27 lipca 2013

Chwila wytchnienia

Pogoda wczoraj w ciągu dnia zmieniła się na upalną. Dzisiaj było trochę gorąco, ale bez przesady. Kozy wylądowały od południa w cienistej obórce i wyszły dopiero po 17 na pastwisko. Ledwie zdążam z dolewaniem wody dla kaczek, kur, kurcząt i indycząt.
Dzięki tej sjeście zdobyłyśmy kilka godzin dla siebie po obiedzie (wciąż jeszcze zjadamy koźlęcą łopatkę, ale codziennie z innym zestawem warzyw i dodatków, dziś był ryż i mizeria). I wylądowałyśmy z wizytą u Niny. Która jest nieocenioną i bardzo gościnną osobą. Zaraz przed Anią stanęło słodkie przekładane ciasto z truskawkami, a ja dostałam - jako bezglutenowiec - deser: mleko zmiksowane ze słodkimi truskawkami, pyszny. Dostałyśmy kilka istotnych porad odnośnie słodzenia galaretek porzeczkowych, pasteryzowania, robienia soków bez sokownika oraz sprawienia, by skórka chleba wyjętego z pieca była błyszcząca (porada tajemna i raczej nie dla wegetarian). Sprawa - jak się przekonujemy w praktyce - istotna w oczach Mieszczucha.
Nina jest oczywiście, jak wiele wciąż jeszcze kobiet Polek przejęta i zajęta zagospodarowywaniem darów ogrodu i przetworami, w których jest prawdziwą mistrzynią. Jej rady wiele razy mi się przydały.
- Nie mogę przestać robić - mówi - bo tak mi szkoda, jak coś się marnuje. Robię dzieciom, rodzinie, znajomym, najmniej sobie, bo wszystkiego nie zdołam przejeść.
Zostałam też poczęstowana łyczkiem "winka sercowego", które przyrządziła według przepisu z hitu Adwntystów Dnia Siódmego, jakim była ongiś książka z różnymi leczniczymi przepisami pt. "Leki z Bożej apteki". Otóż wino gronowe własnej roboty, z winogron rosnących w jej ogródku połączyła z wywarem z naci pietruszki. Interesujące zestawienie.
Na koniec nazbierałyśmy sobie jeszcze czerwonych słodkich mirabelek do kosza, z drzewa obfitości rosnącego przy domu.
Oczywiście nie pozostaniemy dłużne, bo na wsi wciąż istnieje żywy chłopski barter i zwyczaj odwzajemniania się czymś za coś. Kto tego nie czai ten kiep. I raczej szybko wypada z poczęstunkowego obiegu. No, chyba, że żebrze i łzy w oczach wywołuje. Ale do tego trzeba mieć talent.

Inne z wydarzeń: pierwsza z kwok dwa dni temu porzuciła resztkę swoich dzieci, czwóreczkę. Stało się to dosłownie w ciągu pięciu minut. Zawsze tak jest. Hormony puszczają nagle i czar macierzyński pryska w jednej chwili. Kwoka z nadopiekuńczej niani zamienia się w potwora. Dziobie, ściga i szarpie za główki swoje dotychczasowe pociechy, które zdumione tą przemianą uciekają z piskiem gdzie pieprz rośnie. Związek rozpada się. Kurczęta odtąd muszą sobie same radzić. No, i jakoś radzą. Kura wróciła do kurnika i koguta sama, w przysłowiowych podskokach.
Ciekawie jest sobie to zjawisko przełożyć na ludzi i ich obyczaje... ale to nie jest mój ulubiony temat, więc tylko sygnalizuję...
Dalej: Kola ma cieczkę.
I jeszcze: nastawiłam dwa gąsiorki wina porzeczkowego. Ostatnia butelka zeszłorocznego właśnie znika.

25 lipca 2013

Wymiana kwitnie

Dzień piekarniczy. Wczoraj naładowałam piec, drewnem w większości brzozowym, trochę olchy, a dzisiaj od świtu Anna kręciła się przy cieście na chleb i bułeczki, po czym podpaliła przygotowaną smolinkę i uchyliła drzwiczki piecowe, aby ogień płonął.
Wstałam w tym momencie i zaczęłam organizować - jak co dzień - żarło dla drobiu i kóz. Udój. Rozparcelowałam mleko, wedle zamówień (ostatnio nie muszę robić zbyt często serów, bo mleko sprzedaje się łatwo) i zaraz zjechała prawie niezapowiedziana koleżanka ze stolicy. W trakcie budowy swego drewnianego domu nad brzegiem rzeki pod Warszawą i właśnie zakupu materiałów na piece kaflowe. Wpadła przyjrzeć się naszym i dowiedzieć się szczegółów praktycznych, żeby wiedzieć o czym i jak rozmawiać ze swoim zdunem. Przy okazji podejrzała użytkowanie pieca chlebowego, który jej się zamarzył.
Anna wykorzystała po raz pierwszy przepis na chleb od naszej pani sąsiadki, na zwykłych drożdżach, ale i przygotowała chleb na zakwasie, oraz cały zestaw bułeczek tzw. cebularzy, które niezwykle apetycznie pachną.
A oto prezentacja urobku piecowego dzisiejszego. Coś około 8 kg chleba.


A na koniec powędrowały do pieca cebularze. Te to już drugi wrzut.


Co do mnie, dwa sokowniki, wczorajszy i dzisiejszy dały trochę ponad 6 litrów soku porzeczkowego, nastawiłam także jeden gąsiorek wina z tychże owoców.

Na obiad zasię poszła koźlęca łopatka, bo wyjadamy zeszłoroczne resztki, aby zrobić miejsce na nowe zapasy.
A co do chleba, to gdyby ktoś pytał po co taka ilość, to powiem tyle, że częściowo poszedł do zamrażarki, a częściowo do klienta, częściowo zaś posłużył jako barterowa zapłata, za porzeczki i ogórki z ogródka sąsiedzkiego.

23 lipca 2013

Rozgrzewka

- Dzień dobry! Przyjechaliśmy wszyscy, aby obejrzeć kozy. Jak Mela? Jak Fela? Urosły?
- A jak kotek?
- To są perliczki? A gdzie są indyki?
- A można zobaczyć kwokę z pisklętami?
- Proszę pani! Znaleźliśmy jedno jajko w kurniku!
- No, to gdzie te kozy? Pójdziemy tam, gdzie się pasą!
Dzieciaki znajomych zjechały na wakacje do miasteczka tak oto. Poszły drogą przez las całą czwóreczką z rodzicami, przywitać się z kozami, pasionymi na polanie.

Na obiad poszedł bób z naszego ogródka i pierwsze pomidory z folii na sałatkę. Fasolka już częściowo wylądowała w porcjach w zamrażarce.

Dalsza część dnia poświęcona została zbieraniu czarnych porzeczek u życzliwej pani sąsiadki. Ma ich nadmiar, a lubi świeże mleko. Żeby się właściwie nastroić do jutrzejszych soków i nastawu wyniosłam z piwniczki ostatnią zeszłoroczną butelkę wina porzeczkowego. Zaskakująco smaczne zrobiło się, i mocne. Zaraz się zarumieniłam, po pół szklaneczce.

Pogoda kiepska. Męczący silny wiatr i zachmurzone niebo, chłód, zwłaszcza w nocy.

22 lipca 2013

U źródła

Było kilka dni festiwalowych, które w tym roku przebiegły dla nas spokojniej, niż do tej pory bywało. Nadmiar pracy, jak dotychczas, uzupełnili za to goście.
Miałyśmy zatem na podwórku camping pewnej rodziny z Radomskiego, dwoje bardzo sympatycznych dzieciaków i rodzice, których poznałyśmy już w zeszłym roku na festiwalu, jako miłośników mojego bloga. Mieszkają w małej miejscowości, uprawiają swoją małą działeczkę, hodują kury i przyrządzają własne wędliny i przetwory, zafascynowani samowystarczalnością.



A na poddaszu stacjonował mistrz ceramiki Jerzy ze swą drugą połówką, Liwią. Co prawda z nimi widziałam się głównie w czas koncertów, rankiem i w nocy, gdy zjeżdżali z imprezy, bo mieli na niej swoje całodzienne stoisko. Ale najważniejsze informacje z życia sobie przekazaliśmy i okazało się, że jesteśmy już chyba szczerze zaprzyjaźnieni. W tej czułej dziedzinie jednak trzeba trochę się pospotykać i pogadać o tym i owym, aby coś takiego rzeczywiście zaiskrzyło.
Nasi goście rozpoczęli już szczęśliwie budowę domu na swoim nowym siedlisku pod Ełkiem, w typie słoma i glina. Jerzy jest całkiem zakręcony budową. A co do wolontariuszy, zjadających więcej, niż warta jest ich darmowa praca żeśmy się razem pośmiali, mając podobne spostrzeżenia.

Zdjęć z festiwalu nie daję żadnych, bo zwyczajnie ich nie robiłam. Powiem tylko, że Źródło zabiło trzy razy. Tylko trzy, albo aż trzy. Pierwszy raz w piątek na występie Czeremszyny, świeżo z Francji wróconej, która dała z siebie bardzo dużo swojskiego blasku. Aż mi się czakry odblokowały i nieomal tańczyłam. Drugi raz w sobotę podczas występu angielskiego Transglobal Underground wraz z Albańczykami z Fanfara Tirana. I po raz trzeci w niedzielę, gdy już tylko źródełko psiknęło kilka razy przy dźwiękach ukraińskiej grupy Hulajhorod i białoruskim śpiewie Apostazji Nahajkiewiczowej, śpiewających przy polskiej grupie R.U.T.A. Jednak punkowa wersja dawnych pieśni buntowniczych chłopów pańszczyźnianych słabo nam przypadła do gustu i gdyby nie owi cudowni i magiczni ruscy śpiewacy, żadna kropla źródlana by się nie wylała. Moim skromnym zdaniem, oczywiście.

Dzisiaj wszyscy goście rozjechali się w swoje kierunki. Oto jeden z nich.



Przedtem jednak Jerzy, w zamian za wymianę barterową, dał Ani lekcję toczenia na kole garncarskim.


W chatce dziadka.

18 lipca 2013

Husońki, husońki!

Gusia zasłabowała przed tygodniem. Nie chciała już wychodzić z kaczkami na wybieg za oborą. Snuła się, a raczej wysiadywała w różnych punktach podwórza, najpierw przed gankiem, potem na altanie, potem przy płocie. Przestała jeść. Miała biegunkę. Jedynie piła wodę, czasem serwatkę. Zżółkł jej dziób i obwódki oczu, z czego wnioskuję, że zapadła na jakąś wątrobową dolegliwość. W końcu nie wychodziła już z obory wcale. Co jakiś czas podsuwałam jej pod dziób jakiś smakołyk, odsuwała się ze wstrętem, piła trochę.
Dzisiaj wieczorem odeszła. Odfrunęła. Cichutko.
Przypomniał mi się sen, jaki miała moja mama, na dwa dni przed śmiercią. Była po nim niezwykle uszczęśliwiona. Przyleciały po nią białe gęsi. Wylądowały na podwórzu, gęgały. Poczuła miłość, zawołanie. Dwa dni później odleciała z nimi naprawdę.
Przepraszam cię, Gusiu, że tak długo, z egoizmu kazałam ci żyć w samotności. Bez twojego stada.

17 lipca 2013

Rzeź niewiniątek

Od trzech dni trwała w gospodarstwie rzeź niewiniątek. Brojlery doszły kresu swego 2-miesięcznego żywota. Każdy został humanitarnie uśmiercony w uboju jak najbardziej rytualnym. Siekierką na pieńku. Obrany z piór i wnętrzności. I wylądował w zamrażalniku.
Obrzęd krwawy i owocny.
Czuję ulgę. Bieganie do nich każdego dnia co 2 godziny z porcją karmy zmęczyło mnie dokładnie. Dlatego odczuwam głównie ulgę. Jeden z czeredki czeka teraz na namaszczenie, zmacerowanie i upieczenie. Sprawdzimy, czy jest aż tak mdły w smaku jak reklamuje (swoje holenderskie kogutki) Ziemianin. Obiecuję, że napiszę uczciwie. Nie zależy mi na handlu, bo cena powaliłaby każdego miejskiego i wiejskiego biedaka, żyjącego z hroszy przybywających na konto z łaski państwa lub pana. Dla mnie jest przystępna. Ale po doliczeniu kosztów robocizny i zwyczajowego 30 procent, nie każdy zechce posmakować tego smaku. Ja posmakuję. Jako owocu swojej pracy.

Dla równowagi przyroda zesłała nam kolejne 9 nowych pisklaczków zielononożnych.
A perliczkę na dzikim gnieździe za domem coś zeżarło, razem z jajami, w deszczowe noce niedawne.

14 lipca 2013

Pieczyste czyste

Rado rano zebrał swoje rzeczy, spakował plecak i wyruszył pieszo kilka kilometrów na stopa. Jeszcze wczoraj pomagał mi zagonić indyczkę z indyczętami przed kolejnym deszczem do kurnika. Bezskutecznie. Nie daliśmy rady wygonić jej ze wszystkich krzaków, w których się po drodze zza naszego pola owsianego chowała wraz z dziećmi, czując bliską ulewę. Jej instynkt okazał się silniejszy od niewielkiego rozumku i zaufania do człowieka. Wśród pierwszych grzmotów zostawiłam ją na pastwę losu w głębi kolejnego krzewu wśród wielkich traw. "Nie będę kopać się z koniem" - stwierdziłam. I z kolei zaufałam mądrości przyrody i Stwórcy.
Lunęło porządnie, siedzieliśmy już w domu, pijąc piwo i słuchając odgłosów deszczu na dachu. Kiedy ustało stwierdziłam, że poczekamy na Annę, która znów na swoich rzemieślniczych zajęciach była, i w trójkę wyłapiemy jakoś indycze bractwo. Tymczasem ledwie deszcz ustał uparte ptaszysko przyprowadziło swoje latorośle w liczbie całkowitej samo do kurnika. Ot, to była moja durnota z tym pędzeniem jej z pola.
Z powodu wciąż mokrego nieba zrezygnowałyśmy z dorocznej wizyty na kupale prawosławnej, urządzanej nad zalewem Bachmaty pod Dubiczami Cerkiewnymi. W zamian urządziłyśmy chłopakowi pokaz palenia w piecu chlebowym i wypieku. Ciasta, chleba i podlaskich frytek. Te ostatnie piecze się na blaszce pokrojone w plasterki i obłożone słoninką i boczkiem. Aż do zrumienienia i zmięknięcia. Soli się przy spożywaniu. Pychotka. Zniknęły szybciej, niż ciasto. Trochę za mało ich przygotowałam, jak się okazało, ale nie liczyłam na ich jakieś nadzwyczajne wzięcie u wegetarianina!

Generalnie wiele, dzięki Radowi pchnęłyśmy do przodu. Uporządkował co cięższe drewno i zalegające na podwórzu deski olchowe, które trak-ista zrzucił luźno jedną na drugą, wyczyścił i ułożył na przekładkach, pomógł w budowie i montażu barierek w altanie oraz desek sufitowych, wkopał (oczywiście wszystko nie sam, tylko z Anną) 16 słupków na jednym boku kolejnego ogrodzenia, które stawiamy wedle brzozowego laseczku, narąbał drew do kuchni z gałęzi przynoszonych od zimy, no, i próbował zamontować telewizję, co się nie udało, ale może jeszcze uda, po sprawdzeniu sprzętu.
Nauczył się wiele, jak myślę. Zobaczył w praktyce hodowlę kóz i drobiu, przetwarzanie mleka, pieczenie w piecu chlebowym, karmienie, postępowanie z różną zwierzyną w obejściu, może wyciągnąć sobie wnioski choćby z tego, co my jeszcze nie ogarnęłyśmy, a co konieczne jest, aby było zrobione w gospodarstwie.

Ja też się czegoś nauczyłam. Karmienie wegetarianina mężczyzny to sprawa wykraczająca poza moją percepcję i wyobraźnię ile może zjeść i czym go nasycić. Sama, przypomnę, jadam już tylko 2 razy dziennie, dość skromne posiłki. W porównaniu. Także: karmienie wegetarianina jest bardzo kłopotliwe dla mięsożercy, zwłaszcza, gdy ma mało czasu na przygotowywanie posiłków. Bo wymagają gotowania w dwóch garnkach. Nawet jeśli wegetarianom wydaje się, że są tacy tani, to wcale tak nie jest. W końcu postawiłam na swoim i zrobiłam obiad po swojemu. To już któryś jarosz z rzędu, który się złamał, no, ugiął, przy zapachu pieczeni koźlęcej... Która starczyła nam na trzy dni sutych obiadów. Bez kłopotów, kosztów i problemów z czasem.

A teraz relacja zdjęciowa z tygodnia. Podczas, gdy Anna z Radem szaleli na polu z sianem ja miałam przygodę z koniem. Nie kopałam się z nim, o nie! Choć to był mały kon`yk, kucyk Iwana. Przywędrował sobie z drugiego końca wsi i zajrzał na nasze podwórko. Szukając kóz, towarzystwa zwierzęcego, którego mu widocznie brakuje. Kozy oczywiście ukryły się w swojej zagródce jak przed dyjabłem jakimś.


He, wyglądam ja z domu, drzwi otwieram, a na progu nieproszony gość. Chyba coś by zjadł. A ja właśnie kaczęta chciała nakarmić.


Następnie zjechało sianko. Oto jedna z przyczep pod oborą.


No, i dzieło rąk, altana z barierkami.


Jak widać, marna ci u nas trawa w obejściu. Mieszkamy na wydmie piaskowej, a częste rozkopywanie gleby pod budowę taką czy inną nie służy rośnięciu tejże.

12 lipca 2013

Codzienne działania

Kolejna kwoka zielona nóżka wyprowadziła z dzikiego gniazda nie wiadomo gdzie 14 zdrowiutkich piskląt! Dostała teraz lokum w lamusie, w miejsce indyczki, która przeszła ze swoim potomstwem do kurnika. Siedzą jeszcze dwie kwoki i perliczka (też na dziko). W tym roku obrodziło w ten sposób. Zupełnie inaczej, niż w zeszłym.

Kolejne sianokosy odbyte. Zjechało z dwóch hektarów sianko, które zmokło i wyschło. Trzy i pół rozrzutnika kostek. Siana mamy wystarczająco nawet na długą zimę, całe poddasze obory załadowane plus stryszek stodółki, a ostatnia przyczepa została rozładowana w stodole sąsiadki.

Prawie tydzień temu zjechał do nas wolontariusz Rado. Pierwszy mieszczuch, który zrobił na nas w pełni pozytywne wrażenie przy pracach wiejskich. Chłopak chętny do pracy i nauki wszystkiego, co ze wsią i rolnictwem związane. Ma zamiar osiąść sam na własnych włościach, gdy znajdzie jakieś odpowiednie siedlisko.
Pomógł w sianokosach, w budowie i montażu barierek w altanie, wreszcie wszystkie są na swoim miejscu, rąbie drewno, nosi ciężary, układa belki i deski, co siłą rzeczy jest dla nas trudną pracą, próbował zamontować naszą nieśmiertelnie uśmierconą antenę satelitarną i telewizję, jak na razie z miernym skutkiem (antena być może jest uszkodzona), a w zamian uczy się doić, paść kozy, przetwarzać mleko.

6 lipca 2013

Księga i życie

Siano, siano, siano, gdy pogoda figle płata. W dzień jasny i gorący według prognozy zachmurzyło się nagle jasne niebo i zawisła nad wioską chmura, bura i ponura. Ciśnienie spadło, fiuuuuut, w głowie i spać by tylko. W końcu kropnęło. Łudziłam się jeszcze, że za chwilę przejdzie, więc kaczki zagnałam pod drzewa, aby przeczekały. I tak sobie dłuższą chwilę staliśmy wszyscy w zagrodzie. Kozy pod grabami, kaczki pod klonem, a kury pod dębem zgromadzone. Ale szybko nawet dach z liści i gałęzi nie wystarczał, lało się na głowę i po plecach ciurkiem. Zdecydowałam się działać. Kaczusie pognałam pośród potopu do obórki, udało się, kozy też pobiegły za mną i jakoś udało się je szybko poupychać w boksach. Kury zostały na pastwę losu, ale one tak zawsze. Zmokłe kury.
Na bobrowej łące, skąd siano miało być zbierane, jeszcze nie kapnęło, ale zagrzmiało. Anna zadzwoniła i kazała I-Cing pytać co robić. Próbować ciukować i zbierać, czy odpuścić sobie dzisiaj?
Księga odpowiedziała: odpuścić, będzie ulewa, a siano zbierze się w ciągu dni trzech za drugim podejściem.
Posłuchała, lunęło i na bobrowej łące, choć nieco później.
Pojechała zatem na zajęcia ceramiczne do domu kultury, bo się szybko przejaśniło po tym oberwaniu chmury. I znów ciepło i w miarę słonecznie zrobiło. Chmura jednak ponura stała wciąż nad naszą wioską, ciśnienie piszczało w uszach i w sen mnie rzucało. Przetrzymałam ptactwo i kozy dość długo pod dachem, ale w końcu coś trzeba było zrobić.
Spytałam Księgę, czy pogoda wytrzyma jeszcze do dojenia i obrządku. Tak, odparła Księga, dzień będzie pogodny do końca. Wypuściłam zatem zwierzęcych więźniów na wolność, aby się popasły.
I rzeczywiście, lunęło dopiero głęboką nocą, znów sążniście i mocno, a gdy deszcz ustał przyszła burza i znów popadało. Bez piorunów.
Tym samym zaplanowana zwózka na dzisiaj znów się nie odbyła. Siano zmokło. Chłopci wioskowi byli niepocieszeni, akurat liczyli na kasę przed św. Janem prawosławnym, bo Iwan imieniny obiecał wyprawić. Obyli się smakiem.
Anna odbyła wycieczkę rowerową z dzieciakami z GOK-u, a potem jeszcze dwie nasze furki siana z dzikiej łąki skoszonej przez Big Johna zwiozła. Zdołało wyschnąć w upalny dzisiejszy dzień całkowicie po nocnym laniu. Upchnęłyśmy je na stryszku obory, do kolekcji. Dobre, pachnące, kozy były zachwycone tym, co w żłób dostały.
Takim oto sposobem dzień pracy zaczął się mnie o siódmej (Annie o piątej), a skończył o 21-ej.

5 lipca 2013

Owocowanie

Dni pełne pracy. Niekiedy warto jednak przyjrzeć się owocowaniu gospodarstwa. Dla poprawy nastroju, choćby. Co jakiś czas wyjmuję z piwnicy, aby wypieścić skórkę. Z wolna dojrzewają.


Zapachu nie da się oddać na zdjęciu, niestety.


3 lipca 2013

Sienny czas

Sienny czas jeszcze się nie skończył, trwa, teraz z okazji pogody i kolejnej łąki ze skoszoną trawą, którą z wolna ściągamy. Na razie na pace. Chłopaki na wiosce wszyscy wysztywnieni, "nie wiedzą, kiedy będą w stanie pomóc"... mają fazę, jednym słowem.
Moje dni płyną tak samo, pracy po pachy. Od porannego udoju do wieczornego. Karmienie, karmienie, pilnowanie, karmienie, i pojenie. Naprawdę można się zmęczyć. I gdy nawet wieczorem, czy w trakcie dnia trafi się jakiś człowiek czy ludzie do pogadania, to przeważnie milczę. Zapadam w siebie, bo mi się już nawet cieszyć i bawić nie chce.
To też musi jakaś faza u mnie. Bo coś się we mnie zmienia, tylko jeszcze nie wiem co. W pojmowaniu świata, życia, siebie, wszystkiego.

W oborze zagnieździły się latoś - po raz pierwszy - jaskółki i wychowują czeredkę piskląt. Przyjemność patrzeć. Nawet, gdy zaaferowani skrzydlaci rodzice atakują z powietrza, niczym samoloty bojowe, wypoczywające na podwórzu kocury, które przestraszone uciekają w różne zakamarki.

Rozpracowałyśmy używanie grilla. Znalazł się sposób prosty i tani, i szybki, kompletnie zwyczajny, bez potrzeby stosowania snobistycznych akcesoriów.

Zjawił się też pan elektryk i teraz poddasze ma już wreszcie właściwe oświetlenie, w łazience, w kąciku kuchennym, nową lampę. Niestety, hydraulik jedynie stwierdził, że śruba za mała, brak kolanek i pompka do rezerwuaru niewłaściwa, trzeba wymienić w sklepie, zatem sprawy hydrauliczne jeszcze przed nami.

1 lipca 2013

Sianko

Pierwsze sianokosy odbyte. Pierwsze, bo na cudzej łące. Nasza zbyt jest jeszcze namoknięta i zryta przez dziki, aby liczyć na obfity zbiór. Trzeba było poszukać dodatkowego terenu.
Nie jest to trudne, bo rolników koszących swoje łąki pod unijne dotacje jest więcej, niż tych, co hodują zwierzęta.
Pomógł Iwan i młody Sławko, już zresztą jedyny na naszej wiosce, odkąd ostatecznie brakło powiedzmy-Sławka starszego.
Obyło się bez deszczu i bez upału. Dziś mimo słońca wiał zimny, przenikliwy wiatr. Miałam na głowie całe gospodarstwo, tj. zwierzynę, przetwórstwo, gotowanie i karmienie, a Anna zajmowała się organizacją i realizacją zbiorów. Zjechało dwa razy rozrzutnikiem coś ponad 200 ciuków, małych, z hektarowej łąki. Zajęło jedną trzecią poddasza nad oborą. "Jadne siano" - jak mówią, to jest do jedzenia, smaczne.

Z innych wieści. Z 13 wylęgłych indycząt mamy już tylko 8. Wdał się jakiś drapieżnik, pewnikiem krogulec, i codziennie jednego zaczęło ubywać. Na razie profilaktycznie trzymamy je pod dachem, ale długo tak się nie da.

Indor przeszedł w formę zamrożoną. Waży po obróbce 4 kilogramy, słuszna miara indycza (nie licząc wątróbki, serca i żołądka). Przestał wreszcie gulgać na podwórzu i ganiać mnie-karmiącą w sposób mocno denerwujący. W przejściu pomogła sąsiadka, zaprawiona z indykami.

Okazuje się, że zasiadła na jajach kolejna kwoka zielona nóżka, w jakimś dzikim miejscu (pod żerdziami koło garażu, nie da się odnaleźć). Oraz perliczka. Tej też nie możemy gniazda namierzyć, choć pojawia się 2 razy dziennie, rano i wieczorem na karmienie. Przyfruwa skądś z pobliża chaty, z granicy z lasem. To podobno rzadkość, gdy perliczka zasiada na jajach. W zwykłych hodowlach przeważnie podkłada się jaja kwoce kurzej. Myślę, że perliczki lubią dzikie warunki i dopiero wtedy zakładają gniazdo.