką kłódkę.
Poszłyśmy zatem na lody do sklepu, a przy okazji obejrzeć miasteczko. Zadbane, z wielką nieużywaną i niszczejącą synagogą górującą w centrum. Znalazłyśmy na czuja także dom babki leczącej, sławnej w regionie i w Polsce szeptunki. Pracowała jak zawsze, bo parkowało przed domem kilka samochodów z różnymi rejestracjami bielskimi, hajnowskimi, białostockimi i warszawskimi. Ludzie stali na chodniku czekając cierpliwie na swoją kolej. Podobno - jak mi opowiadano - dzieci są przyjmowane osobno, a poza tym babka czasem wychodzi i sama wybiera spośród czekających kolejnego pacjenta. Niektórych odsyła.
Opowiadał mi jeden znajomy psychotronik z zamiłowania, który przed laty pojechał do niej z kolegą poprzyglądać się, pewnie powymądrzać i przy okazji poudawać to i owo. Babka od razu go namierzyła, podeszła i rzekła bez ogródek:
- A ty wracaj. Nie masz tu co robić. Ty się przyjechałeś pośmiać. Nic tu po tobie.
Tak to bywa z jasnowidzami. Nie przelewki.
Nie wysiadłam z samochodu, bo i problemy swoje na razie samodzielnie załatwiam. Ale za to co chwila w miasteczku mijały mnie same stare babki (żadnej młodzieży, żadnych starszych panów ani osób w kwiecie wieku), jak zaczarowane. A to jedna weszła do sklepu, gdy kupowałam lody, a to druga szła z naprzeciwka ulicą o laseczce, a to trzecia na wózku inwalidzkim siedziała w ogródku przed domem.
No, i zjawiła się w wizji porannej także. Chyba ona, no, bo kto?
No, to czuję się zaszczycona. I w pełni usatysfakcjonowana.
Wracając wstąpiłyśmy do sklepu w Kleszczelach i tam Ania spytała sprzedawczyni o pory otwarcia sąsiadującego ze sklepem młyna. Okazało się, że właściciel mieszka naprzeciw i wystarczy do niego zapukać o każdej godzinie każdego dnia, zawsze otworzy. Tym sposobem udało się nam jednak zakupić 5 kg mąki żytniej, niestety mieli tylko "500", ale dokupiłyśmy osobno otręby, aby dodać do chleba.
Dzisiaj zaś trafiłyśmy do bardzo sympatycznego i życzliwego człowieka w sąsiedniej gminie, który oddał nam za darmo stare okna z przebudowywanej chaty (spróbujemy zbudować z nich szklarenkę) i na dokładkę zaoferował kilka wiązek wysuszonej wikliny, którą jeszcze jego tata wyhodował, gdyż zajmował się plecionkarstwem. Mamy pomysł (omawiany tydzień temu, ha!) co z tego zrobić, więc się przyda i może więcej weźmiemy, uwalniając jego stryszek od zbędnych klamotów.

26 maja 2011

Co nowego

To wszystko ma jakiś sens, tylko jaki? Kiedy niekiedy wieczorem padam na łóżko, zmęczona całodziennym dreptaniem wokół spraw domu i inwentarza przychodzą myśli. Tego typu. Pozwalam im wychodzić na powierzchnię, jak i wszelkim nastrojom i przyglądam się. To raczej nie jest dobry czas na wyciąganie wniosków. Raczej na ustalanie sprawy. Zachęcam ją, by wypłynęła sama i ukazała się w pełni oczom świadomości, bez żadnej ściemy.
Poza tym wszystko idzie jakoś do przodu.
Ania odbyła pokazowy kurs strzyżenia owcy i zdobywania wełny. Urządzony przez nasz GOK w ramach szerszego projektu obejmującego cały proces tkalniczy, od strzyży, przez gremplę, kołowrotek, farbowanie wełny, po nakładanie osnowy i tkanie pasiaka.







Odbyłyśmy także pierwszą w tym roku wycieczkę na bobrową łąkę


i wreszcie ujrzałyśmy nasz kawałek rzeczki. Bo z racji suchej wiosny można do niej dojść.


Brodziec się nazywa i jest rzeczką międzynarodową, gdyż wypływa na Białorusi. Są zdjęcia, a jakże. Jak widać granica jest pilnie strzeżona...



Potem wykąpałyśmy Kolę w innej rzeczce (do naszej był słaby dostęp z brzegu zarośniętego wysoką trawą), podobnych rozmiarów, do której Brodziec wpływa, czyli w Pulwie.


Trudno uwierzyć, ale nasza suka nigdy dotąd nie miała okazji zaznać innej kąpieli, niż w balii z wodą nagrzaną na słońcu. Dlatego było to dla niej wielkie przeżycie i nauka. Dość szybko jednak spodobało jej się brodzenie po rzeczce i chlapanina wodą, a potem długo utrzymujący się rzeczny zapach sierści.
Teraz konstruujemy furtkę do płotka ogródkowego. Ja maluję sztachety zielonym drewnochronem. I czekamy na obiecane słupki dębowe pod tylne ogrodzenie obejścia z siatki leśnej. Będzie to granica z lasem dla drobiu i dla obcych psów również, które tu często zaglądają i straszą nasze zwierzaki na podwórzu.

22 maja 2011

Trojca u nas

Już niedługo będzie można posłuchać ich w Czeremsze...



Prosto z Białorusi, "grande blanche terre", przez którą niegdyś uciekał co koń wyskoczy duch Zachodu, w osobie Napoleona Bonaparte.
Będzie magicznie, ot, choćby tak (proszę nie zwracać uwagi na bardzo kiepską akustykę w tym nagraniu, w oryginale będzie na pewno oryginalnie), pogańsko, starosłowiańsko, pierwotnie krwiście z trzewi naszych:

17 maja 2011

Królowa Gąska

Gusia z wiekiem robi się rewelacyjna! Znosi jaja już w trzeciej serii od przedwiośnia. Na pewno przekroczyła swoje dawne rekordy w ich ilości (najwięcej dotąd było 22). Jest gdzieś pomiędzy trzydzieści a czterdzieści, a może już dalej?
Od tygodnia chodzi zakochana i postanowiła znosić je każdemu, kto chciałby pobłogosławić ją intencją. Próbowała już do tego namówić Łacia (kocur lekko się zestresował i unika jej teraz starannie), białą Zofiję i Misię (obie pozwalają jej obskubywać sobie uszy i nadstawiają usłużnie głowy), nawet koguta (ten zaczął ją odtąd ścigać jako kurzego mutanta), tegoroczne białe indorki z zagrody pani Wiery (platonicznie, bo zza płotu), ale najlepiej wychodzi jej ze mną. Albo z Anią.
Hm, jak to wygląda?
Gęś znienacka podchodzi blisko, bliziutko, swoim człapiącym ostrożnym kroczkiem i zaczyna zaczepiać delikatnie dziobem, ciągnąc którąś z nas za spodnie, kurtkę, albo wkładając głowę pod pachę (gdy doimy). W tym stanie daje się głaskać po głowie i pleckach, co jakoś zastępuje jej akt z gąsiorem. Po chwili odchodzi zadowolona. A następnego dnia znajdujemy jajo.
Wczoraj przed wieczorem, po powrocie z miasteczka nie mogłam się jej dowołać. Nie odpowiadała jak zwykle na wołanie po imieniu, ani nie przybiegała swoim zwyczajem do karmy, z sadu czy głębi podwórza. W końcu Ania namierzyła ją... zasiadającą na sklepie! tuż nad drzwiami do piwnicy, wysoko, w gąszczu domniemanego octowca.
Wszelkie próby namówienia jej do zejścia i wyganianie stamtąd kończyły się jedynie wielkim ptasim krzykiem.

Nareszcie Ania wspięła się i wyjęła rozwrzeszczane ptaszysko z zielonego buszu.

Postawiła na ziemi, Gusia rozprostowała skrzydła i już bez większego protestu pomaszerowała do swojej obórki.
Na sklepie zostawiła kolejne jajo.
- Królewskie, bo z tobą - roześmiałam się - Nie dziw się, że taka ważna się zrobiła!

15 maja 2011

A ciemność światła nie ogarnia

Wczoraj był dzień hardkorowy. Od rana trwał bunt. Nie, ja to pieprzę, rzucam, wyjeżdżam, wracam w rodzinne strony, do miasta, nie ma odwołania. Zaczynam od początku. Z pracą, zarabianiem, mieszkaniem. Nawet ta myśl obudziła we mnie twórczy wigor, odgrzebałam jakieś stare furiackie teksty z lat młodzieńczych, z myślą ich wydania jako bestselleru. Potem ogarnęła mnie trzęsawka i zaczęło przechodzić... Przekształciło się to wszystko w zewnętrzne zdarzenia następującej treści:
Najpierw w miasteczku podrzuciłyśmy pani Lenie jeszcze ciepłe z popołudniowego udoju "mleczko od krówki". Pani Lena opowiedziała nam, że - ponieważ jest cukrzyczką - sprawdza sobie poziom cukru po każdym posiłku. Otóż jako stara rolniczka od dziecka dużo spożywała i nadal lubi mleko. Dotąd kupowała na wiosce i piła mleko od krowy, lecz zauważyła, że potem podskakuje jej cukier. Ciężko jej było ograniczyć dawne przyzwyczajenia. Jednak po mleku kozim nic takiego się nie dzieje! Po prostu rewelacja. Miło było nam to usłyszeć.
Następnie prawie biegiem wpadłyśmy do GOK-owskiego kina "Tor", które działa od kilku miesięcy. Wreszcie znalazł się czas i chęć, aby tu zawitać. Szedł polski film "Sala samobójców".
Abstrahując od samego filmu (który mi się spodobał i całkiem był w hardkorowym nastroju wczorajszego dnia) to ekran jest duży i widoczny, krzesła miękkie, a sala na tyle pojemna i mało akustyczna, że nie przeszkadzały nawet zbytnio w słyszeniu filmu notoryczne rozmowy młodzieżowej widowni przez komórkę. Było nawet tak, że w scenach, gdy bohaterowie krzyczeli dramatycznie, jedna panna starała się koniecznie odpowiedzieć coś swemu rozmówcy czy rozmówczyni po drugiej stronie fali, przekrzykując kinowy krzyk!
- Co? Co mówisz?!!! Jestem w kinie! W ki-nie, słyszysz?!! To gdzie teraz jesteś?!!! Powtórz, bo nie słyszę!!! - całkiem jak w jakimś satyrycznym skeczu.
Ale dało się przeboleć, dzięki właśnie wyżej wspomnianej rozpraszającej się naturalnie rozszerzalności dźwięków w sali.
Na koniec, poruszone hardkorowym filmem w stylu neo-post-modernizmu (proszę nie szukać tego hasła, wymyśliłam właśnie) wylądowałyśmy na urodzinach kolegi w domu wspólnych znajomych. Była biesiada na tarasie, przy grillu i ognisko, ale dość szybko zimno zagnało gości do ciepłego wnętrza. Jednak przecież jakiś czas przy ogniu trwała rozmowa o najciekawszych filmach w stylu horror obejrzanych w życiu, a potem już we wnętrzu - z tematu permakultury szybko przeszliśmy do Nostradamusa i chemicznych smug tudzież fali promieniowania atomowego i innych horrorów, które osaczają ludzkość po cichutku, aż wszyscy ockną się nagle w bardzo niemiły sposób...
Kilka kieliszeczków jak zawsze pysznej nalewki oraz specjalny charakter dnia sprawił, że wprawiłam pozytywnie medytujących joginów (och, tacy też mieszkają w naszej gminie, a jakże!) w stan frustracji, a zło-wieszczyłam z rozczuleniem i tęsknotą za tym, aby coś wreszcie rozwaliło ten chory ludzki kazamat. Zamiast przepowiadać - jak Pan Bóg przykazał - o zwyciężającej ciemność planetarną wspólnocie rodowej i komunie z morusowej wyspy Utopia oraz ekowioskach anastazjowców i rolników organicznych odradzających umierającą przyrodę Ziemi.
Ale to był taki dzień, do diabła!

12 maja 2011

Do czterech razy sztuka

Udało się za czwartym podejściem. Wylewka z ociepleniem styropianowym w piwniczce zewnętrznej zrobiona, przy okazji także właz do zbiornika oczyszczalni ścieków został zalany. W ogóle takich piwniczek, jak teraz nasza, na podlaskich wsiach jest dość sporo. Nazywa się je "sklep", a to od stosowanego w nich łukowatego sklepienia.
Wygląda to na podwórzu jak pagórek, z drzwiczkami, którymi schodzi się w dół po schodkach do pomieszczenia środkowego. Niektórzy budują sobie w ten sposób letnie kuchnie z pomieszczeniami magazynowymi w głębi.
Nasz pagórek porastają dziwne krzewinki, które ktoś zidentyfikował jako octowca, ale jeśli to jest octowiec to jakaś odmiana lokalna i stara. Dawny właściciel sprowadził go, tak samo jak róże, bez, klon i akacje z ogrodu przy dawnym dworze dziedzica w Jancewiczach. Rośnie toto bez umiaru, zieleni się ładnie, kozy nawet to jedzą, ale nie tykają kwiatów, kury chętnie tam się kryją przed niebezpieczeństwem z nieba, koty wylegują w zaciszu i chłodzie.
W sklepie tylko owo środkowe pomieszczenie do tej pory było zagospodarowane jako tako (zrobione półki na weki i zapasy), a następne, trzecie i główne pomieszczenie, głębiej położone, z oknem w półokrągłym stropie, wychodzącym na zachód tuż nad powierzchnią gruntu oraz kominkiem wywietrznikowym, pozostawało na luzie. Nie miało posadzki tylko piasek, no i, wiadomo, dzięki temu miało częstych gości i zimowych mieszkańców.
Oba pomieszczenia posiadały kiedyś osobne drzwi, które rzeczywiście przydają się podczas mrozów czy wielkich upałów, gdyż nie wpuszczają powiewu zimna lub gorąca od drzwi wejściowych i stabilizują temperaturę (zimą na około 5 stopniach, latem, nawet najbardziej upalnym na 13-14). Ale wilgoć szybko je zniszczyła i odpadły od dębowych futryn, które jedne tkwią nadal w murze nieruszone przez czas, pleśń, grzyba czy próchno. Chcemy właśnie przywrócić zamknięcia, aby zaczęły spełniać swoją funkcję od nowa.
Jest jeszcze całe mnóstwo pracy przed nami, przede wszystkim z uszczelnieniem wnętrz nie tylko przed gryzoniami, ale i komarami, muchami, ślimakami i co tam jeszcze lubi się w wilgotnych podziemnych pomieszczeniach pojawiać. No, i z dezynfekcją końcową i gdzie się da z oklejeniem ścian i posadzki kafelkami.
W każdym razie sklep jest funkcjonalny, nawet w tej dość starawej, najprostszej i nieszczelnej postaci nic w nim nie przemarza nawet przy 35-stopniowych mrozach i bez drzwi wewnętrznych! Posiada wilgotność i temperaturę wprost wymarzoną dla dojrzewania serów i win. Myślę, że możemy być z niego jeszcze bardzo zadowolone, gdy już okiełznamy żywioły.
W oczekiwaniu na dokończenie prac betoniarskich rozgrzebałyśmy dalej ogródek, Ania dosadziła więcej sadzonek w folii, a także zasadziła się na dokończenie rżnięcia gałęziówki na zimę, lecz zadanie okazało się trudniejsze. I jeszcze nie zostało wykonane.
Do mnie wtedy należy układanie drewna pod daszkiem. Jest już prawie pełny. Gdy skończymy, zapasy zimowe będą uzupełnione. Praktyka dwuletnia pokazała, że wychodzi nam od listopada do kwietnia niecałe półtora daszka drewna. Latem palę chrustem i odpadkami z budowy. Tych odpadów, starych belek i desek do porżnięcia jest jeszcze w obejściu na co najmniej dwie zimy. Więc nie jest źle.
Widziałam też, pasąc kozy, że pogoda skusiła również starego Mikołaja do tej samej pracy. Stał bez laski i ciął gałęzie na krajzedze, a Mikołajowa podawała je i podtrzymywała. Znaczy, nie będzie jeszcze umierał, bo martwi się o przyszłość... Ogłosił to zresztą zaraz na przedwiośniu, radośnie.

A poza tym od kilku dni trwa inwazja, tj. wiosenny wylęg, komarów. Geodeta, który robił ostatnie pomiary do poprawionej mapki działki stwierdził, że na naszej wiosce są wyjątkowo wielkie i żądne krwi. Takich nie ma w jego miasteczku, o, nie! Oganiał się jak szalony, ale kto mu kazał przyjeżdżać do pracy przed wieczorem?
No, nie lepsi są Mieszczanie, którzy o istnieniu komarów dowiadują się boleśnie dopiero na łonie przyrody w majowy weekend, i żałośnie nadrabiają miną w swoich krótkich spodenkach i koszulkach, próbując daremnie bronić się jakimiś psikaniami, które tylko bardziej rozdrażniają krwiopijne samice.
Czyli jednym słowem mam przerąbane z komarami. Także z meszkami, których było dzisiaj mnóstwo w sadzie, wokół kóz. Biedaczki pasły się na siedząco, skrywając wymiona i brzuchy przed ukłuciami kuzynek. A ponieważ komarzyce są przyciągane przez zapach mleka (jak i niektórych serów dojrzewających) to dojenie, zwłaszcza wieczorne zamienia się w "bój to jest nasz ostatni!"...

Byle do lata...
Komary znikają wtedy jak zaczarowane.
Za to pojawiają się masowo... muchy. I trwa to do sierpnia.
- Cholera, po co nam ten taras? - zapytowywuje filozoficznie Ania. - Jeśli i tak nie da się na nim posiedzieć dłużej, niż kilka minut o tej porze?
Ha, najlepiej taras sprawdza się zimą.

9 maja 2011

Ciepły maj

Ponieważ brygada dzisiaj się nie pojawiła, a my nie dociekałyśmy dlaczego, już dawno przestałyśmy dociekać, zawsze są jakieś powody i nowe obietnice i nowe realia (ech, można się zakładać i forsę zbijać: przyjedzie czy nie), Ania skoczyła raniutko na targ kleszczelski i zakupiła trochę sadzonek pomidorów pod folię (w cenie po 1,50 zł sztuka).
Potem pasła kozy u sąsiadki i przy okazji dowiedziała się, że jak brzozy się rozwiną na wiosnę dobrze, a olcha opóźnia się z liśćmi i kwitnieniem, to będzie suchy rok. I tak jest teraz.
Gorącym popołudniem, pełnym aktywności różnych owadów, chrząszczy, chrabąszczy majowych, żuków, bzyków takiej czy innej maści, tj. pszczół, os, bąków, komarów, much oraz mrówek i motyli, pośród zapachu kwitnącej czeremchy zabrałam się za przerwaną dość dawno temu robotę przy budowaniu wzniesionej grządki. Udało mi się pracę rozwinąć dość znacznie, zdjąć szpadlem wierzchnią warstwę humusu, wrzucić w to miejsce obornik, na nim rozłożyć warstwę słomy i nakryć ją owym humusem, po czym na koniec obficie podlać.


To nie koniec glebobudownictwa, więc sadzenie, sianie jeszcze nie teraz. Zresztą aż strach to robić, bo Gusia i kurki czyhają. A płota wciąż nie ma i nie wiadomo kiedy będzie (p. pierwsze zdanie wpisu).
Ania natomiast zamontowała siatkę zabepieczającą folię przed naszym natrętnym... ptactwem. W postaci starej firany, rozciągniętej malowniczo w furtkach wejściowych, z pewnym otworem u góry dla owadów, aby mogły wlatywać i wylatywać.


W ogóle ta nasza folijka, która dzielnie przetrwała zimowe śniegi jest przykładem budownictwa pod tytułem "prowizorka spod kobiecej ręki". Mnóstwo w niej patentów wynalazczych, na które w trakcie stawiania jej musiałyśmy wpaść, aby w ogóle nie runęła. W praniu okazało się, że trzeba było więcej słupów wspornikowych po środku wkopać, aby zbyt cienka kalenica się nie załamała. Dostawiłyśmy już jeden brakujący, a na drugi przyjdzie pora w swoim czasie. No, a teraz ta bielutka firanka...
Gusię zamurowało na jej widok i medytowała przed nią bardzo długo łypiąc na swój ulubiony biały kolor to jednym to drugim okiem. Chyba zafascynowana.
Po czym Ania posadziła kupione dzisiaj sadzonki pomidorów.


Skiełkowane u nas i hodowane na poddaszu trafią do gleby za kilka dni. Kiełkuje już w folii i w inspekcie posiana wcześniej rzodkiewka, sałata, koper i rukola, ale są jeszcze maleńkie.
Wspomnieć muszę, że Ania uwarzyła niedawno garnek syropu z mniszka lekarskiego, z wielkim sukcesem i jest tak zachwycona i przejęta efektem smakowym, że szykuje następną dawkę.



I tak minął pierwszy gorący dzień maja tego roku.

7 maja 2011

Piwniczkę czas naszykować

Do południa zbierało się, a od południa lało coraz rzęsiściej. Tymczasem umówieni wcześniej majstrowie (tj. jeden majster z dwoma chłopakami, wczorajszymi nieco, bo Jurija było) przyspali z rana i właśnie, gdy niebo wilgotniało zwlekli machiny do roboty.
Wszystko jednak odbyło się szybko i sprawnie. Wyciągnęłyśmy z piwniczki wszystkie magazynowane tam przedmioty, worki kartofli, beczkę kapusty, farby sitodrukarskie, drewnochrony, także stare drzwi i szybę, Ania przeprowadziła reflektor przedłużaczem z domu, aby miejsce pracy dobrze oświetlić i panowie ocenili co i jak robić. Wykryli przy okazji kilka nor szczurzych, wychodzących z zewnątrz poniżej ścian piwnicznych, na głębokości zatem prawie dwóch metrów. W pobliżu trochę rozsypanych ziemniaków napoczętych ich ząbkami leżało. Jednym słowem jadłodajnię miały całozimową. Muszę jednak przyznać, że były dość grzeczne i więcej szkód, oprócz owych paru ziemniaków i nadgryzionej cebuli i marchwi pastewnej nie poczyniły.
Następnie panowie włączyli warczącą machinę, wsypali połowę dawki zakupionego wcześniej cementu i wymięszali go ze żwirem, który po budowie się ostał w znacznej kupce oraz z wodą, po czym świeży beton transportowali na nogach w starych wiadrach (wraz z siedliskiem zakupionych, och, jak dobrze jest mieć na stanie różne graty gospodarskie i nie musieć zaczynać dosłownie od zera!), po schodkach w głąb piwniczki, aby wylać go na dno trzeciego, najgłębszego, kopulastego pomieszczenia, do tej pory posadzki pozbawionego. Poszło im szybko i zgrabnie, pierwszą warstwę uświęcili gorącą herbatą i kawą i ustalili, że kończą zlecenie w poniedziałek, czyli jak Pan Bóg przykazał, w dzień majsterski.
Ania zakupiła jeszcze paczkę styropianu, który ma się znaleźć między pierwszą i drugą warstwą wylewki, izolując piwniczkę od spodu. Majster zaś zabrał ze sobą stare drzwi od komory, które ma przyciąć do istniejącej już futryny w piwnicy, aby pomieszczenie dało się zamykać.
Tym sposobem pierwsze najważniejsze kroki do tego, aby piwniczkę zewnętrzną przystosować do roli dojrzewalni serów zostały poczynione. Dalsze poczynania są zaplanowane i nadejdą w swoim czasie.

6 maja 2011

Wrzód rozwiązany czyli humor Pana Boga

Anegdota, którą gdzieś kiedyś od kogoś miejscowego usłyszałam, ponoć historia autentyczna:
Batiuszka nie krytykuje babek, które leczą (w Polsce częściej zwanych szeptunkami lub szeptuchami), albowiem po największej części zalecają one modlitwę klientom, same się za nich modlą oraz pobierają specjalną opłatę na cerkiew, którą dzielą się z kapłanem. Za to krytykuje wróżki. Albowiem te Panu Bogu zaglądają w zanadrze i próbują zmieniać przeznaczenie, uroki rzucając i zalecając różne zabobonne praktyki i czary. Otóż była sobie gdzieś kiedyś taka wróżka, pobożna całkiem, ale batiuszka przy każdej okazji krzywił się na jej działalność. A i wróżce niezbyt się wiodło, pracy nie miała, klientów mało.
- No, to co ja robić mam? - spytała wreszcie zdesperowana - Żyć z czegoś trzeba.
- Lecz! Módl się i lecz! Nie wróż - orzekł stanowczo batiuszka.
- Ja nie umiem leczyć! - tłumaczyła mu biedna wróżycha - Ja znam się tylko na kartach.
- To proste. Pomódl się nad każdym i poproś o rozwiązanie problemu. Resztą Pan Bóg rządzi. Nie musisz nic więcej robić.
Kobieta pomyślała, pomyślała i zastosowała się do rady. Odtąd zamiast z kart wróżyć i kręcić losem zaczęła odmawiać modlitwę za klienta. I.. ku jej własnemu zdumieniu okazało się, że każdy, kto u niej był po pomoc chwalił ją, że skuteczna, że leczy, że pomaga. Klientów przybyło, sława i zarobki szeptunki urosły.
Minęło trochę czasu. Pewnego dnia zjawił się u naszej babki leczącej sam batiuszka.
- Co się stało? - pyta babka.
- Choruję. Boli. Nic nie pomaga. Pomóż mi. Pomódl się za mnie - poprosił batiuszka.
Babkę zatkało ze zdumienia.
- Ależ batiuszko, ja tylko tak, jak powiedziałeś, odmawiam modlitwę, ale nic więcej nie robię. To tylko taka sztuczka. Sam powiedziałeś, że mam tylko to robić. Nie moja wina, że ludzie w to wierzą. A z czegoś żyć trzeba - odpowiedziała na to szczerze i prawdziwie.
Batiuszkę niespodziewanie śmiech ogarnął. Śmiał się jak szalony. Głośno, trzymając się za brzuch.
I nagle pękł mu wrzód w żołądku, który tak mu doskwierał.
I po pobycie w szpitalu wkrótce ozdrowiał...

5 maja 2011

Pień i kwiaty

Śnieg stopniał jeszcze wczoraj. Kwiaty na czeremsze, a nawet na złamanej śliwie nie zostały zwarzone, woda gusina nie była rankiem zamarznięta, zatem przymrozku nie było. Od czasu do czasu zza przelotnych chmur wygląda słońce i nagrzewa chatę poprzez szyby okienne.
Ania ciągnie dalej klejenie glazury w łazience, dziś było przycinanie płytek. Usunęła także, przy pomocy piły elektrycznej, która dzielnie nam służy od pierwszej chwili zamieszkania na Dąbrowie, czyli już szósty rok, złamany konar śliwy w ogródku. Szkoda drzewka, zakwitło w tym roku obficie... Na szczycie pnia wysokości człowieka, pozostało kilka świeżych pędów z listkami, drzewko odrodzi się zatem, ale minie kilka lat, zanim przyniesie owoce.

4 maja 2011

Góra, Góra i dół

Było kilka dni przerwy od internetu - głównego forum kontaktów międzyludzkich w moim codziennym życiu. Z okazji łykendu majowego zjawił się bowiem Gość, aż z Poznańskiego i kontakty przeszły do realu. Generalnie Podlasie Gość odebrał jako zimne (no, chłodne...) i cofnięte w czasie o dwa tygodnie w rozwoju zieloności, no i bezludne. Bo żeśmy w niedzielę na wycieczkę się wybrali, samochodem na Grabarkę, z późniejszym zahaczeniem o Mielnik. Kręte wąskie drogi lokalne wiodły przede wszystkim przez lasy i pola, bardzo rzadkie wioseczki, często oddalone od dróg i migające w oddali najwyżej kilkoma chałupami. Tak że zaliczyliśmy dwa ekstrema wyrażone w naturze przez Górę.
Pierwszym była Święta Góra na Grabarce...
Po liturgiach wielkanocnych, jak zawsze po każdych większych uroczystościach, wzrosła znacznie energia (Moc) Świętej Góry. W czasach, gdy jest mniej świąt i życie monastyru toczy się zwyczajnie Moc jest znacznie wyciszona. Jej punkt kulminacyjny znajduje się po środku wnętrza cerkiewnej świątynki oraz przed cudowną ikoną Matki Boskiej.
Zapaliłam cerkiewne świeczki przed ikoną w intencjach, które spontanicznie przyszły mi do głowy i dalejże przeżywać fale mrowiącej energii otwierające głowę i czoło, lecąc przez splot słoneczny, serce i gardło do góry.
Gość stanął przed obrazem i wyszedł po długiej chwili z cerkwi... zapłakany.
- Rusza, nieprawdaż? - spytałam ze zrozumieniem.
- Oj, tak...
Pobrane zostały zapasy świętej wody ze studzienki pod Górą. W niej myli się i ją pili prawie 300 lat temu ludzie, którzy uwierzyli w wizyjny sen pobożnego staruszka i tutaj schronili się gromadnie przed szalejącą w okolicach epidemią cholery. Nikt tu nie umarł, nikt nie zachorował. Od tej pory zdrowieją i umacniają się w swojej wierze tysiące przybywających tu po oczyszczenie ludzi.

Drugim końcem kija, czyli extremum była Góra Zamkowa w Mielniku, z punktem widokowym na przełom i meandry Bugu.



No, a dzisiaj w nocy obudził mnie dziwny odgłos. Nieco podobny do świetnie mi znanego dźwięku, ale rozum nie przyjął tego do wiadomości.
- Burza idzie - stwierdziła Ania, biorąc ów odgłos za dalekie grzmoty. I wyłączyła komputery z sieci i z kontaktu.
Dopiero, gdy wyjrzała na zewnątrz przy wypuszczaniu kota, wyciągnęła prawidłowy nieprawdopodobny wniosek.
- Kurczę, to śnieg zsuwa się z dachu!

A oto poranne widoki z tarasu.

Złamana pod ciężarem mokrego śniegu śliwa. Na szczęście nie uszkodziła inspektu.

Wzrastającym od jakiegoś czasu mięcie kilku rodzajów i trawie żubrówce na szczycie spirali śnieg nie zaszkodzi.

A to akacjowy gaik. Zimnowiosenny.