25 listopada 2012

Legendy miejskie na tematy wiejskie

Od kiedy postanowiłyśmy dać sobie na luz z Projektem i przestać się spieszyć od jednego nierealnego terminu do drugiego, a zatem skorzystać z możliwości przedłużenia umowy o 3 miesiące, zrobiło się jakby mniej napięcia. Choć wcale nie mniej pracy.
Ania przechodzi zaprawę w lesie i obłupuje cienkie świerkowe żerdzie z gałązek, siekierką. Układa się to na stos, potem wyciąga z działki na skraj przy drodze, a następnie załadowuje na przyczepkę i na koniec zawozi do domu. Raczej trzeba się spieszyć, niż zwlekać, ze względu na jeszcze znośną temperaturę i wilgotność. Gdyby spadł śnieg lub zaczęło lać, sprawa nie będzie już taka prosta. Dlatego codziennie zostawia gospodarstwo na mojej głowie i rano jedzie do lasu, aby wrócić około piętnastej, tj. godzinę przed zmrokiem, na obiad.
Ponieważ wycinka trwa także w lesie przylegającym do nas bezpośrednio, a kozy pasjami uwielbiają okorowywać świeżo ścięte gałęzie sosnowe (robią to zdumiewająco błyskawicznie i dokładnie), skończyło się puszczanie ich samopas, trzeba pilnować, aby leśnym ludziom nie szkodziły. Dzisiaj stałam z nimi dwie i pół godziny na ugorze, w swetrze i szaliku, tupiąc zmarzniętymi nogami i chuchając w skostniałe palce u rąk. A one jak jakieś żarłoczne bestie, istne karaluchy wśród roślinożerców, tygrysy na młode drzewka, chrupały i przegryzały, zagryzały i przełykały korę i gałązki krzewów czeremchy, brzóz i bliżej nie znanych, czyszcząc najbliższą przestrzeń może nawet szybciej i lepiej, niż kombajn leśny.
W permakulturze (którą wyznają głównie Mieszczuchy) żywa jest legenda o wynajmowaniu stada kóz do czyszczenia nieużytków z chaszczy. To bajka, proszę nie brać tego dosłownie. Aby 10 kóz zjadło doszczętnie zakrzaczenia na przestrzeni hektara trzeba by je tam wypasać najmniej kilka sezonów! uwzględniając odrastanie owych krzewów od korzeni. Dzieje się tak dlatego, że kozy nie są systematyczne, a w okresie wiosenno-letnim najadają się dość szybko liśćmi owych zakrzaczeń, samych gałęzi raczej nie naruszając jakoś bardzo szkodliwie. Tylko jesienią, czyli raptem przez październik i listopad, gdy liście leżą na ziemi, najlepiej już zgniłe (bo takie suche, do pierwszych jesiennych opadów także chętnie zjadają w dużych ilościach), kozy biorą się za gałęzie i korę. Taki żer powtarza się jeszcze w marcu-kwietniu, gdy liście jeszcze nie ruszyły. Kiedy tylko pojawia się zielone, kozy tracą apetyt na drewno i korę, przynajmniej w zakresie widocznym dla liczącego na ich pomoc w usuwaniu chaszczy, gospodarza.
Jednym słowem nasz kawał nieużytku, wielkości teraz około pół hektara, od początku jest przez nie odwiedzany i stado bywa tam na długich wypasach i wciąż nie ma żadnego widocznego rezultatu! Żadnych wyraźnych zniszczeń. Czeremchy i brzozy, nawet te znacznie połamane, odrastają bez trudu i każdego roku wracają do pierwszego rozmiaru.
Tym niemniej, muszę przyznać, że mniejsze przestrzennie chaszcze zanikają skutecznie, kiedy codziennie kozy przez nie przejdą. Tak się stało w akacjowym zagajniku za chatą, gdzie początkowo wejść się nie dało, taki był busz z młodych samosiejek robiniowych i klonowych. W tej chwili, ale mówię to na czwarty sezon od początku ich żerowania  w tym miejscu, jest tam piękny, wypielęgnowany park, stare drzewa rosną nienaruszone, młodych brak. Uschły, połamały się, poszły na chrust. Podobnie nasze kozuchy popracowały w zagajniku olchowym koło Góry (własności nie wiadomo czyjej, podobno gminnej) i stary Mikołaj jest z tego teraz bardzo zadowolony:
- Wreszcie widzę co się dzieje na drodze, wcześniej się nie dało nic zobaczyć, taka była zasłona.
No, i wjazd do naszej wioski naprawdę kulturalnie wygląda.
Wypas tychże zwierzów strasznych bywa zabawny. Można poćwiczyć tai-chi wśród krzewów, potresować psa, pobawić się z asystującymi kocurami i gęsią-"kozą", pomedytować.
Wystarczy jednak ruszyć się cichaczem, kozy natychmiast porzucają swoje pasjonujące obżarstwo i truchtem biegną za pasterzem, wracając za nim do nudnej zagrody albo obory. Gusia dreptu-dreptu posuwa się za nimi, witana gromkimi kwakami kaczora czekającego na podwórzu i uszczęśliwionego jej widokiem.

Rozpalam w piecu, rozgrzewając się powoli. Odgrzewam obiad. Wraca Anna, równie zmarznięta. Ale jeszcze na tyle w formie siekierkowej, że pyta:
- A może by tak kurę jakąś zadziabać dzisiaj?
- O, tak. Możesz tę brązową, najstarszą, albo któregoś koguta. Jest jeszcze kilka starych zielononóżek.
I niewiele myśląc, ledwie mrugnąwszy, i ja i ofiara, już kura ubita, chwil kilka potem oskubana i wypatroszona leży w kuchni na blacie.
Będzie rosół i kilka zup z wkładką mięsną. I przypomina mi się rozmowa z jednym Mieszczuchem, która mnie tak zdumiała, że musiałam się długo zastanawiać. I doszłam wreszcie do wniosku o co mu szło, i dlaczego miał ten problem. To znaczy problem ma drugie dno, takie mianowicie, że współcześni mieszkańcy miast tak zatracili korzenie i kontakt ze wsią, że wszystko jest dla nich zdumiewające i niebywałe. Nawet oczywista oczywistość.
Otóż Mieszczuch ów, młody mężczyzna, ojciec rodziny stwierdził, że kupił kiedyś kurę od rolnika, ale okazało się, że jest... gumowa. I spytał czy wiem dlaczego. Czy to wina karmienia? czy rasy takiej "gumowej"?
Tak mnie zaskoczyło to porównanie, że nie wpadłam na prostą myśl. Że, jako Mieszczuch karmiony od zawsze sklepowymi kurczętami, wypasanymi sterydami i hormonami, nigdy nie jadł mięsa ze starej kury! Ot, i cała tajemnica! Wiek zwierzęcia.
To i starą krowinę zjadano niegdyś ruszając sto razy szczękami przy każdym kęsie (jak mnie objaśnił był Tadzio na Dąbrowie, nasz tamtejszy rębajło).
Zatem dodaję praktyczną radę rolnika i każdego Wieśniaka dla nieświadomych i skłonnych do podejrzenia, iż zostali oszukani przez nieekologicznego i sprytnego chłopa - Mieszczuchów.
Ubicie starej kury jest jak najbardziej ekologiczne i jedynie słuszne w hodowli. Stara, to znaczy mająca 2-3 lata, rzadziej więcej, tyle bowiem trwa u niej okres największej nieśności i kwokanie. Nie jada się jej tak, jak kurczaka ze sklepu, w szybko przyrządzanej pieczeni, bowiem ekologiczna kura rosołowa, jak sama nazwa wskazuje nadaje się głównie na rosół. Gotowany nie pół godziny, ani nawet godzinę, a dwie godziny 20 minut (według Francuzów) co najmniej! Taki rosół jest i wzmacniający i rozgrzewający, i smaczny (zwłaszcza z domowym makaronem), w przeciwieństwie do rosołów ze sterydowych kurcząt, które w kilkanaście tygodni osiągają wygląd super-kury i jest z nimi tak, jakby się zjadało 3-5 letniego dzieciaka wyglądającego na 18! Łykając przy okazji jego nadmiarowe hormony wzrostu, zapas antybiotyków i ogryzając zrzeszotowiałe i łamliwe kości. Jakie ich zdrowie, takie i twoje zyski, zjadaczu!
Jeśli ktoś ma cierpliwość gotować rosół dłużej, to można osiągnąć odparowany poziom bulionu i zrobić po prostu galaretkę z owej kury rosołowej. Mięso, odchodzące od kości i rozdrobnione, wtedy na pewno nie jest już gumowe i trudne do ugryzienia i przeżucia.
Ale, panie dzieju, do czego to doszło? swoją drogą, gdy ludzie nie wiedzą, że mięso ze starej sztuki trzeba inaczej przyrządzać, niż z młodej?
Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie wydziwiam, ani się z nikogo nie śmieję. To jest naprawdę poważna sprawa i ważna - jak się okazuje - informacja dla wielu miejskich konsumentów, chcących uczciwie przejść na ekologiczne jedzenie prosto od rolnika. Ale nie posiadających oczywistych doświadczeń praktycznych i wiedzy. Gdzie mają ją zdobyć? jeśli rolnikowi nawet do głowy nie przyjdzie objaśnić rzecz (bo każdy w jego mniemaniu to wie), a Mieszczuchowi spytać (bo żadnemu nie przyjdzie do głowy, że kura może być gumiasta, i w ogóle... stara!).
Podobnie jest z gęsią i innym drobiazgiem, z krową, z koniem, owcą i kozą też, zapowiadam.
W przypadku gęsi rzeczywiście w sklepie można trafić starą (1-2 letnią), a nie jest to nigdzie napisane na etykiecie. Gęsi, o ile wiem, nie szpikuje się jakoś specjalnie hormonami wzrostu, bo idzie też na pierze i jaja, więc rośnie w zgodzie ze swym wiekiem biologicznym (jak mniemam, ale może się mylę). A tylko młodziutka gąska nadaje się na dobrą pieczeń, czyli taka jednosezonówka, urodzona wczesną wiosną, ubita jesienią, po letnim wypasie na łące. Czyli można mieć pewność co do jej wieku i przydatności pieczystej kupując bezpośrednio u hodowcy, a nie w sklepie, już w formie zamrożonej. Co do młodości można mieć pewność przy kaczkach sklepowych, bo te żyją przeważnie tylko 3 miesiące, z tej racji, że szybko rosną.
Rada: stara gęś świetna jest na pasztet, półgęsek, rosół i smalec, którego ma dużo w sobie (w przeciwieństwie do młodej gąski, przeważnie chudziny). A smalec ma zdrowotny i wyborny, no, i rosół z niej tak silnie pobudza ślinianki, że w moich rodzinnych stronach podawano rosół z gęsiny jako pierwsze danie na weselnych przyjęciach wiejskich, aby pobudzić apetyt gości na inne przysmaki. To prawda, nie ma nic lepszego!

I tyle mego wioskowego wymądrzania się na dzisiaj. Zbliża się 18. Wszystkie zwierzęta już nakarmione śpią cicho, chyba obejrzę jakiś film z YT i położę się spać. Dobranoc.

23 listopada 2012

Poprawka

20-go Felicja zaliczyła poprawkę, czyli wylądowała na kilka godzin u Kuby.

19 listopada 2012

Uaktualnienia, czyli zdjęcia wybrane

Zainfekowany komputer udało się odblokować. I od razu pokazuję zaległości. 
Ktoś pamięta tegoroczny śnieg i atak zimy? Nasze ptaki już zapomniały, ale przecież przeżyły wtedy wielki szok. Spójrzcie na indyki, amerykanów w końcu, jak dostrzegłszy przez szybę kawałek zielonego lata zaatakowały okno kuchenne od strony wschodniej. Tkwiły tam blisko godzinę.


Dalej widać już wyraźne ocieplenie. Stosunków pomiędzy Klusiem i Kolą. Oboje teraz są z defektami fizycznymi, Kola kuleje, a Kluska został trwale piratem. Patrząc w gwiazdy na daty i układy zauważam, że coś się jakby odbiło, powtórzyło i wyrównało między nimi. W górę serca!


A oto Gusia, bardzo dawno nie zaglądająca na bloga. Jak na razie ma wciąż towarzysza, ostatniego niedobitka (bo stawiam na to, że to kaczor) z kaczej ferajny tegorocznej. Coś mi się wydaje, że planuje odlecieć do nieba około świąt grudniowych. Gusia niechaj wtedy pomyśli poważnie o znoszeniu jaj, bo jej na razie nie w głowie, z powodu bycia w stadzie. A kury przestały się nieść zupełnie i jest potrzeba, aby się postarała szczerze, jak co roku.


Bruku, który nadal powstaje, ani Czaru Podlasia jeszcze wam nie pokażemy, czekamy na jakiś efekt wizualny, bo na razie go jeszcze nie ma. Ale za to w porze o zmierzchu prezentuje się ognisko rozpalone w grillu, dla ogrzania zmarzniętej brukarki. Obok grilla wędzarka, obdarowana właśnie przez stolarza drzwiczkami z dębowych desek. Z boku wedzarki wystaje półka marmurowa, podarowana nam niegdyś przez pewnego miłego gościa, która dość długo czekała na swoje zastosowanie. I ot, jest i posłuży.


No, i to by było na tyle na razie.

17 listopada 2012

Szlifowanie bruków

Zimno się zrobiło. Listopadowe mgły zalegały dzisiaj cały dzień. O poranku rozbijam cienką warstwę lodu w garnku z wodą dla kur stojącym jeszcze na zewnątrz.
Pierwszy pokaz Projektowy już dwa razy był planowany i odwoływany. A to święta, a to inne święte dnie, a w końcu zdecydowałyśmy, że trzeba wszystko skończyć, dopiąć i dopiero wyjść z czymkolwiek do ludzi. Przymrozki nocne sprawiły, że farba nie schnie, mimo palenia pod płytą w chatce i wszystko rozwleka się w czasie. Trudno, życie nauczyło mnie cierpliwości. Zwłaszcza tutaj, na Podlasiu. Gdzie nikomu nigdzie się nie spieszy.
Zdołałam pomalować kredens, "czar Podlasia", oraz dwa razy podłogę w chatce, na olejno. Pomagałam Ani kończyć bruk dębowy, tj. robiłam mieszankę żwiru z cementem i upychałam ją pomiędzy drewnianymi klockami. A Anna od dwóch dni, porzuciwszy jakże pasjonujące zajęcie drwala w lesie, zajęła się brukiem kamiennym, okalającym grillo-wędzarnię. W tym celu pozbierałyśmy już wcześniej wszelkie kamienie z obejścia i naszego pola, oraz co udatniejsze z kupy żwiru, który pozostał po budowie. Znalazłam też trochę fajnych okazów przy drodze i blisko Góry naprzeciw. Dziennie udaje się ułożyć około metra kwadratowego, tak samo na mieszance żwiru z cementem. Moim zdaniem prezentuje się bardzo fajnie i naturalnie.
Zdjęcia niestety, choć są cykane na bieżąco, pokażemy później. Komputer, w którym jest ściągarka zdjęciowa dostał wirusa i na razie nie daje się odblokować. Testujemy różne antywiry.
Kola po okresie półtora tygodnia znów wylądowała u siemiatyckiej lekarki. Z nogą bez zmian kulejącą. Zrobiono zdjęcie rentgenowskie. Pokazało, że stawy ma w doskonałym stanie, żadnych zmian ani zwyrodnień. I pewnikiem wiązadło poszło w kolanie. Pani weterynarz nie podjęła się ręcznego badania czy też próby ewentualnego nastawienia kości, gdyż, jak stwierdziła, do tego trzeba zdecydowanej męskiej ręki. I dała adres białostockiego ortopedy zwierzęcego. Czyli, Kola dalej bierze "wzmacniające" sterydy i dalej kuleje, i dalej nie wiadomo co jej jest. Poszła tylko kasa i czas. Ale ja się cieszę choćby wiadomością, że ma zdrowe stawy. Poza tą niezrozumiałą kontuzją. Od tej pory, na pocieszenie, Ania zabiera Kolę za każdym razem do sklepu i gdziekolwiek jedzie samochodem. Pies jest szczęśliwy i uczy się w drugiej połowie życia szlifować miejskie bruki i trawniki.

11 listopada 2012

Kaczka dziwaczka cała w buraczkach

Dzień świąteczny. Nie spodziewałam się po nim ogólnie rzecz biorąc czegoś pozytywnego, bo od kilku dni co najmniej odczuwałam narastające "w powietrzu" agresywne nastroje, była w tym złośliwość i patologiczna brutalność męskich psychopatów, przekrzykujących się gdzieś między sobą. Nie dziwcie się mojemu opisowi, takich intuicji nie sposób opisać innymi słowami. Na przekór tym zwidom wewnętrznym najpierw przez kilka godzin w nocy recytowałam modlitwę, usiadłszy w łóżku, a dzisiaj od późnego rana zabrałam się za przygotowywanie niedzielno-niepodległościowego obiadu.
Co na niego poszło?
Ziemniaki, żółtawej rasy, najsmaczniejsze, z pola naszej pani sąsiadki. Czerwone buraczki, z naszego ogródka, ugotowane, starte, doprawione cebulą, czosnkiem, majerankiem, jabłkowym octem własnej roboty oraz olejem lnianym zakupionym u znajomych znajomych z domowego tłoczenia. Prawie wsio swojskie, tutejsze.
A jako clou całości kaczka. Pierwsza, która została ubita, pod koniec sierpnia. Rozmrożona wczoraj, dzisiaj natarta majerankiem i solą oraz napełniona dojrzałymi antonówkami z naszego sadu. Upieczona w elektrycznym piekarniku we własnym tłuszczu. Piekła się tyle, ile ważyła. 2,5 godziny.
Gusia, choć "Polacy nie gęsi", przeżyła tym sposobem kolejny rok. I ma się dobrze.
Kaczce zaś można by ze dwa głębokie symbole narodowe przypisać, o ile nie trzy. Począwszy od kaczki dziwaczki.
No, i co?
Zjadłyśmy najlepsze części kaczusi już w okolicy zmierzchu, czyli przed 16 według zimowego czasu. Ja jedną pierś, Ania udko i skrzydełko. Każdy to, co lubi najbardziej. Potem zaś popitka, mocna, 60-stopniowa nalewka na syropie z mniszka. Z kieliszeczka.
I na ukoronowanie patrzymy w internetowe przekazy tego, co dzieje się w stolicy. I co? Jacyś jedni, którzy kaczki pieczonej z jabłkami i podawanej w buraczkach nie jedli dawno, może nigdy, walczą na wodę i huki i pałki jedni ze swoimi. A ja patrzę. I nie wiem co rzec. Chyba beknę.

6 listopada 2012

Działy, działki i przydziały

Deszczu ciąg dalszy. Choć dzisiaj lało z przerwami. Mimo wszystko fakt, miejscowi mieli rację. W chwili zejścia śniegu i powiania ogona Sandy Ania przyniosła z lasu koszyk pełen opieniek. Drugi nazbierała w naszym ogródeczku. W tym roku nie było pieczarek, tylko latem jakieś takie podobne do psylocybów (nie próbowałam, nie wiem) wyrosły, a teraz opieńki. Obrałam je pracowicie, garść ususzyłam (żeby miały jakiś nadzwyczajny smak to nie powiem, no, ale może właściwościami nadganiają), a resztę ugotowałam i część posiekałam na drobno. Poszła do kotletów mielonych "po podlasku", jak je nazywam, bo mnie tego nauczyła Podlasianka, pani Hela. A druga część wylądowała w zamrażarce, na później.
Anna, namówiona przez Sławka, pojechała wczoraj raniutko, o świcie do leśniczego i "wzięła działkę". W pewnej odległości od naszej chaty, ale niedużej. Znaczy to, że będzie czyściła las i zbierała w nim gałęzie, wycięte i pozostawione przez drwali. Świerkowe. Konkretnie chodzi o żerdzie na płot i ogrodzenie, które planujemy w przyszłym roku postawić na nowym polu (żeby uprawy przed dzikami i zwierzyną płową ochronić). No, i trochę gałęziówki do pieca zwieźć. "Drewna nigdy dość" - jak mówią miejscowi. Płaci się na koniec leśnictwu jakieś kilka złotych za metr przestrzenny. Na razie nowa siekiera kupiona. Czy jadowita czas pokaże.
Poza tym Kola wylądowała u zwierzęcego lekarza, aż w Siemiatyczach (bliżej nie ma żadnego od domowych czworonogów). Skręciła sobie tylną nogę podczas ruszania biegiem na kozy i od tej chwili kuleje. Nie udało się zrobić rentgena, bo lekarka nie mogła rozciągnąć odpowiednio łapy. Pies dostał zastrzyk przeciwzapalny i tabletki do codziennego łykania (hm, pożarcia) i za tydzień ma się zgłosić na prześwietlenie. Być może to tylko naderwany mięsień lub skręcone ścięgno. Oby. W każdym razie, jako wilczur, specjalnie narażony na choroby stawów, i w ogóle duży pies, ma się oszczędzać i nie forsować nóg nadmiernym bieganiem. Z wolna staje się leciwa, niestety.
Hm, przybliża to do nas sprawę wzięcia na wychowanie kolejnego psa. Musi jednak być to jakiś sprawny zagrodowiec, zdatny do zaganiania zwierzyny i pilnowania porządku na podwórku, żaden kłapouch, kanapowiec czy myśliwiec gończy, ani tym bardziej pies-morderca. Nie mam zbytniego pomysłu na rasę. Wilczury z charakteru i prezencji podobają mi się najbardziej, dobrze wychowane są bardzo pomocne i karne w obejściu, czego Kola jest dowodem. Albo nieduże wiejskie kundle, niezbyt agresywne, sympatyczne, zmyślne i inteligentne. Sprawa zostaje odłożona do przemyślenia i przyszłego roku. Idzie zima, a nowego psa chcemy do budy (tak, panowie i panie krzyk-ekologowie) przysposobić, a nie do zalegania w domowych pieleszach. Od kanapowania są koty.

5 listopada 2012

Koniec tu i teraz

Ponieważ dzisiejsza poranna ulewa znów przywołała moje wakacje, mogłam trochę swobodniej pomyśleć na abstrakcyjne tematy. W każdej wolnej chwili pcham tłumaczenie cudownych wróżb Nostradamusa do przodu i z nich dowiaduję się o tym, jak to będzie pod koniec. To już niedługo, jak czuję. Może nawet zalążek owego końca zobaczę na własne oczy, zanim przyjdzie mi odfrunąć z tego świata. Bezpowrotnie. Bo po co wracać?
Sycę się teraz wszystkimi kolorami ziemi i nieba, zapachami i smrodami życia, dźwiękami istot i atmosfery, drganiami planety w rytmie czasu wybijanym obrotami wokół słońca, i okrążeniami księżyca. To też ma zostać uderzone i nieomal zniszczone ostatecznie. Ale teraz o to mniejsza.
Wczoraj odwiedziłyśmy po drodze do sąsiedniej gminy naszego sąsiada zza lasa. Zabłądziłyśmy w chińskim labiryncie wiejskich "uliczek" i już miałyśmy jechać dalej, gdy Ania samowiednie skręciła błędnie we właściwą stronę i rozpoznała chałupę, jego "chatę z kraja". To tu!
Wysiadłyśmy, sąsiad uprzejmie przywitał nas przy bramie i wprowadził do wnętrza. Ma w swojej kuchni taki sam piec jak nasz, tylko nieco już zużyty. To się mu naprzyglądałam, bo także ma zapiecek i podpiecek, tyle, że z "jamką" (sąsiad loszkiem ją nazywa), czyli piwniczką (w miejscu naszego schowka na drewno), używano jej niegdyś do przechowywania kartofli zimową porą. Zastanawia mnie jednak jakim sposobem były wydobywane, bo sięgać przez niewielką dziurę chyba trudno było. Ale może jakieś dzieciaki właziły przez otwór i czyściły na koniec magazynek, aby przygotować go na następną zimę?
Na stole włączony laptop świecił znajomym blaskiem. Podobnie jak u nas świecą dwa komputery wieczorami. Na ścianie obraz ręką matki malowany, z głowy, przedstawiający chatę podobną do tej, w której właśnie zamieszkał był. Stare drewniane (zabytkowe, Mieszczuchu!) łózko, dwa krzesła, kredensik "socjalistyczny" w wersji z wysuwaną deską do krojenia, i tyle. Podlaski, wioskowy standard jednym słowem.
Przypomniało nam się silnie nasze pierwsze mieszkanie na Dąbrowie i przyjazd do starej chatynki w lesie, która wymagała generalnego remontu. Trzeba nam było (no, trzeba, to był imperatyw!) zerwać wszystkie tapety w pokoju, alkierzu i kuchni, przylepić nowe, również pomalować ściany, sufity, poprzyklejać kafelki, wyszorować meble i piece. Ale i tak subtelny zapaszek starej chaty pozostał i Ania wracała do końca z wizyt w Warszawie nieco sfrustrowana. Bo przebywając w "zwykłych blokowych, miastowych" wnętrzach czuła ten zapach, którym nasiąknęła na Wsi do szpiku ubrania i skóry, nie pomagało mycie i pranie. Tu muszę dodać, że jako osoba urodzona w godzinie Barana ma nadmiernie wyczulony węch i często czuje coś, czego nikt zwykły nie odczuwa zupełnie.
Ogarnięta niespodziewanie wspomnieniami powróciłam do domu w zamyśleniu. Tyle pracy trzeba włożyć w odnowienie starego domu! Miastowym to w ogóle nie mieści się w głowie. W niczym cała sprawa nie przypomina remontu blokowego mieszkanka. Tak samo jak ruina chłopskiej drewnianej chaty nie przypomina najbardziej zaniedbanej kawalerki w wilgotnej przedwojennej kamienicy.
Codzienna dłubanina przy szczegółach. Demontaż, czyszczenie, mycie, malowanie, montaż z powrotem. Wymiana popsutych i nieszczelnych desek, belek, kafli w piecu, czyszczenie komina i przewodów piecowych, usuwanie kurzu, zacieków, sadzy. Nieustający codziennie trud. I po co?
Niegdyś chaty starzały się wraz z głównymi mieszkańcami. Dzieci rosły, wychodziły na swoje, syn budował się (z drewna pozyskanego z lasu posadzonego przez dziadka) na wydzielonej działce i do pachnącej świeżością nowej chaty wprowadzał żonę, aby zacząć proces od początku. Staruszek pozostawał w swoim zmierzchającym bałaganie, wykorzystując do końca dawno zbudowane i sprowadzone sprzęty. Nie remontując tego nerwowo, bo i po co? Dla niego starczy przecież tego co jest. A potem chata dla któregoś nieudanego dziecka się jeszcze nada i na opał pójdzie dla dziedzica dobytku. Naturalna kolej rzeczy.
Teraz krzyczy się, że zabytek, że trzeba odnawiać, że żal, gdy obsuwa się i zawala przez tych jakże niewdzięcznych i nieświadomych właścicieli. Którzy wolą postawić pozbawioną romantyzmu murowankę i dzieciom ją zostawić w dobrym stanie.
To znaczy Mieszczuchy tak krzyczą, bo wioskowi przekąśni są w tym temacie i swoje wiedzą.
No, dobra, ale o czym to ja?
Ano ogarnęło mnie zamyślenie nad zbędnością wszelkich prac, planów i starań, odbudowywań i budów od początku, krzątaniny od rana do nocy, kosztem odlotu, jaki oferuje świecący kusząco ekran komputera, na przykład. Ot, włączasz go sobie i znikasz. Nie widzisz, nie czujesz otoczenia, nurkujesz w świecie wirtualnym, wpadasz po uszy w informatyczne morze i możesz tam być wszystkim, bogiem nawet. I tak przecież, jako prawi Nostradamus, czeka nas smętne zakończenie czasów nieprzystojnego materialnego zbytku i przyjemności życia w luksusie i wygodzie. W zamian mozolna praca codzienna, która cechowała przez wieki tresury lud chłopski i robotniczy nie będzie miała także sensu, bo nic się już odbudować takie, jakie było nie da. Żadnym sposobem. Ot, chaty poznikają, domy zawalą się, miasta i wioski popadną w ruinę. I ludzie wyginą wraz z nimi, niektórzy nagle i szybko, niektórzy z czasem, z wolna.
Jak żyć teraz, tu i teraz ze świadomością końca? Nie tylko własnej śmierci, ale nadchodzącej śmierci kultury i cywilizacji, wielotysiącletniej? Która zagląda już przez okno, stoi za progiem?

Wyjdź na dwór, posłuchaj ciszy, weź głęboki oddech. Jeszcze jest czas. Czujesz?

3 listopada 2012

Podlasia (socjalistyczny) czar

No, i nagle się ociepliło. Jakieś zawirowanie super-huraganu Sandy pchnęło ku nam deszcz i ten w nocy roztopił cały śnieg i przywitał nas wiosenny nieomal poranek, wczoraj. Sąsiada zza lasu wygnało w knieje grzyby zbierać. I o muchomorach poleskich (bo odkrył, że jego wieś przed wojną do Polesia należała, a nasza już nie) smęcić. A my do roboty, koniec wakacji. Kozy do lasu, i na nieskoszoną grykę u sąsiada, kury w sad.
Materiał na dokończenie altany zaległ na tarasie i znów tam nie można nosa wściubić. Pod dachem schnie na wietrze, bo ze świeżego cięty. Sztachety na dokończenie ogrodzenia od drogi ułożone w przekładanym stosie pod folią. Dzisiaj zjawił się Sławko i od rana dokonywane były czynności, które trudno kobietom samym wykonać (o ile Ania należy do silnych bab, to ja jestem beznadziejne chuchro w kwestiach podnoszenia ciężarów). Z Anią przetoczył trzy głazy, jeden stał się progiem do chatki, a dwa zostały podstawkami pod ławeczkę przy chatce. Przenieśli zalegające jeszcze od początku budowy, niewykorzystane dyle ze starej stodoły, na kupę przy domu, gałęzie ze ściętej osiki przerzucili do koziej zagrody. Ja w tym czasie (oprócz klasyki, czyli gotowania, zmywania, palenia w piecu i karmienia zwierząt) wyszorowałam stary kredens, który wyciągnęli oboje z lamusa na podwórko. Trzeba było z wnętrza wygarnąć kupy nagromadzonego w nim przez myszy owsa, częściowo zgryzionego, odkurzyć z sieci pajęczych i dokładnie umyć wnętrze i zewnętrze.
Jest to stary, drewniany sprzęcik z lat 60-tych, przez Mieszczuchów od razu z zachwytem klasyfikowany jako cuuudowny zabytek, a przez miejscowych traktowany najzwyczajniej w świecie i z przekąsem. Ten rodzaj kredensu na Podlasiu znajduje się praktycznie u każdego, dom w dom, jeśli nie w kuchni, to wystawiony do letniej kuchni. Miałyśmy dokładnie taki sam w chatce na Dąbrowie.
Taki sam znajdował się w pierwszym domu moich rodziców, więc wiąże się on z moim dzieciństwem bardzo ściśle. Potem takoż wylądował w letniej kuchni. I tam chyba do tej pory służy, jako magazyn na mechaniczne akcesoria kogoś z rodziny.
Zatem solidny, drewniany mebel, wykonywany niegdyś z powodzeniem w socjalistycznej fabryce mebli. Trwały. Można go co jakiś czas odmalować farbą olejną w ulubionym kolorze i jest jak nowy. W tutejszym tylko kilka dziurek po kornikach zauważyłam.
Posiada trzy szuflady, część dolną z dwóch części z półkami złożoną, część górna zawiera miejsce na podręczne talerzyki, filiżanki, szklanki, wspiera się ona na dwóch szafeczkach bocznych. W moim domu trzymało się w jednej z nich cukier i sól, kawę i herbatę oraz podstawowe przyprawy do potraw, a w drugiej była podręczna apteczka domowa. Zaś pomiędzy nimi znajduje się wnęka na chlebak.
O ile zauważyłam, istnieje kilka wersji tego socjalistycznego kredensu. Jest wersja z dwiema, wersja z trzema szufladami, albo z dwiema, a po środku z wysuwaną deską do krojenia (ten rodzaj kredensu posiadała moja babka u siebie w domu).
W naszym nawet zameczki są sprawne. Tylko pomalować, choć po dzisiejszym szorowaniu, może świecić jak nowy jeszcze dłuższy czas.
Sławko z Anią wnieśli go potem do chatki i ustawili naprzeciw wejścia. Wespół z piecem prezentuje się... zająbiście.