5 listopada 2012

Koniec tu i teraz

Ponieważ dzisiejsza poranna ulewa znów przywołała moje wakacje, mogłam trochę swobodniej pomyśleć na abstrakcyjne tematy. W każdej wolnej chwili pcham tłumaczenie cudownych wróżb Nostradamusa do przodu i z nich dowiaduję się o tym, jak to będzie pod koniec. To już niedługo, jak czuję. Może nawet zalążek owego końca zobaczę na własne oczy, zanim przyjdzie mi odfrunąć z tego świata. Bezpowrotnie. Bo po co wracać?
Sycę się teraz wszystkimi kolorami ziemi i nieba, zapachami i smrodami życia, dźwiękami istot i atmosfery, drganiami planety w rytmie czasu wybijanym obrotami wokół słońca, i okrążeniami księżyca. To też ma zostać uderzone i nieomal zniszczone ostatecznie. Ale teraz o to mniejsza.
Wczoraj odwiedziłyśmy po drodze do sąsiedniej gminy naszego sąsiada zza lasa. Zabłądziłyśmy w chińskim labiryncie wiejskich "uliczek" i już miałyśmy jechać dalej, gdy Ania samowiednie skręciła błędnie we właściwą stronę i rozpoznała chałupę, jego "chatę z kraja". To tu!
Wysiadłyśmy, sąsiad uprzejmie przywitał nas przy bramie i wprowadził do wnętrza. Ma w swojej kuchni taki sam piec jak nasz, tylko nieco już zużyty. To się mu naprzyglądałam, bo także ma zapiecek i podpiecek, tyle, że z "jamką" (sąsiad loszkiem ją nazywa), czyli piwniczką (w miejscu naszego schowka na drewno), używano jej niegdyś do przechowywania kartofli zimową porą. Zastanawia mnie jednak jakim sposobem były wydobywane, bo sięgać przez niewielką dziurę chyba trudno było. Ale może jakieś dzieciaki właziły przez otwór i czyściły na koniec magazynek, aby przygotować go na następną zimę?
Na stole włączony laptop świecił znajomym blaskiem. Podobnie jak u nas świecą dwa komputery wieczorami. Na ścianie obraz ręką matki malowany, z głowy, przedstawiający chatę podobną do tej, w której właśnie zamieszkał był. Stare drewniane (zabytkowe, Mieszczuchu!) łózko, dwa krzesła, kredensik "socjalistyczny" w wersji z wysuwaną deską do krojenia, i tyle. Podlaski, wioskowy standard jednym słowem.
Przypomniało nam się silnie nasze pierwsze mieszkanie na Dąbrowie i przyjazd do starej chatynki w lesie, która wymagała generalnego remontu. Trzeba nam było (no, trzeba, to był imperatyw!) zerwać wszystkie tapety w pokoju, alkierzu i kuchni, przylepić nowe, również pomalować ściany, sufity, poprzyklejać kafelki, wyszorować meble i piece. Ale i tak subtelny zapaszek starej chaty pozostał i Ania wracała do końca z wizyt w Warszawie nieco sfrustrowana. Bo przebywając w "zwykłych blokowych, miastowych" wnętrzach czuła ten zapach, którym nasiąknęła na Wsi do szpiku ubrania i skóry, nie pomagało mycie i pranie. Tu muszę dodać, że jako osoba urodzona w godzinie Barana ma nadmiernie wyczulony węch i często czuje coś, czego nikt zwykły nie odczuwa zupełnie.
Ogarnięta niespodziewanie wspomnieniami powróciłam do domu w zamyśleniu. Tyle pracy trzeba włożyć w odnowienie starego domu! Miastowym to w ogóle nie mieści się w głowie. W niczym cała sprawa nie przypomina remontu blokowego mieszkanka. Tak samo jak ruina chłopskiej drewnianej chaty nie przypomina najbardziej zaniedbanej kawalerki w wilgotnej przedwojennej kamienicy.
Codzienna dłubanina przy szczegółach. Demontaż, czyszczenie, mycie, malowanie, montaż z powrotem. Wymiana popsutych i nieszczelnych desek, belek, kafli w piecu, czyszczenie komina i przewodów piecowych, usuwanie kurzu, zacieków, sadzy. Nieustający codziennie trud. I po co?
Niegdyś chaty starzały się wraz z głównymi mieszkańcami. Dzieci rosły, wychodziły na swoje, syn budował się (z drewna pozyskanego z lasu posadzonego przez dziadka) na wydzielonej działce i do pachnącej świeżością nowej chaty wprowadzał żonę, aby zacząć proces od początku. Staruszek pozostawał w swoim zmierzchającym bałaganie, wykorzystując do końca dawno zbudowane i sprowadzone sprzęty. Nie remontując tego nerwowo, bo i po co? Dla niego starczy przecież tego co jest. A potem chata dla któregoś nieudanego dziecka się jeszcze nada i na opał pójdzie dla dziedzica dobytku. Naturalna kolej rzeczy.
Teraz krzyczy się, że zabytek, że trzeba odnawiać, że żal, gdy obsuwa się i zawala przez tych jakże niewdzięcznych i nieświadomych właścicieli. Którzy wolą postawić pozbawioną romantyzmu murowankę i dzieciom ją zostawić w dobrym stanie.
To znaczy Mieszczuchy tak krzyczą, bo wioskowi przekąśni są w tym temacie i swoje wiedzą.
No, dobra, ale o czym to ja?
Ano ogarnęło mnie zamyślenie nad zbędnością wszelkich prac, planów i starań, odbudowywań i budów od początku, krzątaniny od rana do nocy, kosztem odlotu, jaki oferuje świecący kusząco ekran komputera, na przykład. Ot, włączasz go sobie i znikasz. Nie widzisz, nie czujesz otoczenia, nurkujesz w świecie wirtualnym, wpadasz po uszy w informatyczne morze i możesz tam być wszystkim, bogiem nawet. I tak przecież, jako prawi Nostradamus, czeka nas smętne zakończenie czasów nieprzystojnego materialnego zbytku i przyjemności życia w luksusie i wygodzie. W zamian mozolna praca codzienna, która cechowała przez wieki tresury lud chłopski i robotniczy nie będzie miała także sensu, bo nic się już odbudować takie, jakie było nie da. Żadnym sposobem. Ot, chaty poznikają, domy zawalą się, miasta i wioski popadną w ruinę. I ludzie wyginą wraz z nimi, niektórzy nagle i szybko, niektórzy z czasem, z wolna.
Jak żyć teraz, tu i teraz ze świadomością końca? Nie tylko własnej śmierci, ale nadchodzącej śmierci kultury i cywilizacji, wielotysiącletniej? Która zagląda już przez okno, stoi za progiem?

Wyjdź na dwór, posłuchaj ciszy, weź głęboki oddech. Jeszcze jest czas. Czujesz?

2 komentarze:

  1. Wygina na pewno ci, ktorzy nie potrafia zyc w harmonii z natura. Chociaz teoretycznie nadchodzaca era Wodnika to era technologii, ale moj "czujka" mi mowi, ze jednak trzeba sie sprezac na - jak to mowia Amerykanie - survival. Czyli powrot do normalnego zycia, bez nadmiernej technologii i wszechobecnego pola elektromagnetycznego, ktorymi komputery wrecz bija.
    Ale swoja droga watpie, by w grudniu zdarzylo sie cos zauwazalnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, survival okraszony, jak zauważyłam przeglądając poświęcone temu zagadnieniu blogi, sporą dozą superultranowoczesnych rozwiązań ;) I tylko, jak słusznie ktoś zauważył - po co stawiać wiatrak na trudne czasy, skoro w trudnych czasach przyjdą, i wiatrak odbiorą przemocą?

      Widzę, że nie tylko mnie dziś wzięło na przemyślenia "okołośmiertne", choć w nieco innym wymiarze ;)


      Dodam jeszcze tylko - przyjemnie spędzam czas czytając tego bloga, niemal czuję, jakbym mieszkała tam między Wami:) A kuchni kaflowej to zazdroszczę okrutnie!

      Usuń