29 października 2011

Eko-spotkanie

Zaniosło nas wieczorem, dzięki J. do pewnej wsi i domu, gdzie odbyło się jedno z wielu spotkań założycielskich powstającej właśnie grupy ekowioskowej. Młodzi ludzie, około trzydziestki, dzieci. Zajęcia głównie inteligenckie. Wegetarianie.
Klimaty zbiorowe znane mi z lat moich dość młodych, gdy jeździło się co rusz na wielodniowe koncerty i spędy hippisowskie, punkowe i mieszane.
Są podekscytowani, próbują rzeczy ogarnąć, ale na razie wsio teoria, praktyka pokaże, do czego są zdolni, a do czego nie. Każde ma nieco inne wyobrażenie o tym jak to będzie. Trochę doświadczeń z wizyt w zachodnich grupach tego typu.
Przyglądałam się ciekawie i słuchałam uważnie, próbując w hałasie popłakujących, grymaszących, rozkrzyczanych i biegających kilkulatków wyłowić jakieś wnioski, konkluzje. Nie dla mnie (bez "niestety").
My już mamy swoje, niezbywalne doświadczenie i wiele prób charakteru za sobą. W starciu z oporem materii, gleby, przyrody, ludzi i systemu. W oparciu o tradycję przodków, z którymi od zawsze odczuwam głęboki kontakt. I cześć dla ich cichej pracy, uporu, twardości charakteru i miękkości ducha.
Myślę, że jeśli prawdziwa Wspólnota nie odrodzi się z serca ludu i z szacunku świadomych wagi czystej Przyrody Mieszczan dla prostych ludzi i ich siły, to nigdy i nigdzie się nie narodzi na sztuczny sposób.
Czy przemawia przeze mnie starczy pesymizm? Hm, ja uważam go za realizm i trzymanie się ziemi przede wszystkim.

W nocy, po wizycie śniło mi się, że dziewczyny z grupy chciały mnie wybrać na... papieża. :-)))))

27 października 2011

Stan

Kurczak odratowany. Po pobycie w szpitalnej izolatce, tj. samotnym wypasie w nieczynnym już tunelu foliowym wyzdrowiał. Okazało się, że oko jest całe, dostał kogucim dziobem w dolną powiekę, która już się szczęśliwie zrosła i krwawe ślady zniknęły. Zatem mógł dzisiaj dołączyć bezpiecznie do stada. Niestety bowiem, kury to małe kurozaury i każda krwawa rana lub dziwne zachowanie chorej sztuki budzi w zdrowym stadzie dziką zbiorową agresję, której delikwent może nie przeżyć. Tym razem się udało. Dzięki naszej zdecydowanej interwencji, wykasowaniu agresywnego koguta i nie liczeniu na litość pobratymców z kurnika.
Wstawione dwa kolejne słupy pod płot, od drogi.
I kolejne warsztaty ceramiczne.

25 października 2011

Babska siekierezada

Panowie dwaj mieli zjawić się wczoraj, tj. w poniedziałek, aby dokończyć robotę przy płocie, jednak nie było ich i ani słychu dlaczego. Jakże to do nich, i nie tylko do nich podobne! I wypróbowane przez nas na wiele sposobów w tutejszym świecie...
Załatwiłyśmy za to, żeby nie marnować dnia, zmianę opon na zimowe, u pierwszego w okolicy (sąsiednia gmina) mechanika samochodowego, który niedawno zakład otworzył. I nie trzeba już będzie grzać 40 km do powiatu jednego, drugiego albo trzeciego, aby ktoś pod maskę zajrzał. Młody człowiek, po studiach. Który postanowił "ruszyć trochę ten martwy teren" swoją przedsiębiorczością i tym, że "mu się chce". Oby nie oklapł w tym zapale, jak inni!
Dzisiaj nie zjawił się także Jary, choć wieczorem przysięgał, kiedy przyszedł sępić na papierosy, że rano na pewno już będzie do roboty. Ania podjechała rowerem do jego chaty, pytać co się dzieje. Ano, chłopak już w lesie gałęziówkę ładował dla kogo innego. Tym się różniącego od nas, że wcześniej go z łóżka ściągnął. I że chłop, nie baba..

Z gniewnej bezsilności wzięłyśmy się same za stawianie płota.
A raczej przestawienie na razie jego zrobionej już części w nieco inne miejsce, jakiś metr dalej. W tym celu trzeba było odmierzyć nową prostą linię pod linkę, wyznaczyć miejsca na słupki, wykopać pod nie dołki, przestawić słupki i przybić na nowo do nich przęsła ze sztachetami. Wymagało to pewnej logistyki, przewidywania i planowania, rąbania i wycinania pieńka po osice, która niegdyś rosła w miejscu na płot wyznaczonym, a także pogłębiania dołków po szpadlu rękami, zwiezienia starych cegieł do ich umocnienia w ziemi i różnych takich drobnych czynności organizacyjnych. Nic zatem, czego by baba nie umiała sama zrobić, gdy się zaprze.
W międzyczasie toczyłyśmy kilka rozmów sąsiedzkich, uzgadniających różne stanowiska względem kilku palących dla każdej strony spraw. I psioczyłysmy na Podlasiaków między sobą ile weszło, a co! To nie żadne święte krowy przecież, tylko ludziska chytre, wykrętne, zazdrosne, działające nie wprost, obłudne, robotne, a leniwe jak mało kto, odkładające wszystko na święty nigdy, i sto podobnych innych cech można by wymienić, już my wiemy jakich... Oczywiście, mamy dystans, ale kiedy emocje same chodzą, to i trzeba im dać upust, nieprawdaż?
Nie tylko ich "dusza bolit" (i zapijać ów ból muszą notorycznie), nas też szlag trafia nie raz, i nie dwa.

A z tą siekierką i mną - to było tak...
Dawno temu zainteresowałam się astrologią, w ten sposób, że koniecznie chciałam poznać swój horoskop i zrozumieć co we mnie siedzi. Taki wiek. Mieszkając w niewielkiej miejscowości miałam słaby dostęp do możliwości nauki tej na poły ezoterycznej, a na poły bardzo ścisłej dziedziny. Działało wtenczas Towarzystwo Astrologiczne w Poznaniu, wydające roczne biuletyny i druki wewnętrzne (tj, to, czego pragnęłam najbardziej, efemerydy gwiazd i tablice domów, niezbędniki do samodzielnego obliczenia kółka), krążące między członkami na subskrybcję. Szczęściem zupełnym w swych hippisowskich wędrówkach po kraju spotkałam młodego człowieka rodem bodajże z Gdańska, Słoniem przezwanego (był duży, powolny i dokładny), który pod moim wpływem zapisał się do Stowarzyszenia, bo miał tę możliwość i załatwił mi podstawowe podręczniki, a potem zjeżdżał do mnie z wizytami, podczas których całe noce żesmy spędzali na omawianiu astrologicznych tematów. No, i on, już taki podszkolony na kursach astrolog zajrzał któregoś razu z wielce mądrą miną w moje gwiazdy i zaraz wytknął:
- O!
- Co takiego?
- Koniunkcja Słońca z Marsem!
- No, i co z tego?... eee.
- U kobiety!
- To takie dziwne?
- No, częste u mistrzyń sportu, siłaczek. Ale na bokserkę nie wyglądasz...
- No, to do czego się nadaję?
- Hm, z siekierką i do lasu, drwa rąbać! - orzekł w prawdziwym natchnieniu (jak teraz to już rozumiem i doceniam) Słonik. Ech, gdzieś do RPA go potem wywiało, pomarańcze zrywać, pod palmami plażować, kokosy łupać, czy jakoś tak.

23 października 2011

Niedzielna rozrywka

Ancymon trafił wczoraj do garnka i... rewelacja. Dotąd tylko słyszałam peany na temat smaku zielononóżek, teraz wiem, że to żadna przesadna reklama. Rosół jest po prostu znakomity! I mięso również. Delikatniejsze od zwykłych kur. Ciekawi mnie jeszcze pieczeń. Ale to zostawiam sobie na zimę, bo kogutki są jeszcze za młode na ubicie. Jeden z nich już zresztą przejmuje rolę szefa (no, na razie to mało powiedziane), pieje najgłośniej, jest najdorodniejszy, ale jeszcze nie oznajmia gdakaniem zniesienia jaja przez kokoszkę, ani nie ogłasza alarmu lotniczego i cicho trochę na podwórzu się zrobiło.
Budowa płota przystopowała z braku czasu, u nas i panów dwóch. Ale Ania w euforii przedzimowej porżnęła na krajzedze stary, co najmniej 50-letni płot, aby już nie zalegał w ogródku i teraz służy mi pięknie do palenia pod płytą. To się nazywa funkcjonalność i pełny recykling zużytych elementów budowlanych. Popiół, który na koniec z tego powstaje wyrzucam na kompostownik i staje się użyźniaczem naszej słabiutkiej gleby. Rozmawiałyśmy niedawno o tym z Jerzym-ceramikiem, który jest wielkim fascynatem naturalnego budownictwa. Gliny co prawda u nas nie ma, albo występuje sporadycznie po wsiach w ilości jak na lekarstwo, ale drewna nie brakuje i to jest podstawowa baza materiałowa okolicznych budowli.
Co ponadto?
Ano baardzo dawno powieszone przez nas na wiejskiej tablicy ogłoszenie nagle zadziałało i zadzwonił telefon. Pan ogłosił, że ma do sprzedania śrutownik, w przystępnej cenie i parę innych klamotów też się znajdzie. Umówiliśmy się na dzisiaj w południe.
A więc zdarzyła się nasza ulubiona wycieczka w teren w celach handlowych, super rozrywka niedzielna. Dotarłyśmy szybko, bo to trzecia wieś od nas, jakieś 12 km na skróty licząc.
Po drodze minęłyśmy sąsiednią wieś, w której mieści się nasza parafialna cerkiew.
Przepięknie odremontowana tego lata. Zresztą sami podziwiajcie:




Już u celu sympatyczny gospodarz zademonstrował nam niewielką machinę pozbawioną silnika, ale łatwą do załączenia np. do silnika krajzegowego, w sam raz na nasze niewielkie potrzeby. I my w gadkę, ulubioną. A może parnik? a może sierp? albo widły? albo kosze? A może koza? A może kucyk? Sporo by się znalazło i dla kolekcjonera i dla osiedleńca, i dla rolnika. Uzgodniliśmy różne potrzeby, ubiliśmy interes ze śrutownikiem, na dokładkę dostałyśmy w gratisie zardzewiałą maszynkę do mięsa i stare chomąto, pogadaliśmy o reperacji starego wozu, który mamy na stanie i o traktorach też, a co. Gospodarz używa na przykład traktora w pełni sprawnego z 1962 roku!
He, może jednak przekonam się kiedyś do prawdziwego kunia? Tego moja wyobraźnia nie przerabiała jeszcze.

19 października 2011

Los Ancymona

Od chwili, kiedy wczoraj pikujący jastrząb napędził niezłego stracha kurom, i oczom nie wierzyłam w jakim tempie i jak wysokim lotem uciekały z pola, gdzie przedtem żerowały, kogutowi coś z głową się porobiło. Grzebień z czerwonego zrobił mu się buraczkowy, adrenalina mu trwale podskoczyła, i dzisiaj z rana jednym uderzeniem dzioba powalił i obezwładnił białą leghornkę. Trafiony w oko kurczak zalał się krwią, stracił równowagę i zaniosłam go w tym stanie do lamusa na kwarantannę.
Najpierw deliberowałyśmy, czy go od razu nie zdekapitować, żeby się nie męczył, ale w końcu postanowiłyśmy dać mu szansę. Może się odpichci na osobności, jak kiedyś pamiętny Tancerzyk.
Dzisiejszego rana, dość niespodziewanie, bo ledwie z 2-dniowym opóźnieniem zjawili się wreszcie, obiecujący się już od wiosny, panowie dwaj do postawienia brakującej części ogrodzenia z tyłu domu i od strony tarasu.
Rozmierzyli, wyznaczyli, osmalili dębowe słupki w ognisku, co jest ponoć najlepszą impregnacją przed ich butwieniem w ziemi, rozmieścili je w odpowiednich miejscach, wykopali dołki i wkopali.


Po południu Ancymon znów zaczął demonstrować nadzwyczajną agresywność wobec kurczaków. Jednemu, który mu się nawinął wyrwał z szyi garść piór.
- No, cóż, przyszła na ciebie kryska - stwierdziłam bez serca.
Korzystając z obecności znających się na rzeczy mężczyzn, Ania schwytała w kurniku Ancymona, a jeden z nich na pieńku skrócił wściekusa o głowę już chwilkę potem...
No, i tak będzie czym robotników nakarmić...

17 października 2011

Nowe pole

Ostatnio znów zrobiło się pracowicie, jak w lipcu. Zamówienie firmowe, rżnięcie drewna na zimę i pole. Dziś rano zjawił się Jary, umówiony do pomocy przy gnoju. Wielka kupa się uzbierała jeszcze z zimy i wiosny, trzeba ją było załadować na pożyczoną przyczepkę i rozrzucić po polu.
Niby wszyscy już zaorali swoje pola, czy to pod oziminę, czy właśnie jako przygotowanie gleby na wiosnę pod siew. Ale nam paru powiedziało, że pole na zimę orze się zwyczajowo po Pokrowie. Najpierw chciałyśmy, tak jak inni robią, żeby stalerzować trawę, która ruszyła na rżysku, ale ktoś mądrze stwierdził, że talerzowanie spowoduje rozdrobnienie kłączy perzu, który tym sposobem bujnie sobie w dwójnasób albo i w trójnasób w przyszłym roku. No, a my nie chcemy stosować chemicznych środków chwastobójczych (lub stosować jak najmniej), więc rada wydała nam się roztropna. Od razu orka, a przedtem konieczne rozrzucenie gnoju...
Jary spisał się jak zawsze świetnie. Jest pracowity, silny i wytrzymały. Razem z Anią załadowali 7 przyczepek i rozrzucili sprawnie w kilka godzin.
I ja troszeczkę pomagałam pod koniec, ale generalnie talentu do wideł nie mam... Więcej musiałam się nabiegać przy przygotowywaniu posiłków, paleniu w piecach i karmieniu zwierzyny.
Zaraz po obiedzie przyjechał z trzeciej wsi oracz z czteroskibowym pługiem i zaorał bardzo starannie całe pole oraz dodatkowo jakieś 15 arów dotychczasowego nieużytku porosłego słabą dziką trawą, wrzosem i samosiejkami czeremchy i brzózek. No, właśnie, otworzyło się nowe pole dla permakulturowych działań. Czego już tam żeśmy nie planowały zrobić! Nawet wigwam albo ziemlankę postawić, pokazowo oczywiście. Może ktoś ma jakiś pomysł?

16 października 2011

Zimne uszy

Ponieważ nie oglądamy tv, radio warszawskie kiepskie jest w tym, bo podaje prognozy dla mieszczuchów zaledwie w przeddzień, a nam zdarza się wtedy nie słuchać, to nas mroźna noc niejako zaskoczyła. Może niezbyt, bo znajoma wieczorem przez telefon powiedziała, że u niej termometr zewnętrzny pokazuje -1 stopień, a chwilę potem Jasio zamiauczał za drzwiami tarasu i sprowadził się z całą powagą do domu na noc, co mu się od wiosny chyba nie zdarzyło. Ale nie przypuszczałam, że opadnie aż tak. Mimo napalonej ścianówki, wcześniejszego palenia pod płytą w nocy zaczęły mi marznąć uszy. Tak się objawia spadek temperatury, znam to wrażenie od lat. Rano o siódmej na termometrze było 6-7 stopni na minusie (słupek bywa, że nieco fałszuje wyniki w obrębie 1 stopnia). To ile musiało być w nocy?
A poza tym kury przestały się nieść, na pięć jedna się wypierza, a reszta niesie się co kilka dni, czyli dziennie przybywa jedno-dwa jajka.
Kozy dają połowę letniej dawki, ale jeszcze nie jest źle, bo dostały pozwolenie paść się na unijnym owsie na polu za Górą i najadają się po pachy zielonego (tak, ziemia jest tam tak słaba, że nieco później zasiany owies ledwie na 20 cm wyrósł i jest zielony). Podczas wypasu w tym zaskakująco pięknym miejscu, strzeżonym przez magiczny dąb, znalazłam jeszcze wczoraj prawie półkilogramowego zdrowiutkiego prawdziwka. Ale po dzisiejszej nocy nie ma już co liczyć na grzyby... No, cóż taki rok.

14 października 2011

Jesienne zajęcia

Kiedyśmy dwa dni temu wracały z powiatu goniła nas potężna chmura w kolorze prawie czarnym, z której lał obfity deszcz. Towarzyszył jej zimny, północny wiatr. W domu było jeszcze sucho i w miarę pogodnie, zatem rozstawiłyśmy grilla koło tarasu, żeby zrobić szybki obiad. I wkrótce zagrzmiało, raz, drugi... Grzmoty były długie, głośne, w końcu trochę popadało. I tyle z tego, że po pełni księżycowej (która zawsze, tak jak i nów przynosi zmianę pogody) zrobiło się mocno rześko i często dmie przeszywający, choć niezbyt silny wiatr. Jasiek jeszcze daje radę nocować na dworze, ale Łacio już spędza noce w domu, zwinięty w kłębek albo w moich nogach na łóżku, albo na krześle w jadalnym. Kicia nocuje od niedawna na poddaszu, korzysta z kuwety i bardzo powoli się adaptuje do towarzystwa psio-kociego.
Dzisiaj Pokrowa, wielikoje świato na wiosce, poza tym prywatnie święto chrztu naszego domu (opisywałam w zeszłym roku dlaczego). Z tego powodu umyłam wszystkie okna w chacie, ku czci owego oczyszczenia wodnego, które zainaugurowało kilka lat temu budowę. W nocy pojękując z bolesnych zakwasów w rękach.

Z innych wieści zwierzęcych: ostatnia stara kura zaczęła się z dnia na dzień wypierzać i to jej życie uratowało. Skubanie wypierzającego się ptaka nie jest najłatwiejsze i trzeba poczekać, aż dostanie świeżej szaty zewnętrznej. Kokoszki niosą się, ale nierówno, można powiedzieć w połowie. Miewają przerwy, to normalne jesienią, zwłaszcza, gdy nie dokarmiać ich podpędzaczami z zawartością soi i kukurydzy, od jakiegoś czasu podejrzanymi o modyfikowane pochodzenie. Bo jedynym podpędzaczem, który moje kurki stale zażywają to zsiadłe mleko i twaróg. Poza tym jedzą próżone żytko, gotowane resztki warzywne i obierki z ziemniaków oraz ziarno owsiane. Choć nasza sąsiadka uważa, że jeśli kury pasą się w lesie (a nasze notorycznie to robią) to dokarmianie jest właściwie zbędne.
Poza tym pracujemy, pracujemy. Firmowo-rolniczo-domowo. Kozie ciućki w wersji sezamkowej bardzo zasmakowały mojemu łakomemu siostrzeństwu i oto mam robótkę na popołudnia, przy okazji palenia pod kuchnią.

11 października 2011

Susz

Całą noc padało, a ranek okazał się z tego wszystkiego ciepły, no, i mgła niewielka. Podobno pokazały się opieńki w lesie.
Grzybów w tym roku niewiele, susza, ale Ania czasem spaceruje z kozami po okolicznych lasach i przynosi zawsze garść grzybów, przeważnie podgrzybków, trochę kurek. Rozkładam je na płycie i uzbierał się już woreczek tegorocznych suszonych.
Są jeszcze zapasy zeszłoroczne, więc żaden kryzys. Tyle, że brak marynatów, ale to może właśnie opieńki podratują.
Rano zjawił się Iwan ze swoim 15-letnim stillem i cały dzień (no, z przerwami na kawę i obiad) rżnął stare bale rozbiórkowe pozostałe po budowie, na kawałki zdatne do pieca c.o. i ścianówki. Na koniec część z tych grubszych porąbał i zwiózł na taras, gdzie już niezła ścianka powstała "podręcznego opału". W zimie jak znalazł, gdy zasypie podwórko, ciemno się zrobi, a tu do pieca trzeba cosik prędko dorzucić...
Noce zimne, palę zatem w ścianowym od kilku dni i w chacie zapanowało przyjemne ciepełko.

9 października 2011

Białe rosy

No, i przyszło jesienne zimno. W nocy biesiadowaliśmy w większym gronie znajomych, rozważając różne kwestie mniejszościowo-narodowościowe również w naszym najpiękniejszym z krajów i najmądrzejszym z państw, porównując ze śmiechem sławnych z lenistwa Greków z Podlasiakami, którzy im z pewnością w niczym nie ustępują, no, i takie tam różne dywagacje uskuteczniając. Na przykład konstatując fakt, że nagle dookoła wśród znajomych par obrodziło w ciąże, a dzieci mają się rodzić blisko lub już w samym magicznym 2012 roku! Wygląda to na znak czasu. Że przetrwamy.
Stąd też wiem, że temperatura była bliska zeru, a rano jeszcze około ósmej zalegała na polu i łące biała rosa, tj. szron. Trzeba zacząć już palić w piecu ścianowym, nie tylko pod płytą, jak do tej pory.
Mgły rozciągają się przepięknie. Tak samo mgliście jest w sercach tych, którzy zdecydowali się pójść na wybory ("Boże, na kogo zagłosować?", Nie ma na kogo!", "Wszyscy już byli i się nie sprawdzili!"), jak tych, co zdecydowali się je zbojkotować lub potraktować obojętnością. Do tych i ja należę, czego Ania nie podziela, i na rowerku przez las pomknęła wypełnić "obywatelski obowiązek" tak, aby nie zalegalizowano podatku katastralnego ani GMO w Polsce. Trzymam się przepowiedni Nostradamusa, że w 100 miejscach na naszej półkuli ludzie będą żyli wolni od polityki. A owa pierwotna Morusowa utopia zacznie realizować się na styku dwóch chrześcijańskich kalendarzy. Czekam na nią. I święcę oba porządki jednakowo. A najbardziej porządek naturalny, polny i leśny, tudzież kosmiczny.

6 października 2011

Bryndza-mate

Bryndza udała się. Smakuje jak bryndza, jest tylko nieco za sucha, ale to normalne w kozich produktach. W owczych też. Dlatego górale magazynowali zasoloną bryndzę na zimę, po czym w zimie, gdy owce (jak i kozy) mleka nie dają uzupełniali ją świeżym twarogiem krowim. I ja tak dzisiaj zrobiłam (z tą różnicą, że dodałam twaróg kozi) próbując przepisu na placki ziemniaczane z bryndzą. Wyszły bardzo smaczne i pożywne, najlepsze do zsiadłego mleka (he, postrachu Mieszczuchów), ale gotowane ziemniaki kiepsko się ścieły i tym samym przysmażyły, toteż resztę gotowego farszu postanowiłam zapakować do wnętrza pierożków, na wzór ruskich zrobionych. Mniam! I tak oto powstały kozie-rogi.
A Ania postanowiła zostać nałogowcem i od tygodnia pije codziennie jakieś ogromne (jak dla mnie) dawki yerba mate. Mnie wydaje się owo zielę podobne do każdego innego ziela i tyle. Żadnego "lepszego samopoczucia" po nim nie mam, no, ale wielbiciele pewnie powiedzą, że za mało wypiłam. To prawda, ale co zrobić, gdy Matka Natura wyposażyła mnie w niewielkie zapotrzebowanie na napoje w ogóle. I zalecane 2 litry wody dziennie to dla mnie kosmiczna ilość, którą mogę zagospodarowywać przez kilka dni. Ot, poranna kawa, potem wieczorem jaka herbata albo piwo, i tyle. Chwacit. Cybuchowe zielsko, siedmiokrotnie parzone zostawiam Indianom w dżungli.

4 października 2011

Siła przetrwania

Zwierzęcych przygód nigdy dość.
W sobotę Jerzy odebrał od nas cztery kurczaki zielononożne, na zaczątek swego pierwszego w życiu stada (oby mu się powiodło!). Pozostaję w pewnym niedowierzaniu co do sensu wegetariańskiej hodowli kur, ale może wszystko pójdzie po myśli niedoświadczonych jeszcze hodowców i nauczą się prowadzić stado odpowiednio do swoich przekonań.
Było trochę zamieszania w lamusie, gdzie je wcześniej przymknęłam, aby je wyłapać do pudeł. I w tym zamieszaniu, jak się potem okazało na drugi dzień rano zaginął jeden kogutek. Z sześciokurczakowego stadka, po odjęciu czterech powinno zostać dwóch (kurczaków, czyli kuraków). Tymczasem wyszedł ku mnie tylko jeden, i to dość ogłupiały samotnością. Stadko maluchów, czyli dzieci naszej kwoki i Ancymona trzymały się razem i nie były jeszcze dobrze zintegrowane ze starszymi kurami, choć już od jakiegoś czasu sypiały w kurniku. Gdzie jeszcze jeden? O ksywce Kurdupel, bo był z nich najmniejszy?
- Przysięgłabym, że zamknęłam wszystkie maluchy, trzy kokoszki i trzy kogutki. Kurdupel wbiegł na końcu, pamiętam! - zamyśliłam się. Mógł ze strachu zaszyć się gdzieś wśród lamusowych klamotów i przyczaić, bo operacja wyłapywania była mocno dramatyczna i histeryczna. Sprawdziłam kąty, zawołałam kilka razy, ale żaden głos się nie odezwał i odeszłam. Myśląc z żalem, że mi się zdawało i znowu coś nam porwało kurczaka pod nieobecność.
Dzisiaj dopiero, czyli we wtorek rano, szykując jedzenie dla kóz w lamusie usłyszałam ciche gdaknięcie. Wyostrzyłam uszy. Powtórzyło się jeszcze raz. Więcej nie.
- Szukajmy! - zawołałam - Bo mi się zdaje, że się kurdupel odezwał i gdzieś tu żyje, może już ledwie dycha!
Ania weszła na stos kostek słomy, zmagazynowanych w lamusie i zaczęła penetrować zakamarki przy pomocy długiego kija. Ja nasłuchiwałam obok. I kiedy już miałyśmy odchodzić, odezwało się coś!
- Jest! O, masz ci los...
Zdjęłyśmy trzy kostki ze stosu i spoza nich wystrzelił jak rakieta ucieszony i całkiem żywy Kurdupelek. Prosto w otwarte drzwi na podwórko, pomiędzy kury, rzucając się z ogromnym apetytem na jedzenie i picie...
Przetrwał trzy dni w zupełnej ciszy, bez wody, mógł się żywić co najwyżej jakimiś kłosami żytnimi pośród słomy pozostałymi, i tyle.