Panowie dwaj mieli zjawić się wczoraj, tj. w poniedziałek, aby dokończyć robotę przy płocie, jednak nie było ich i ani słychu dlaczego. Jakże to do nich, i nie tylko do nich podobne! I wypróbowane przez nas na wiele sposobów w tutejszym świecie...
Załatwiłyśmy za to, żeby nie marnować dnia, zmianę opon na zimowe, u pierwszego w okolicy (sąsiednia gmina) mechanika samochodowego, który niedawno zakład otworzył. I nie trzeba już będzie grzać 40 km do powiatu jednego, drugiego albo trzeciego, aby ktoś pod maskę zajrzał. Młody człowiek, po studiach. Który postanowił "ruszyć trochę ten martwy teren" swoją przedsiębiorczością i tym, że "mu się chce". Oby nie oklapł w tym zapale, jak inni!
Dzisiaj nie zjawił się także Jary, choć wieczorem przysięgał, kiedy przyszedł sępić na papierosy, że rano na pewno już będzie do roboty. Ania podjechała rowerem do jego chaty, pytać co się dzieje. Ano, chłopak już w lesie gałęziówkę ładował dla kogo innego. Tym się różniącego od nas, że wcześniej go z łóżka ściągnął. I że chłop, nie baba..
Z gniewnej bezsilności wzięłyśmy się same za stawianie płota.
A raczej przestawienie na razie jego zrobionej już części w nieco inne miejsce, jakiś metr dalej. W tym celu trzeba było odmierzyć nową prostą linię pod linkę, wyznaczyć miejsca na słupki, wykopać pod nie dołki, przestawić słupki i przybić na nowo do nich przęsła ze sztachetami. Wymagało to pewnej logistyki, przewidywania i planowania, rąbania i wycinania pieńka po osice, która niegdyś rosła w miejscu na płot wyznaczonym, a także pogłębiania dołków po szpadlu rękami, zwiezienia starych cegieł do ich umocnienia w ziemi i różnych takich drobnych czynności organizacyjnych. Nic zatem, czego by baba nie umiała sama zrobić, gdy się zaprze.
W międzyczasie toczyłyśmy kilka rozmów sąsiedzkich, uzgadniających różne stanowiska względem kilku palących dla każdej strony spraw. I psioczyłysmy na Podlasiaków między sobą ile weszło, a co! To nie żadne święte krowy przecież, tylko ludziska chytre, wykrętne, zazdrosne, działające nie wprost, obłudne, robotne, a leniwe jak mało kto, odkładające wszystko na święty nigdy, i sto podobnych innych cech można by wymienić, już my wiemy jakich... Oczywiście, mamy dystans, ale kiedy emocje same chodzą, to i trzeba im dać upust, nieprawdaż?
Nie tylko ich "dusza bolit" (i zapijać ów ból muszą notorycznie), nas też szlag trafia nie raz, i nie dwa.
A z tą siekierką i mną - to było tak...
Dawno temu zainteresowałam się astrologią, w ten sposób, że koniecznie chciałam poznać swój horoskop i zrozumieć co we mnie siedzi. Taki wiek. Mieszkając w niewielkiej miejscowości miałam słaby dostęp do możliwości nauki tej na poły ezoterycznej, a na poły bardzo ścisłej dziedziny. Działało wtenczas Towarzystwo Astrologiczne w Poznaniu, wydające roczne biuletyny i druki wewnętrzne (tj, to, czego pragnęłam najbardziej, efemerydy gwiazd i tablice domów, niezbędniki do samodzielnego obliczenia kółka), krążące między członkami na subskrybcję. Szczęściem zupełnym w swych hippisowskich wędrówkach po kraju spotkałam młodego człowieka rodem bodajże z Gdańska, Słoniem przezwanego (był duży, powolny i dokładny), który pod moim wpływem zapisał się do Stowarzyszenia, bo miał tę możliwość i załatwił mi podstawowe podręczniki, a potem zjeżdżał do mnie z wizytami, podczas których całe noce żesmy spędzali na omawianiu astrologicznych tematów. No, i on, już taki podszkolony na kursach astrolog zajrzał któregoś razu z wielce mądrą miną w moje gwiazdy i zaraz wytknął:
- O!
- Co takiego?
- Koniunkcja Słońca z Marsem!
- No, i co z tego?... eee.
- U kobiety!
- To takie dziwne?
- No, częste u mistrzyń sportu, siłaczek. Ale na bokserkę nie wyglądasz...
- No, to do czego się nadaję?
- Hm, z siekierką i do lasu, drwa rąbać! - orzekł w prawdziwym natchnieniu (jak teraz to już rozumiem i doceniam) Słonik. Ech, gdzieś do RPA go potem wywiało, pomarańcze zrywać, pod palmami plażować, kokosy łupać, czy jakoś tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz