27 listopada 2020

Instalacje

Była już jedna noc z mrozem, ponoć 3-stopniowym, teraz oczekujemy opadów śniego-deszczowych. Należało wziąć się do pracy, nieco przez mróz i szron odsuniętych w czasie. Bo trzeba było napalić wreszcie po sezonie w piecu c.o. i rozruszać instalację, wypuszczając nadmiary pustych przestrzeni, które się zgromadziły w kaloryferach. Czynności poszły dobrze, ciśnienie spadło do normy, piec jest rozruszany i działa. Rozpalam w nim około południa, jeden wsad starego i dość lekkiego drewna, na którym gotuję karmę dla kur i psów, czajnik wody, a potem jeszcze podsuszam papryczki ułożone na siatce. Ogień grzeje do 17, albo i 18 bez dokładania, a potem wchodzi w jego rolę pieczka kaflowa. Przez całą noc i następny poranek.

Praca dzisiejsza polegała na odkopaniu folii w długim tunelu i zwinięciu jej na okres zimowy. Poszło sprawnie, lepiej, niż się spodziewałam. Przy okazji odsłoniły się nieprzejedzone plony zielone, wciąż jeszcze, mimo nocnego mrozu rosnące! Do obiadu trafił tym sposobem szpinak z patelni na maśle. Jutro będą inne liście, buraczane i pakczojowe. Jest jeszcze mizuna, sałata, trochę pekinek i szczypior. Reszta nieprzejedzona trafi do dziobów ptaszęcych, zawsze spragnionych zielonych smakołyków. Kroję na drobno i mieszam z karmą i osypką, zajadają codziennie z wielką pasją.

Że dobrze nam poszło, z rozpędu zdjęłyśmy jeszcze nakrycie z jednego z dwóch innych małego tuneliku. Odsłaniając rosnącą chińską kapustkę, ptakom na sowity żer.  

Kurki tegoroczne doszły stosownego wieku 6 miesięcy i z wolna zaczynają się nieść. Kogutek, jeden z dwóch, które przeżyły z gromadki kilku osobników (poginęły w lesie, zapewne w zębach lisa albo szponach jastrzębia) pieje co rano i w południe z całych sił, na co długo czekałam, bo taka była cisza na podwórku. Po skasowaniu starego koguta jakoś na wiosnę. Tak się ucieszyłam, że aż horoskop postawiłam na to pierwsze pianie!

Czeka jeszcze jeden tunelik do zdjęcia osłony i zabranie pod dach rurek nawadniających. Ponadto kuuuuupa drewna zwiezionego z lasu, a raczej dwie wielkie kupy na gumnie, do pocięcia i ułożenia w grzeczne ścianki.

Na wsi nie ma nudy, o nie!
Na powyższym zdjęciu odsłania się jeszcze jedna tegoroczna instalacja, której się nie zdejmuje. Udało się ją zamontować i przepchnąć we wszelkich potrzebnych urzędach w długim okresie letnim, kiedy najbardziej grzało i jaśniało. Działa dopiero od niedawna, stąd oszczędności na prądzie wciąż są dla nas bajkowe.

20 listopada 2020

Przedzimie

Idą pierwsze przymrozki nocne. Na Białorusi i nad naszym Olsztynem ludzie widzieli zjawisko halo słońca. Czynią je kryształki lodu w atmosferze. Zima zapewne się gotowi. My też.

Anna w pewnym pośpiechu przez dwa ostatnie dni zbierała plony ze swoich ogródków i folii. Dwie skrzynki papryczek jeszcze się uzbierały, choć nie wszystkie czerwone, Może uda się późnymi zbiorami kogoś poczęstować, bo nasze zapasy są aż nadto duże w tej materii.

Do tego ostatnia zielenina, w postaci kapustek pakczoj i pekińskich, odrobina szpinaku, liście buraczane i selera naciowego. Te najlepsze kapuściane pójdą do kiszenia, całkiem sporo ich jemy, w postaci kim-ći i podobnych kiszonek zaczynianych w słojach. Do nich dojdą także białe rzodkiewki, pozostałość. Jakoś udało mi się większość ostatnio skarmić, i nam w postaci surówek z dodatkiem czarnej rzepki własnego chowu, i ptactwu oraz kozom. 

Zielone listowie poza przydziałem kroję drobno i dodaję ptakom do karmy, w ramach naturalnego dowitaminizowywania przed zimą. Uwielbiają te świeże smaki. 

Drewno z pobliskiego lasu już prawie wszystko zwiezione własnym sumptem, na przyczepce. Po kilka obróceń w ciągu krótkiego dnia przez dni kilka. Teraz dwie wielkie kupy gałęziówki czekają na cięcie i ułożenie pod okapami do przeschnięcia. W przewadze czeremcha, dębina, trochę brzozy i sosny. Dało się też odłożyć sporo prostych pni dębowych na słupki, które w wielu miejscach ogrodzeń proszą się o wymianę. Wszystko to targamy osobiście, własnymi rączkami. I, co zadziwiające, Anna, narzekająca niedawno na kręgosłup, stwierdziła po tych wielogodzinnych pracach leśnych, że czuje się dużo lepiej. Bóle prawie zanikły, a zmęczenie pleców daje się uśmierzyć leżeniem na specjalnej macie akupunkturowej przez 10 minut przed snem. Las ma swoje cudowne właściwości!

Kran zewnętrzny zakręcony przed mrozem. Wodę w wiadrze nosimy zwierzynie z domu. Wybieranie obornika już w połowie zrobione, samodzielnie. Pomagier jest zmienny jak wiatr, obiecuje i nie przychodzi, albo ma czas, gdy my go nie mamy. Powoli wszystko daje się zrobić. Urobek idzie na kompost i posłuży do tunelu w przyszłym sezonie, oraz zasila krzewy owocowe i grządki wzniesione w obu ogródeczkach. 

Mleka starcza na jogurt i twaróg, co kilka dni 2-3 serki podpuszczkowe. Świetnie smakują do cydru, który już daje się pić. Do tego jakiś budyń czy zupka mlekiem zabielana, no, i psy z kotem też muszą przecież chlipnąć coś na kolację. Jakoś się żyje, przy gorącej w dzień kuchni, ogrzewającej ściankę kaflową, a nią pokój, a wieczorem i w nocy napalonej mocno pieczce. Idą wakacje!

5 listopada 2020

Mgliste wybory

 Mglista jesień, coraz chłodniejsze noce, rześkie poranki i wieczory, długi nocny czas sprawiają, że życie codzienne zwolniło i snuje się jak dym z komina. Wciąż niby są jeszcze prace do wykonania, trwa wybieranie drewna z działki leśnej, czeka obornik do wywózki do ogrodu, zakończenie sezonu ogrodniczego, aby móc zwinąć folię z tunelu, ale nieduża ilość dojonego obecnie mleka nie zmusza mnie już do serowarzenia codziennie, ot, tyle mojej pracy, co postawić kwaśne mleko na twaróg i podgrzać je co dwa dni na kuchni w kamionce.
Chcąc nie chcąc spędzam wiele czasu przed komputerem. Podczas długich popołudnio-wieczorów. Jakieś horoskopy, ciągła nauka astrologii i rozmyślania w tym temacie, stosowna lektura. Do tego rozmowy ze znajomymi na odległość i wymiana opinii o tym, co dzieje się tu i tam. Stwierdzam, że nie mogę mieć wyrobionego własnego zdania, bo każdy uważa co innego, zależnie od miejsca zamieszkania (miasto czy miasteczko, metropolia czy prowincja), wykształcenia, zainteresowań, poglądów politycznych i własnej wyobraźni. Od lat studiując pisma Nostradamusa, i teraz także, już pod nowym dla mnie kątem dawnej astrologii, mam przeczucie, może nawet przekonanie, że sprawy idą w najgorszą stronę z możliwych. Ale to paradoksalne: właśnie dlatego wszystko ma szanse na najlepsze zakończenie, przynajmniej dla tych, którzy odrzucą strach, spętanie, materializm i przywiązanie do komfortu życia. I stanąwszy na granicy życia i śmierci zaryzykują wszystko. 

Paradoks polega na tym, że ci, którzy wybiorą życie za wszelką cenę, mogą w rezultacie stanąć w obliczu niekończącej się śmierci. A wierzcie mi, nie ma gorszej kary, niż cielesna nieśmiertelność. Ci zaś, którzy wybiorą jego utratę zyskają wieczność i wolność, i miłość. Jak w Księdze Życia zapisano. I jak nasze baśnie i legendy z dawien dawna opowiadają.

Wniosek z tego: nic już nigdy nie będzie takie jakie było, czasy wyznaczone na materialne doświadczenie ludzkości są na ukończeniu i nie my tym zawiadujemy. Przed nami najwyżej 20-40 lat życia z rodzajem świadomości, który jeszcze znamy. Przemiana nadchodzi, niezależnie od tego, czy tego chcemy, czy nie. Nie uciekniemy od niej. Od każdego zależy jedynie drobiazg, co wybierze - dobro czy zło?

20 października 2020

Końcówka sezonu

Pogoda nieco się wyklarowała, choć noce chłodne wymagają już napalenia po południu w piecu ścianowym (oprócz jak zwykle palenia pod płytą w czas gotowania obiadu). 

Dynie zebrane z ogródków. W tym roku żadna nie udała się w ogrodzie permakulturowym, z braku świeżych wałów obornikowych (obornik poszedł na zasilenie pastwiska i sadu oraz grządek wzniesionych przy domu). Posiana w obejściu wzeszła i rozkrzewiła się, przynosząc wszystkiego pięć taczek plonu, większych i mniejszych twardych smakowitych owoców. Powoli, dzień po dniu wnoszę je po trochu na poddasze, gdzie mają miejsce uszykowane do leżakowania. Te najmniejsze, mniej dojrzałe lub uszkodzone idą na pierwszy rzut do zjedzenia. Czy to przez nas, czy zwierzęta. Hm, co roku ich mniej, a jednak nie odczuwamy braku. Zawsze starcza nam ich do wiosny, a nawet dłużej.
Oprócz dyni zebrane wcześniej zostały cukinie, kabaczki i patisony. Te ostatnie też częściowo mogą leżakować. Tymi pierwszymi napełniamy na bieżąco buzie razem z mordami i dziobami naszych współmieszkańców zagrody.

Kończą się papryki. Pepperoni z domieszką ostatnich pomidorów poszła w dużej ilości do kwaszenia w słojach. Kiedy dojdzie swego czasu zostanie przemieniona w sos paprykowy. Na krzaczkach pozostają jeszcze powolutku rumieniące się najmniejsze i najostrzejsze papryczki, których nazwy niestety nie znamy. Też będzie z nich sos.

Powstały już próbne pierwsze wyroby i powiem, że bardzo mi smakują. Choć nie trzymają standardu, to znaczy każda partia ma inny bukiet smakowy, mniej lub bardziej ostry, to są apetyczne i dodają charakteru potrawom.

Kapusta pekińska posiana w drugim rzucie jesiennym w gruncie i pod folią urosła znacznie tu i tu, ale również nie trzyma standardu. Jest bardziej zielona, niż ta, którą znacie ze sklepu i nie zwija liści, a w całości przypomina większą i wyższą wersję pakczoja. Jednak do potraw nadaje się jak najbardziej. Zrobiłyśmy próbnie z niej słoik kim-ći i wyszło jak trzeba. Zatem pakujemy teraz do większej kamionki, wraz z własną papryką i rzodkiewką, oraz czosnkiem. Zamiast zwyczajowo kiszonej o tej porze kapusty włoskiej.

Anna rozpoczęła działkowanie w pobliskim lesie sosnowym, przeznaczonym do wycinki. Walczy piłą i siekierką wraz z Andriuszą, naszym ostatnim pomagierem (Jary niestety żywota dokonał niespodziewanie w tym roku). Kozy dostają zatem jeszcze zielone gałęzie dębczaków i czeremchy do ogryzania z liści i kory i stopniowo przechodzą z pastwiskowej i jabłecznej na jesienno-drzewną karmę. Mleka już mniej, przerabiam je na twaróg, zjadany prawie na bieżąco i jogurt, oraz dokarmiam nim psie i kocie gębusie. Piwniczka zapełniona żółtymi serkami na całą zimę.

Czeka jeszcze do wykonania wywózka obornika z koziarni, już lekko wszczęta. I właściwie będzie można zwinąć żagle i w domowych pieleszach się skrywać.

Ja po pracy astrologię zgłębiam i w snach moce przodków i przodkiń mnie odwiedzają...

10 października 2020

Sezon fermentacyjny w pełni

Świat za mgłą, która od wczesnego poranka skrapla się i opada w postaci drobniutkiego dżdżu na twarze, pióra, sierść nas wszystkich, mieszkańców zagrody. I ponownie wznosi się wieczorami.

Kończą się (wreszcie) jabłka, choć jeszcze tego nie czuję, bo codziennie z nimi pracuję. Ale Anna już ich maleńko przynosi z sadu. Mówi, że koniec już. Resztki zostawia kozom, aby miały co robić na pożółkłym i zjedzonym pastwisku.
Zbiory, zwiezione taczką i w wiadrach, przesypane do skrzynek i pojemników zalegają na tarasie. Skąd zabieram je do mieszkania i starannie myję, obieram z wszelkich wad (plamek, parchów i brodawek, tudzież miejsc obitych, nadgniłych i robaczywych), kroję, gromadząc w zbiornikach. Schodzą mi na to całe godziny. Idą wszystkie rodzaje jak leci, antonówki, renety, malinowe, kosztele i sama nie wiem jakie. Odrzucone resztki zjadają zwierzęta, a te niezjedzone zasilają kompost.
Zdrowe części trafiają na przemiał w rozdrabniarce elektrycznej. Miazgę zalewam odrobiną wody z cukrem i pektoenzymem, co pozwala w ciągu doby, a najlepiej dwóch (jest już chłodno i procesy zwolniły) odpowiednio ją rozmiękczyć. Wtedy dopiero nadaje się do tłoczenia, nad czym czuwa Anna w letniej kuchence. 

Tłoczenie, z racji posiadania niewielkiej drewnianej tłoczni trwa cały dzień i noc. Urobek dzienny przelewamy do gąsiorów i gąsiorków, dodajemy nieco cukru i drożdże winne (vel cydrowe). Po czym sok zaczyna szybko bulgotać, dając znak, że żyje nowym życiem.
Nocny zlew soku, już obsiany muszkami octówkami, przecedzam i idzie na ocet. Taki mocny, z samego soku robiony. Co prawda, mamy wciąż duże zapasy octu, naprawdę świetnego, ale co roku zużywam sporą ilość do sosów pomidorowo-paprykowych, grzybów, marynat i sałatek (sprawdza się wyśmienicie), a na co dzień stosuję do płukania włosów czy w kuchni, więc uzupełnienie ubytków raz na dwa lata jest wskazane. Dojrzewanie jest stałe, octy pracują w piwniczce i stają się tylko lepsze i mocniejsze z wiekiem.

Na grządkach jeszcze są plony do zebrania (dynia, buraki, ostra papryka). I trochę zieleniny drugi raz posianej. Rośnie szpinak, mizuna, kapusta pekińska, pakczoj, rzodkiewka. Jakoś na jesień jednak mniej surowizna smakuje. Anna zmienia już skład szejków, którymi się żywi na śniadanie, a ja zieloną sałatkę z liści przyrządzam od wielkiego dzwonu.
Rzodkiewka trafia do kwaszenia w słoiku oraz wraz z pekinką, ostrą papryką i czosnkiem do kim-ći. Królują bowiem o tej porze roku wszelkie fermentacje, to jest po prostu sezon przemian tego typu i należy im się poddawać w zgodzie z rytmem przyrody. Jemy teraz przeważnie kiszonki i kwaszonki. I to najlepiej smakuje. Tak jadali nasi przodkowie i dobrze się mieli. Zważcie to w erze chorób epidemicznych.

20 września 2020

Placek z kapustą czyli okonomiyaki po polsku

Kapusta nam od lat nie wychodzi, wiadomo dlaczego - motylki. Białe, plenne. Ich potomstwo w postaci zielonych gąsieniczek szybko robi dziury w liściach i główki nie chcą się zawiązać. Należałoby roślinki w porę nakryć jakąś osłonką, ale zawsze przeoczamy ten moment. W tym roku eksperyment znów się nie udał, choć gąsieniczki szybko znalazły się w brzuszkach wiecznie głodnych kurczaków, to liście zjadły kozy, bo były zbyt dziurawe. Nieco lepiej mają się kalarepki w dużym tunelu, ale akurat to nie mój przysmak. Najwięcej... kozi. 

Za to świetnie udaje się pakczoj (pak choi). Jak pisze Wikipedia jest to rodzaj dzikiej chińskiej kapustki, której liście można śmiało zjadać także w postaci sałatek. Ponieważ udało się kilka główek po raz drugi teraz, na jesień wyhodować i nie były niczym zarażone, ani nadgryzione, poszukałam dla nich zastosowania.

Przebadałam internet i natchnął mnie przepis na japońskie placki z kapustą, nazywane Okonomiyaki. Oczywiście nie miałam japońskich składników, więc je zmieniłam, wykorzystałam zastępcze, posiadane, z ogródka i domowej roboty, zaś ze sztucznego dodatku glutaminiowych chipsów po prostu zrezygnowałam. Oto co wyszło:

Okonomiyaki po polsku

Składniki:

2 średnie główki pak choi (lub jedna duża, w oryginalnym przepisie to kapusta włoska, lub pekińska)
1 szklanka mąki (jako osoba bezglutenowa użyłam mąki ryżowej plus 3 łyżki ziemniaczanej)
1/2 szklanki mleka (może być podkwaszone, ja użyłam koziego jogurtu)
2 jajka (użyłam indyczego do ciasta i kurzego na wierzch)
kilka plastrów cienko pokrojonej słoniny (oryginalnie boczku)
1 średnia cebula
1 łyżka masła
sól, pieprz i koniecznie zioła ułatwiające trawienie kapusty (np. majeranek, oregano, bazylia, kumin)
tłuszcz do smażenia

Najpierw przyrządza się ciasto naleśnikowe, właściwie klasycznie. Mieszając mąkę, mleko i jajo do wiadomej lejącej się konsystencji. Można posolić i dodać przypraw.

Osobno pokroić cebulkę, podsmażyć ją na maśle do żółtego koloru na patelni i na koniec dodać do ciasta.
Pokroić drobno kapustkę i dodać do ciasta. Dobrze całość wymieszać.

Smażyć na gorącym oleju (lub smalcu) dość gruby placek, wielkości kilkunastu centymetrów średnicy, tak, aby dało się go łatwo przewrócić po solidnym zrumienieniu na drugą stronę. Po nałożeniu placka na tłuszcz układamy na jego powierzchni kawałki cienko pokrojonego boczku albo słoniny. One podsmażą się, gdy przewrócimy placek na drugą stronę. 

Klasycznie dla głodomora, który to danie może potraktować jako sycący obiad, Japończycy kładą na placku wyciągniętym na talerz i polanym sosem jeszcze jajo sadzone. To już do wyboru własnego. Dla mnie okazała się to przesada.

Oczywiście nie mając japońskiego sosu zastosowałam z powodzeniem sos słodko-kwaśny, niedawno zrobiony w dużym zapasie zimowym. Można też na jaju wierzchnim dać kapkę majonezu. Wyszło pysznie.

Podana proporcja starczyła na dwa placki i naprawdę syty obiad dla dwóch osób. Jako dodatek posłużyły polskie kiszone ogórki i kubeczek jogurtu na popitkę.

12 września 2020

Sos słodko-kwaśny

Pomidory i papryki w akcji. Szukam urozmaiceń. Leczo, przeciero-soki z odrobiną papryki, keczupy ostre i łagodne. I oto jeszcze wypróbowany ostatnio przepis na sos pomidorowo-paprykowo-ananasowy: 

Sos słodko-kwaśny

Składniki:

3 kg pomidorów
1 kg cebuli
1 kg papryki (użyłam w większości ostrych papryczek pepperoni i dwie czerwone słodkie)
puszka ananasów
puszka kukurydzy
2 łyżki curry
2 łyżki soli
10 ząbków czosnku
pół łyżeczki chili lub pieprzu cayenne
2,5 szklanki cukru (do słabszego octu owocowego można nieco mniej)
3/4 szklanki octu 10% (ja użyłam szklankę dwuletniego octu jabłkowego mojej produkcji)
2 łyżki mąki ziemniaczanej (gdy więcej octu to dwie czubate łyżki)

Przygotowanie
Pomidory obrać ze skórek, pokroić na drobno. Cebulę też pokroić, zmieszać razem z solą i gotować około godziny. W tym czasie pokroić paprykę i ananasa. Dodać do garnka i gotować jeszcze jakieś pół godziny. Pod koniec dodać kukurydzę i zmiażdżony czosnek.

Syrop z ananasów wymieszać z mąką ziemniaczaną i przyprawami oraz octem. Dodać do garnka i gotować ok. 5 minut. Zmniejszyć ogień i gotujący sos przekładać do wyparzonych wcześniej słoików.

Szczelnie zakręcone postawić do góry dnem, nakryć i czekać, aż ostygną.

Z podanych ilości wychodzi 5 litrów sosu, więc trzeba dobrać na wstępie stosowny garnek i odpowiednią ilość słoików.

Nadaje się do pizzy, placków ziemniaczanych i różnych wymyślności z patelni.

9 września 2020

Gliniane proste dodatki

Udało się zrobić kilka zdjęć kilku innych prac ceramicznych, które wyszły z rąk Anny. Oczywiście to wciąż nie wszystkie... 

Ot, kilka mydelniczek i patera w kształcie liścia.

Osobiście, lubię zielenie i błękity oraz wszelkie turkusy.


Mydelniczki to oczywiście rzecz indywidualna, niepowtarzalna, dobierana według gustu i kolorów w łazience czy kuchni. Ponieważ paramy się domowym mydlarstwem bywają równie naturalnym i prostym uzupełnieniem do całkowicie naturalnych środków czystości. 


 

Bywają też brązy.

A to obiecana podstawka pod coś, lub tylko ozdoba stołu... (moim zdaniem bardzo ciekawa i unikatowa, nadaje się pod owoce albo małe kanapki, lub cukierki)


8 września 2020

Praca ręczna

Oprócz ogrodowych zbiorów i pracy przetwórczej z tym związanej zajmujemy się z doskoku swoimi pasjami. Ja piszę horoskopy, uczę się astrologii (nigdy nie można w niej powiedzieć, że się wie już wszystko), czytam, szperam po słownikach i historii, rozmyślam. Anna kręci na kole i wypieka swoje coraz bardziej dopracowane i gładkie dzieła. Jest Koziorożcem z Księżycem w Pannie, więc lubi precyzję i dokładność, wszelkie niedoróbki idące na karb "pracy ręcznej", czy "artystycznego natchnienia" denerwują ją i moim zdaniem przesadza trochę z niezadowoleniem.
Wiadomo, ceramiczny przedmiot wykonany ręcznie inaczej wygląda, niż z odlewu, gdzie wszystkie kubki i talerze mogą być jednakowiusieńkie, a co najwyżej różnić się detalami szkliwienia. Ręcznie robiony, nawet na kole, każdy kubek jest kapkę inny i ma swoją historię powstania od zera. Każdy talerzyk również. Ale można dojść do takiej wprawy, że te różnice nie rzucają się w oczy nachalnie i bezczelnie, a całość sprawia przyjemne estetyczne wrażenie użytkowości codziennej. Artystyczne szaleństwa mają to do siebie, że ładnie wyglądają na półce, w praktyce szybko się psują i kończą. A Anna lubi praktyczność.

Co rusz wyciąga ze swojego piecyka nowe przedmioty, kubki, talerze, miseczki, patery i muszę wam to kiedyś pokazać szerzej. Tylko zdarzy się zbieg okoliczności: ładna pogoda z dobrym światłem i wolna chwila o takiej porze, by dało się zrobić zdjęcia.

Na razie wrzucam jeden z nich. Ma już przeznaczoną właścicielkę. Pojemnik na kłębek wełny, dla dziergających pań (panów też, jeśli tylko taki się zdarzy).

Z boku, na tle.

Z innego boku na innym tle.

I jeszcze z góry do wnętrza.

6 września 2020

Było minęło

Lubię jesienne wieczory. Bo już mamy jesień właściwie. Wszystkie stworzenia śpią i śnią, nawet psy i kot. Pasza tylko co jakiś czas się wierci, trąca mnie nosem i prosi o wypuszczenie. Wychodzi na taras i tam po chwili zaczyna szczekać gdzieś w ciemność. Głąb lasu, który zaczyna się opodal fascynuje ją niezmiennie. Ma świetny słuch i węch, i ciekawość. Laba tego nie rozumie. Ją ruszają konkrety, głosy ludzkie, zwierzęce, wyraźne dźwięki. Pasza zdaje się słyszeć, jak ćmy fruwają.

Kocur drzemie na parapecie tarasowym, równie zajęty istnieniem życia wokół. Drzemka jest czujna. Zapachy i dźwięki, ruch powietrza odbiera całym sobą, jego ciało mówi mu, że jest bezpiecznie, albo nie i wtedy wypoczywa albo zrywa się na nogi.

Szczekanie Paszy stało się prawie jednostajne. Tymczasem zaczęło się błyskać od zachodu. Wyłączyłyśmy komputery i weszłyśmy w żywy świat, ten świat oczywistości dla zwierząt, owadów i roślin. Po mieszczańsku trochę, choć tak daleko nam już do miasta i zwyczajów miastowych. Pod pupę deseczka, żeby usiąść na schodku. W ręku kubek własnoręcznie ulepiony z łykiem w zasadzie już dojrzałego słodkiego wina mniszkowego o smaku tegorocznej wiosny. Pies umilkł. Burza jeszcze nie nadeszła. Z lasu naprzeciw dobiegły naszych uszu porykiwania jeleni...

Pierwotności dopełniły grzmoty, błyskawice i deszcz, który nadszedł, siejąc swoje krople na nasze twarze i bijąc z hukiem o blaszany dach.

3 września 2020

Znak czasu

Piękny słoneczny, nieco jesienny dzień dzisiaj był. Jak od dość dawna każdy - owocny. Powstał kolejny zestaw zabutelkowanego soku przecierowego z pomidorów, twaróg i nastaw na cydr, zasypany enzymem. Anna buszując po tunelu w poszukiwaniu już naprawdę ostatnich ogórków (które kozy zjadają) i czerwieniących się pierwszych papryk, odkryła coś nowego. Sami zobaczcie, jak to było.

Te maleńkie, ledwie widoczne są najbardziej piekące. Już są bliskie...


A inne, większe oto jak pięknie prezentują się na świeżo wypieczonym talerzu ozdobnym. Są ostre, przyrządzam z nimi leczo, dodaję po kilka do przecieru pomidorowego, aby przydać mu charakteru, do zup albo węgierskiego gulaszu. 


Tymczasem pośród krzaczków zazieleniła się dziwna postać. Dobiegły mnie już wcześniej wieści, że pokazało się to coś na Podlasiu i to nawet w wyższych rejonach wedle Białostoka, ale zawsze co na żywo to na żywo...


I oto jej zbliżenie...


Znak czasów. 
Oprócz papryki w tunelu można napotkać nieco inaczej smakującą czerwień. Używam jej często jako dodatek do obiadu. Duszone świeże liście buraka liściowego, z dodatkiem ząbka czosnku, liścia selera, pokrojonej cukinii, przypraw... świetnie urozmaicają ziemniaki, ryż czy kopytka na talerzu. Pomagając potem w strawieniu całości oczywiście.

1 września 2020

Ogród i piece

Korniszony wyszły wyśmienite. Z czystym sumieniem polecam przepis na zalewę, podany tutaj. Są chrupkie jak trzeba, nie za kwaśne, nie za słodkie. Z tego powodu przybyło mi pracy, bo Anna zażyczyła sobie większego zapasu. Ogórki wciąż bez końca się kończą... Doprawdy nie wiem, czy zdołamy to wszystko zjeść do wiosny. Zwłaszcza, że na bieżąco przerabiam pomidory. I co rusz gar 8-litrowy na kuchni się warzy. A potem wrzący efekt przelewam pracowicie do butelek i słoiczków.

Bardzo lubię pomidorowy sok i tego akurat jestem pewna, że go wchłonę w ciągu zimy. W kolejce czekają papryki. 

Różnego rodzaju, już ogrodniczka sama nie wie jakiego. Przeważnie ostre. Niektóre już dojrzały do swej palącej czerwieni i leczo z kilkoma z nich wyszło nader mocne, więc trzeba będzie przemyśleć, co z tym dobrem zrobić, aby nie zmarnować.

Poza tym chłodno i mokro się zrobiło, zgodnie z wejściem Słońca w znak zimnej Panny i wilgotnej Wenus w wodnym znaku Raka pobudzanej przez pana deszczu Jowisza świecącego z przeciwnego znaku. Merkury leci prędko po niebie to i wiatry przy okazji generuje. Palenie pod kuchnią robi się przyjemnością. Muchy też już właściwie odpuściły. 

Anna jakoś częściej do gliny się bierze i swój piecyk odpala w pracowni. Takie ciekawostki z niego później wyciąga.

I jeszcze jedna:

16 sierpnia 2020

Rośnięcie

Ogórki z wolna się kończą. Zapasy zrobione. Jeśli nie trafi się ktoś chętny na zakup ostatków, skarmiam te większe kozom i kurom (indyczki o tarte ogórki wręcz się biją), nic się nie marnuje. Puste grządki znów mają być zasiane. Szpinakiem, rzodkiewką, pakczojem i kapustą pekińską.

Teraz zaczynają się pomidory. W jednym małym tunelu i dużym. Jest kilka krzaczków gruntowych, ale te jeszcze zielone. 

Drugi tunelik dostał zarazy i trzeba było zlikwidować krzewy. Mimo to uzbierała się miedniczka zielonych pomidorów i teraz zjadam je z apetytem na śniadanie. Uwielbiam zielone smażone pomidory z patelni do sadzonego jaja. Cudne śniadanie tylko o tej porze roku.

Dzisiaj nastawiłam pierwszy gar pomidorowego przecieru.

A poza tym zdrowo rosną także dwunożne stworzenia.

12 sierpnia 2020

Korniszony i co przy tym

 Upały trwają, ale szczęśliwie noce zaczynają być chłodniejsze, co sprawia, że dom zdąża się wychłodzić przed kolejną dawką ciepła ze słońca. I nie tylko słońca. Bo przecież zbiory trwają, a nawet dopiero się rozpędzają i kuchnia jest teraz polem codziennej wytrwałej pracy.

Trwa przetwarzanie. Ogórki, choć przecież udaje się je sprzedać potrzebującym, i te małe konserwowe i te większe, sałatkowe, te z tunelu i te z gruntu, to jakoś skończyć plonować nie chcą. Mimo, że Anna obiecuje mi to od dawna. Powstały wielkie zapasy kiszonych w słojach, i plastikowych butlach po wodzie i tych mniejszych, po mleku, tudzież hordy całe sałatek ogórkowych, meksykańskiej, z przyprawą do kurczaka, czy z miodem, w których cały czas sprawdza się nasz domowy ocet. Nabrał mocy przez dwa, trzy lata dojrzewając w głębokiej piwnicy. Nauczyłam się też kisić nie tylko z dodatkiem klasycznym kopru, czosnku i chrzanu, oraz liści dębowych i porzeczkowych, ale też z dosypką czarnuszki, czy dodaniem gałązki bazylii albo lubczyka. Na bieżąco jemy małosolne i w mizerii a la tzatziki. Anna tylko donosi skrzynki zielonych ogórasków i wynosi do piwniczek gotowe pełne słoje. Przynosząc z nich kolejne partie słoików i butelek do zapełnienia.

Ogórki skończyć się nie chcą. Dzisiejszą partię zamieniam w korniszony według przepisu ze starej powojennej książki, którą Nina bardzo szanuje i dała nam zerknąć. Twierdzi, że lepszego przepisu na zalewę nie spotkała, a wiele wypróbowała. Zatem do dzieła!

Poza tym już szykują się pomidory (na szczęście w ilościach dla nas przerabialnych), no, i jabłka. Czyli sokownik rusza do pracy, oraz tłoczarnia soku, który na cydr nastawiamy.

Trochę cukinii i patisonów już zostało zebranych, co z dodatkiem jabłek, mirabelek, cebuli, pomidorów i papryczek zamieniam w keczup domowy. Jak co roku w sporej ilości, takiej, która ma mi starczyć do przyszłych zbiorów.

W takich dniach, tygodniach właściwie, bo muszę liczyć to w czasie do przodu jeszcze długim, obie kuchnie pracują, i płyta i gazowa. Więc się nie dziwcie, że w południe i do wieczora temperatura wzmaga się, aż do tej równej z zewnętrzną, a wieczorem przez chwilę nawet i większą, gdy żelazna kuchnia oddaje ciepło, a na dworze robi się chłodniej. Na szczęście noc stabilizuje sprawę, czyniąc poranek bardzo znośnym, co poprawia humor.

2 sierpnia 2020

Połowa roku


Niby rok rolniczy już nam się przemknął przez punkt kulminacyjny, którym zawsze są sianokosy, moment największego napięcia i mobilizacji wszelkich sił, ale praca wciąż trwa. Wreszcie zaczęły się w okolicy żniwa. Wczoraj Anna zwiozła kilka transportów słomy żytniej od rolnika, reszta została na polu na później do zwózki, bo dziś Eliasza, pracować w polu "nie lzia", czyli nie uchodzi. Poranek zatem spędziłam na podawaniu jej ciuków (są dużo lżejsze, niż sienne) na balkonik, by je ukryć na poddaszu oborowym. 
Słoma ważna rzecz. Oczywiście na podściółkę dla wszelkich zwierząt. Ale i do budowania wałów i gleby w ogrodzie. Dlatego część, która jeszcze przyjedzie wyląduje od razu tam, aby deszcz przez jesień i zimę łapać, a od wiosny sprawnie pracować jako podkład pod grządki. 

W tym sezonie odnowiłyśmy pszczoły, które jakoś nie chcą się nas trzymać długo. Z dwóch kupionych okazyjnie rojów, jeden na drugi dzień zwiał, ale drugi jest. Choć też go trzeba było łapać, na szczęście osiadł na ogrodzeniu i dał się zmieść szczotką do wiadra i z powrotem do ula wrzucić. Dokarmiamy go syropem cukrowym co jakiś czas. Zaczął czerwić, wygląda na silny, potrafi dziabnąć pszczelarkę. W tym roku oczywiście miodu nie będzie.

Porzeczek i jabłek dużo mniej, niż zazwyczaj. Ledwie dwa balony wina nastawiłam i kilkanaście słoików galaretek i dżemu porzeczkowego zrobiłam. Jabłka dopiero się zaczynają, ale już widać, że są drobniejsze. Było zimno podczas kwitnienia i potem sucho podczas zawiązywania owoców. Do tego sad się starzeje z roku na rok, niektóre drzewa żółkną, pewnie trzeba będzie je wyciąć niedługo. I dosadzić młodsze pokolenie drzewek na terytorium odgrodzonym od kóz, gdzie wreszcie będą mogły być bezpieczne.

Za to doszły plony ogródkowe i tunelowe, zwiększone w tym roku. 

Kurczęta i indyczęta mają się dobrze. Właśnie je integruję ze starym stadem, czyli przyuczam do samodzielnego wchodzenia do kurnika o odpowiedniej porze. Do tej pory trzeba je było wyłapywać do pudła i zanosić. Stopniowo zatem codziennej troski ubywa. Choć przetwórstwo jeszcze potrwa i będzie chwilami intensywne, oj, tak.  

28 lipca 2020

Zrywanie ogórka

Doroczny festiwal muzyki folkowej w Czeremsze, czyli naszej gminie, odbył się, acz był bardziej dostępny online, niż na żywo. Liczba widzów ograniczona przepisami i koniecznością zachowania odstępów. Nie miałam możliwości uczestniczyć, bo pilnowałam gospodarstwa pod nieobecność Anny, która prowadziła w niedzielę warsztaty ceramiczne. Ale coś tam obejrzałam z koncertów nadawanych przez FB, a także z kilkoma osobami dane mi było spotkać się i porozmawiać mimo wszystko.
Rozmowy w tym roku były dla mnie ciekawe, wszyscy mają jakiś swój ogląd świata i jego wydarzeń, z różnych perspektyw, zależnych od sytuacji indywidualnej. A gdy się mieszka na dalekiej wiosce i wie tyle, co zje, to tym ważniejsze doświadczenie.
Odjechał Jerzy, dzisiaj Adam, i mam dzień powrotu do swego zwykłego stanu świadomości. Cisza i spokój... po rozmowach, opowieściach, wrażeniach konkluzja taka, że jednak życie dobrze mnie poprowadziło, w najlepszą stronę z możliwych. I nawet jeśli coś by się zmieniło na gorzej, to i tak jestem naprawdę szczęśliwa, że podjęłam taką, a nie inną decyzję wyprowadzki z miasta, osiedlenia się, rodzaju życia i pracy. Ech...

Anna zaś wróciła do swego tunelu, swych zasiewów i zbiorów.


Ogórki plonują. Ponoć nie wszystkim się w tym roku udały, nie wzeszły, albo wzeszły późno, są małe i dopiero kwitną. Podgryzają je ślimaki, albo pada na nie zaraza. Tym bardziej jest dumna z pierwszego ogrodniczego sukcesu. Ponieważ studiowała swego czasu ogrodnictwo na SGGW w Warszawie, skorzystanie z dawnej wiedzy i własnoręczne jej wypróbowanie w praktyce daje jej mnóstwo radości. Mówi teraz ogrodniczym żargonem. Na przykład idzie do ogórka, zbiera ogórka, kisi ogórek (a nie ogórki), z czego się podśmiewam nieustannie.


Co kilka dni wczesnym rankiem, właściwie skoro świt, aby uniknąć upału, zbiera okazy zamówionej przez znajomych wielkości, przeważnie niedużej, zdatnej do kiszenia i konserwowania, choć i sałatkowe również.
Nadeszły upały i cieplejsze noce, wbrew powiedzeniu o świętej Hance, co sprawia, że ogórek ruszył i przez jakiś czas będzie go "trochę dużo".

Co do pomidorów zaczynają się, ale w jednym tunelu i na grządce złapały zarazę. Będzie mniej, niż w założeniu, ale trudno. Dla nas starczy.
Dojrzewa też papryka różnego rodzaju.
Cukinia wpada często do garnka.
Porzeczki zerwane, czarne niestety bardzo słabo obrodziły, ale białe i czerwone i owszem. Zrobiłam kilkanaście słoiczków dżemu i galaretki, nastawiłam balon wina.
Także kiszę ogórka, robię sałatki. Naprawdę jest co robić.
Tymczasem zaczynają się pierwsze spady jabłek. Na razie kozy je zjadają, ale trzeba się przygotować na kolejny przerób tego, co daje Matka Ziemia.

16 lipca 2020

Letni urobek dzienny

Spieszę donieść, że pomagier odzyskał honor. Po dwóch dniach, gdy poczuł się lepiej sam przyszedł i dokończył robotę, czyli wrzucił resztę ciuków zgromadzonych w garażu na poddasze obory.

Ogórki ruszają całą parą. Zaczął się przerób codzienny. Powstają sałatki, które zamykam w słoikach, pasteryzuję i wynoszę do piwniczki. Na bieżąco kiszą się małosolne w kilku słojach tak, że zawsze są na podorędziu, do kanapek i zakąsek.


Pojawiły się również cukinie, więc bez inaugurującej zapiekanki z cukinii z serem się nie obyło.


Odgrażałam się, że zrobię prawdziwy chłodnik, nie taki gotowany, z którego jedynie nazwa została. I zrobiłam. Prawdziwy robiło się w gospodarstwie latem z zimnego zsiadłego mleka i buraczków, oraz dodatków z ogrodu, jako przystawkę do młodych ziemniaczków z koperkiem. Przynajmniej tak to pamiętam z dzieciństwa. Szukałam na You Tube przepisów i jedynie jednego polskiego Rosjanina znalazłam, co ukręcił taki chłodnik, nazywając go litewskim. Myślę, że to potrawa chłopska i słowiańska, ogólnie. Bo znam ją z rodzimego piotrkowskiego rejonu. Zaś zupa z młodych liści i łodyg buraczków wyrywanych podczas przerzedzania rzędów nazywa się nie chłodnik, a boćwinka lub botwinka. Tych rzeczy to ja nie mylę. Swoją drogą liściowe buraki sałaciane również u nas rosną... o.


Przyrządzając prawdziwy chłopski chłodnik letni pomieszałam jogurt z podduszonymi do miękkości startymi młodymi buraczkami (kilka "wyszło" z miękkiej gleby przy usuwaniu krzaczków bobu z grządki i w ten sposób dało się zagospodarować), dodałam pokrojone w kostkę świeże ogórki, szczypiorek, koperek, krojone gotowane na twardo jaja, na koniec pieprz czarny i sól. I to jest to! Lekki wegetariański gospodarski obiadek na szybko.

Nie do końca jaroszujemy, bo trzeba miejsce w zamrażarce zrobić na nowe zapasy. Zatem co kilka dni warzy się rosół, z którego różne zupy powstają, jak np. kurkowa. Już dwie były i znowu ma być. Anna co rusz znajdy z lasu przynosi. Raz nawet było tego kilka kilogramów i trzeba było do skupu jechać pozbyć się ich za trochę grosza.


Poza tym porzeczki dojrzewają i z wolna je rwę i przerabiam. Na galaretkę, dżemy i sok. Resztki idą do winka. Nic się nie może zmarnować.

Codzienny urobek w sezonie to oczywiście sery. Jeden żółty codzienny, i jeden twaróg co dwa dni z wieczornego mleka powstaje. Żółte, po kilkudniowym przeschnięciu i pomalowaniu specjalną okrywą, idą dojrzewać do piwnicy na półkę. Twaróg zjadamy do potraw (pierogi ruskie, kluski leniwe, zapiekanki, awanturki), karmię nim kurczęta i indyczęta, by rosły szybko i zdrowo, a nadmiar zamrażam. Czasem ktoś chętny też się trafi...

11 lipca 2020

Po sianokosach

Po pierwsze i najważniejsze, jesteśmy już po sianokosach. Były trudne o tyle w tym roku, że prognozy wciąż straszyły deszczem i nie sposób było się zdecydować na ryzyko zmoczenia zbiorów. W końcu rolnik sam zadecydował, skosił łąkę, twierdząc, że w kłos za bardzo już poszła i trzeba, bo się zmarnuje. Anna w nerw uderzyła, ale okazało się, że niepotrzebnie. "Bóg jest ponad wszystkimi gwiazdami" mawiał Nostradamus, i tak tym razem się stało. Prognozy prognozami, deszcz odsunął się w czasie i tak naprawdę do tej pory nie spadł w ilościach alarmowanych. Był więc czas i na wyschnięcie trawy, i na zwałowanie, i na przewrócenie, i na skostkowanie siana, a potem zwiezienie z łąki.


Takich transportów jak na poniższym obrazku zjechało do obejścia trzynaście.


Kostki w pace samochodu i na przyczepce. Anna ładowała początkowo z pomagierem, ale gdy ten odpadł z gry z przemęczenia (co roku są słabsi ci nasi chłopacy, państwowe zasiłki, za które piją stale alkohol robią swoje), dokończyła sama. Ładując, zwożąc kilka kilometrów z łąki i rozładowując na podwórzu. Ja zaś pakowałam kostki do paszarni, jednej, drugiej, a na koniec do garażu. Bo jako słabe niewiasty nie jesteśmy w stanie wrzucić kostek na balkonik i poddasze. Trzeba będzie poczekać, aż inny pomagier znajdzie czas i to zrobi.

Zatem, po całym dniu, 12-godzinnej wytrwałej pracy i poranku następnego dnia, zakwasy i zmęczenie trzeba było odmęczyć i odcierpieć. Udało się. Zadowolenie silniejsze od zmęczenia. Podliczywszy bowiem wszelkie koszty operacji i podzieliwszy na ilość kostek wyszła cena 1,43 za jedną. Tymczasem na rynku siano w kostkach dochodzi już gdzieniegdzie 10 złotych!

Po drugie najważniejsze, teraz zrywam porzeczki, przerabiam na galaretkę i wino. Anna zaś cukinie do domu znosi. I spaceruje po lesie za grzybami chodząc.

Tymczasem zaś ogród i tunele zaczynają plonować. I trzeba zacząć się martwić co robić z nadmiarem!
Zjadłyśmy już rzodkiewkę, szpinak (częściowo poszedł do zamrażarki), sałatę, mizunę i bób, zaczęły się ogórki (idą na małosolne głównie, ale to dopiero początek) i cukinie (zatem sezon leczo otwarty). Pomidory jeszcze zielone. Są stale wszelkie zioła i przyprawy, liście buraka, zatem i chłodnik można uskuteczniać.
Tak to wyglądało jeszcze niedawno w części końcowej tunelu, ciągle zagospodarowywanej.




I tak to się prezentuje w planie ogólnym.


6 lipca 2020

Sezon ogórkowy otwarty

Jak już pada, to konkretnie, zlewnie, ściana deszczu. Jak nie pada nastaje parny upał do 30 stopni. Roślinność to uwielbia. Po raz pierwszy, odkąd tu mieszkamy, nie ma problemów z pastwiskiem, odrasta na bieżąco i kozy pasą się bardzo chętnie cały dzień (chyba, że pada).
W ten sposób przed domem urosły i rozkwitły różności.


Tak widać więcej.


Wystarczy obrót na pięcie, aby ten sam ogródek ukazał inne swoje bogactwo. Codzienne.


Ot, gotując czy przyrządzając posiłek wyskakuję na chwilę, aby zerwać co potrzeba, koperek, nać pietruszki, szczypiorek, cebulkę, lubczyk, tymianek, miętę czy bazylię. Albo sałatę czy pakczoja.


Oto grządka wzniesiona, w tym roku postawiona i obsiana ogórkami. Pracowicie nawinęłyśmy pędy na sznurki, aby mogły spokojnie plonować. I powiem wam, już są. Ogórki. Własnie degustujemy pierwsze małosolne. To, co ową grządkę poprzedza na pierwszym planie, równie bujne, to druga podobna, pełna teraz dojrzewającego bobu i selera naciowego.

Zabawa w odchwaszczanie luzem rosnących innych dobroci, dyni, cukinii, malin, topinambura czy pigwy to raptem kilka godzin popołudniowych. Za to później żywa przyjemność. Z bycia w przestrzeni dającej bezpieczne oparcie i estetyczne wrażenia porządku, nie chaosu.

Również las już obdarowuje grzybami. Anna codziennie przynosi po kilka garści kurek z krótkiego wypadku za opłotki. Na obiad zupa kurkowa, pizza z kurkami, a wczoraj pieczony amur w sosie kurkowo-koperkowym. (Wielka ryba z wymiany lokalnej).

4 lipca 2020

Wątek chlebny

Żeby nie było, że nic się w gospodarstwie nie dzieje oprócz rośnięcia roślin wszelakich powiem, że w ostatnich dniach czerwca odbył się u nas pokaz pieczenia chleba, zorganizowany przez GOK. Przybyło osiem osób, pań, które uczestniczyły w całym procesie, miesiły ciasto, wstawiały do pieca, a także raczyły się gotowym chlebkiem, w przeddzień upieczonym. Wiadomo, świeżego się nie je, można skrętu kiszek dostać. Zwłaszcza, gdy jest to chleb żytni, a tym razy taki był. Na zakwasie.

W praktyce więc piec chlebowy był przez nas trzy razy rozpalany. Przed, w trakcie i po pokazie, tym razem, aby wypiec to, co uczestniczki wymiesiły. Każda bowiem dostała w prezencie po całym chlebie na zakończenie pokazu. Spotkanie było miłe, na otwartej przestrzeni, w altanie, z elementem spacerowym po wsi w międzyczasie, gdy piec się nagrzewał.


Ogień trza było rozbuchać, aby rozgrzał ściany i sufit wnętrza pieca aż do białości. Trwa to do 1,5 godziny.


Należało przy tym przymknąć drzwiczki, lekko uchylone, aby powietrze mogło dochodzić.


Na koniec, gdy już drewno się wypaliło, a resztki węgli usunięto, można wsadzić do pieca wyrosły tymczasem w blaszkach chleb.


I po niecałej godzinie (od 40 do 50 minut, zależnie od gorącości pieca), bo to jednak chleb żytni, wymagający ciepła, wyciągnięty tak się zaprezentował.

20 czerwca 2020

Parno i duszno

Pada, a nawet leje prawie codziennie. W przerwach upał blisko 30-stopniowy sprawia, że jest "parno i duszno", wilgotność taka, że w mieszkaniu parapety bywają mokre w dotyku. Oczywiście, biedy nie ma. Ogródki i pastwisko podlane, las zieleni się i rośnie szybko, jak dżungla.

Kozy wychodzą na swoją trawę i przebywają tam dotąd, aż niebo się zachmurzy i zaczyna grzmieć w oddali. Czyli kilka ładnych godzin. Popołudnia i tak są zbyt gorące, aby mogły wytrzymać na otwartej przestrzeni, wolą skryć się w oborze. Także przed muchami. Ślepaków na razie mało. I oby tak zostało.
W taką parną i burzową pogodę podpuszczkowe sery domowe szaleją, więc przechodzę profilaktycznie na wyrób twarogu. Jemy go w postaci klusek leniwych, jako pastę z dodatkami do kanapek i naleśników, albo w cieście. Pomagają w tym także kurze i indycze pisklęta, których jest kilkanaście i przebywają pod troskliwą opieką indyczki. Nadmiary zamrażam.

Teraz trzeba się modlić o suchy tydzień. Aby sianokosy uskutecznić. Bywały już lata, gdy kośba była w lipcu, więc nie panikujemy. Kozy są pod względem siana tolerancyjne, zjadają przerośnięte i wykłoszone również. Byle suche było.

Tunele spełniają się w swej ochronnej roli jak najbardziej. Trwa podwiązywanie łodyg pomidorów i ogórków. Naokoło wszystko, co posiane wschodzi pięknie. Codziennie na obiad sałata ze świeżo zerwanych liści i ziół. Pierwszy zapas syropu miętowego właśnie się pasteryzuje.

Dziś pierwszy wyskok rekonesansowy do lasu obok przyniósł garść kurek. Będzie dodatek do obiadu.