30 lipca 2011

Kalendarzyk

Czas po-festiwalowy wycisza się bardzo powoli i zdarzenia zanikają stopniowo. Opiszemy je następnym razem. Zresztą są jeszcze takie, które nadchodzą, więc na ogólne wnioski za wcześnie. Teraz zanotuję jedynie:
Gusia cudownie ozdrowiała wtedy, gdy już szykowałyśmy się na posłanie jej litościwie do nieba. Okazało się, że miała wybitą (a nie złamaną, jak się obawiałam) kość udową. I pomógł jej samodzielny odważny skok z wysokiego progu obory do wnętrza, upadła na dziób, po czym... zaczęła chodzić normalnie. Teraz wypierza się, czyli gubi główne pióra, stąd jest jeszcze nieco wycofana i milcząca, ale z dnia na dzień robi się bardziej kontaktowa, jak dawniej.

Kicia przychodzi codziennie na śniadanie, rzadziej na kolację. Wypatrzyłyśmy ją śmigającą do lasu w dzień aż za skrzyżowaniem dróg. Czasem śpi pod dachem przy oborze, ukryta w stosie składowanych tam klamotów budowlanych. Nie wygląda na to, aby chciała dać się bardziej oswoić. Nie dopuszcza kocurów do bliższej znajomości. Dowiedziałam się, że jakiś czas pomieszkiwała w obejściu sąsiadów, dokarmiali ją nawet, ale z jakiegoś powodu przywędrowała do nas.

Pogoda, mimo, że u nas pada mniej, niż nawet w całej gminie, nie sprzyja żniwom. Żyto zmokłe nie ma jak wyschnąć stosownie dla kombajnu. Znajomi kombajniści, jak widzę, głównie zalewają robaka, bo co robić innego, gdy siąpi?

A poza tym zaczęła się ruja. Od Dziuni.

26 lipca 2011

Klimatycznie

Dziś pierwszy dzień uspokojenia, można powiedzieć ciszy po wielkim wietrze. Zawsze tak jest, co roku, po festiwalu. Najpierw narastające stopniowo przez miesiąc napięcie i lęk, czy wszystko się uda, czy zdążymy z robotą i organizacyjnie, potem zawirowanie towarzyskie już w trakcie festiwalu, zatem nowe bodźce zewsząd, razem z tym artystyczne doznania muzyczne i wielokulturowe, no, i teraz - po wyjeździe sprzątanie, powrót do codzienności.
Głowa 6 na 9 (jak mawiała moja ciotka) cały czas. Zdecydowanie nie mam podzielnej uwagi i w rozgardiaszu wydarzeń zaczynam zachowywać się chaotycznie i zapominam podstaw.
No, ale od początku...
Zdążyłyśmy z zamówieniem, w ostatnim dniu. W przedzień przyjechali nasi jedyni goście, stara znajoma Monia i Piotr z Łodzi, którzy rozbili się namiotem w sadzie.


Innym chętnym musiałam odmówić, gdyż nie byłyśmy w stanie przygotować pokoju ani łóżka, nie starczyło czasu.
Biesiada powitalna musiała się odbyć, oczywiście. Po której następnego dnia dochodziłam do siebie do końca dnia i już żadnych używek nie trzeba było nawet w trakcie koncertu, żeby odlatywać.


Oto nasz taras nocą psychodelicznie... (Ach, te nalewki!)...
Koncerty trwały przez trzy wieczory, w piątek, sobotę i niedzielę. I nabierały rozpędu.


Pierwszy wieczór był jeszcze w miarę ciepły i obyło się bez burzy, choć całe popołudnie grzmiało gdzieś za horyzontem od czasu do czasu.

Na moich Łodziakach, lubujących się w Lizie Gerard i Death Can Dance zrobił wrażenie rosyjski zespół z Sankt Petersburga pod nazwą "Hvarna", śpiewający po grecku i rosyjsku średniowieczne pieśni, głosem rudowłosej solistki przebranej w długą suknię i robiącej upozowane teatralne gesty.


Na koniec wystąpiła estońska grupa z temperamentnym Ukraińcem na czele "Sviata vatra". Rusłan wskoczył między tłum i urządził taniec w kręgu, co wszystkich silnie zjednoczyło, jak to zawsze stare tańce korowodowe mają na celu. A sam robił za ognisko po środku, bardzo żywiołowo.

W sobotę upiekłam ostatnie udo koźlęce i podałam suty obiad, który na naszych gościach, stosujących już niestety różne diety i sztuczki, aby uniknąć kłopotów gastrycznych w Mieście, zrobił wielkie wrażenie. Na to, aby zdietetyzowany i zalergizowany Mieszczuch otworzył się na jedzenie i picie wszystkiego potrzeba trochę czasu, ale gdy już się stanie, budzi się w nim zwyczajne człowieczeństwo i chęć zajadania wszystkiego, bo dobre, pożywne i żadnych sensacji po niczym NIE MA. Nawet po zsiadłym mleku! Ba, nawet po ŚWIEŻYM MLEKU, jeszcze ciepłym z udoju!!!

Żałuję, że nie starczyło nam czasu, aby zaczynić i upiec chleb, kupić masło na wiosce, byłoby wtedy wsio na full.
Piotr zbierał grzyby i i sam je przyrządzał.

W Moni odezwał się tygrysi apetyt i na koncertach jeszcze podjadała serwowane tam smakołyki (tj. mięso i kiełbasa z grilla). Była też możliwość popicia ich śliwowicą, czereśniówką, calvados lub winem produkcji pewnego zaprzyjaźnionego Słowaka, który przyjechał ze swoim towarem do Czeremchy już drugi raz. (Swoją drogą to właśnie przykład polskiego absurdu, Czesi i Słowacy mogą sprzedawać swój alkohol, my nie!)...
Był też browar serwujący piwo Żubr oraz chłopcy ze stolicy sprzedający gorącą herbatę. Niestety dla większości miejscowych - bez cukru (bo cukier zabija smak, jak nam sprzedający wyjaśnił z wielce po-ważną miną), co na pewno znacznie zmniejszyło im zarobek. A chciałoby się, żeby u nas na wschodzie w zimny wieczór (w sobotę ogromnie się ochłodziło, temperatura spadła poniżej 10 stopni) móc napić się gorącej czarnej posłodzonej herbaty z samowara, wzorem Dostojewskiego oczywiście.

To wszystko sprawiło, że publiczność, już o wiele liczniejsza w sobotni wieczór, mimo zimna bawiła się świetnie, zataczając kręgi i odloty.
Kwartet Jorgi zagrał do wyświetlanego na ekranie obok sceny słowackiego niemego filmu z 1929 roku "Janosik" muzykę ilustracyjną i malowniczą, pełną góralskiej werwy.
Czekałam na białoruską "Trojcę" i nie zawiodłam się.


Solista Iwan, z siwą brodą, w długiej szacie, siedzący po środku, okazał się starym ruskim guślarzem z głębi puszczy, snującym dawne baje i opowieści niezwykłym głosem obejmującym skale od najniższej do najwyższej i uderzającym czasem w lekkie kamłanie. Przepięknie obudził pradawny tajemniczy klimat słowiańskiego ludu, który niechybnie znał i odtwarzał w swych "Balladach i Romansach" Adam Mickiewicz, wyfantazjowywał Słowacki, wspominał Miłosz... Było też dużo sztucznej mgły, jak to przy wschodnich zespołach, zwłaszcza białoruskich często bywa, lubują się tam w dawaniu czadu w ten sposób.

W niedzielę zrobiło się cieplej. Goście pomogli nam przygotować się do występu na konkursie kulinarnym miejscowych potraw, smarowali kanapki masłem, pakowali nas do samochodu. Zdążyłyśmy nie na czas, ale udało się jeszcze znaleźć pół metra stołu dla siebie pośród wystawiających swoje produkcje gospodyń.


Zaczęło padać, ludzi przyszło niewiele, impreza była nieco za wcześnie, w porze obiadowej. No, ale Szanowna Komisja wyróżniła twarożek kozi autorstwa skromnej autorki niniejszego bloga, pośród innych produktów i wezwała ją do gratulacji na scenie. Gdzie z rąk pana Wójta otrzymała upominek, wraz z paniami serwującymi owocowe potrawki, chleb ze smalcem, szarlotki, babkę ziemniaczaną. Zwyciężyła pani od wyrobów wędliniarskich, kiełbasy, boczków i szynki.
Wieczorem zaś przeszła burza wraz z ulewą, którą przeczekaliśmy w domu, omijając występ pierwszego zespołu na ostatnim koncercie. Kiedy przyjechaliśmy już tylko lekko siąpiło, a przed sceną znajdowała się rozległa kałuża wody.
- Łoj, będzie Woodstock - orzekłam i rzeczywiście, zaraz się zaczął.




Wystąpili gospodarze imprezy, czyli zespół Czeremszyna, którego dawno nie słuchałam w tak świetnej formie. Być może wpływ na energetykę występu miało też żywsze tempo, w jakim zagrali, aby zmieścić w zaplanowanym czasie jeszcze występ gwiazdy wieczoru, zespół WW.


Żałuję,że z tego powodu nie bisowali, jak co roku, gdyż zazwyczaj występowali jako ostatni i nie mieli żadnego limitu.
Przeszły mi przez serce różne skojarzenia, polsko-wschodnie, o źródle bijącym ciągle, tutaj i zawsze, i może nawet jakby ciut żywiej ostatnio...

Wczoraj nasi goście zwinęli namiot i odjechali. Ania uczestniczy w codziennych warsztatach ceramicznych urządzonych w GOK-u i lepi naczynie do wypieku chleba i miseczkę, pod fachowym okiem Jurka z Lipowej.


A ja zbieram myśli i siebie do kupy.

* [Dziękuję Piotrowi i Monice, autorom zamieszczonych tu zdjęć za pozwolenie ich upublicznienia]

18 lipca 2011

Obserwacje czyli smutek i smuteczek

No, cóż, fala burzowa, która przeraziła środkową Polskę przyszła już do nas w stanie agonalnym i wbrew ostrzegawczym prognozom meteo - klapła w dniu, gdy miały być srogie wiatry i gradobicia oraz burze z piorunami. Nic takiego się nie wydarzyło i pogoda wyklarowała się aż do upalnej i suchej.
Z powodu pracy, pracy, pracy, którą uprawiamy świątek piątek od świtu do nocy, miewam tylko króciutkie momenty zastanowienia.
Kicia przylgnęła do zagrody, choć przez dwa dni prawie nie wychodziła z jakiejś swojej kryjówki i nie odpowiadała miauczeniem na wołanie, aż sobie pomyślałam, że wywędrowała dalej. Jednak znów jest i woła jeść dwa-trzy razy dziennie. Niestety, obserwuję u niej smutne objawy. Prawdopodobnie była bita. Nie z-bita, czyli uderzona raz, lecz systematycznie i okrutnie odganiana od jedzenia. Kiedy Kicia zobaczyła mnie z kijem pasterskim w ręku cała się skuliła i schowała za miseczką, łypiąc na mnie przestraszonymi oczami, jak niewinnie uderzone dziecko.
Poza tym cierpi na dziwną dolegliwość. Zawsze po jedzeniu kilka razy krzyczy z bólu. Czasem krzyczy tak bez jedzenia. Kombinuję, że może jest potłuczona i obita, stąd ten objaw. Nie wpływa to na brak apetytu, choć staram się jej dawać mniejsze porcje od chwili, gdy to zauważyłam.
Dzisiaj wybiegła na moje spotkanie rano prawie pod dom i nawet Jasia niezbyt się przestraszyła, kładąc się przed nim brzuszkiem do góry, takim psim sposobem. Domagała się śniadania, miłe. Nadstawia grzbiet i głowę pod głaskanie, a wzięta na ręce przytula się mocno.
Są więc postępy, choć ten tajemniczy ból mnie smuci.

Gusia wciąż kuleje. Ale po dwóch dniach depresji, czyli smutnego zamilnięcia i odsuwania się na obrzeża zagrody zaczyna mieć apetyt i nawet pokwakuje czasem pod dziobem, więc może wróci jej forma. Brakuje mi jej aktywności na podwórzu i wtrącalskich wrzasków (zwłaszcza podczas rozmów komórkowych, hehe).

14 lipca 2011

Parno i lotnie

Duszny skwar zakończył się niewielką burzą z jednym, pierwszym tego roku piorunem. Która niewiele ulgi przyniosła, bo parno zrobiło się wkrótce znowu. Kościk jechał do miasteczka cały mokry.
- Myłeś się, zmokłeś na deszczu?
- Nie. Ja się tak pocę, gdy gorąco.

W ciągu dnia moje kury przeżyły dwa naloty z powietrza, srebrzystoszarego myszołowa (krogulca, jak ustaliłam w komentarzach nieco później). Skończyło się na strachu i wielkim krzyku koguta i kwoki. Kurczaki ukryły się natychmiast pośród gałęzi jabłoniowych zalegających podwórze. To jeszcze jeden dowód na to, że poprzednie ofiary wpadły w zęby psa. Bo znikały cichutko, zawsze po wizycie Ufa. Dziś drapieżny ptak mimo szarży na środku podwórza nic nie wskórał, za to spowodował długotrwały alarm i hałas na pół wsi.

13 lipca 2011

Powypadkowe refleksje

Po wędrówce po okolicznej Kniei, w plastikowych sandałach ogrodowych i luźnych spodniach, znalazłam na sobie na drugi dzień trzy kleszcze, już wgryzające się w skórę. I to pomimo wzięcia prysznica natychmiast po szczęśliwym powrocie z kozami do domu. Niestety, już mi wyobraźni nie starczyło i rano ubrałam te same ciuchy, i to w nich siedziały i czyhały potwory. Nauczka na przyszłość.
Teraz staram się nie drapać swędzących i zaczerwienionych śladów po ukąszeniu. Potrwa to kilka dni, jak wiem z doświadczenia.

Od czasów uwiązania Ufa przy budzie nie zginął żaden kurczak ani kura. Jednym słowem winowajcą jest ten pies. Dziecię przygarniętej niegdyś dzikiej suki przybłędy...

Natomiast nasza Kicia Przybłęda wciąż okupuje daszek drewutni, samą drewutnię i strych śpichrza, dokąd ma specjalnie zrobione dla kotów wejście. Pokazał je Łacio. Ale mimo tej przysługi ten nasz wiejski przystojniaczek, Pan Wąsik Wąsikiewicz nadal nie może zdobyć względów przestraszonej i dzikiej dziewczyny. Warczy i fuka na oba kocury, ledwie zwrócą na nią oko, a co dopiero jakiś gest zbliżenia chcą uczynić.

Ciągle się zastanawiamy jaka jest jej przeszłość. Bo zna ludzi, łasi się, kilka razy wbiegła na taras i na ganek, jakby chcąc wejść do domu, załatwia się w piasku albo na kupie żwiru pobudowlanego, chowa się pod samochodem zamiast od niego uciekać. Ale na przykład nie umie jeść suchej kociej karmy. Próbuje łykać bez gryzienia, dławi się i ślini, rzucając się na miseczkę tak, jakby ta chciała jej uciec z zawartością. Karmię ją zatem kluseczkami mieszanymi z miękką karmą kocią, albo resztkami z obiadu, jakieś ziemniaki czy kasza z sosem i skwarkami. Czeka na jedzenie o stałych porach i miauczy z daleka, żeby o sobie przypomnieć. Dostaje zatem sute śniadanie i obiad oraz dwa razy ciepłe świeże mleko prosto z udoju.

Zaczęła już wylizywać sobie i czyścić sierść, co jest oznaką uspokajania się. Wysiaduje przy drzwiach naszej sitodrukarni w całkiem niewygodnej pozycji na słupku. Ale, niestety proces integracji z psami i kotami stoi w miejscu i nie mam pojęcia jak się sprawa potoczy.

No, i kolejny wypadek. Gusia została poturbowana przez agresywnego koguta. Dogonił ją, bo się potknęła biegnąc (do tej pory szczęśliwie zawsze umykała dzięki pomocy skrzydeł), potargał za pióra, pełno pierza na podwórku się wala, a Gusia kuleje. Ma apetyt, wykąpała się i uczesała dziobem potargane pióra, ale do koziarni na noc wniosłam ją na rękach... Jest pod obserwacją.

11 lipca 2011

Gdzie są kozy?

Zginęły. Nagle, pośród zapracowanego dnia. Wsiąkły, zdematerializowały się. Były, i... się zmyły.
- Poczekajmy, pewnie buszują gdzieś blisko, jak wczoraj i przedwczoraj i przyjdą same o swojej porze - stwierdziłam.
Ale przeszła godzina 16 i co gorsza 17, która jest dla nich godziną powrotu do boksów i oczekiwania na dojenie, i kóz nie było.
Zaniepokojone porzuciłyśmy swoje pilne czynności i ruszyłyśmy na poszukiwania. Ania jedną drogą, ja drugą. Wołając co chwila.
Las odpowiadał nieruchomą zieloną ciszą.
Ania wsiadła w końcu za kierownicę, przejechała się do sąsiedniej wsi, jadąc wolniutko i patrząc czujnie w obie strony, tu las i tam las, dając po klaksonie i wypatrując naszych zgub. Ja wędrowałam pieszo. Wołając.
I nic.
Strach narastał. Czas mijał. I oznaczało to tylko jedno. Stado się zgubiło. A jeśli się zgubiło i do domu nie wraca to znaczy, że zaginęło w lasach okolicznych i może być teraz w dowolnym miejscu, którego nie da się spenetrować tak łatwo ani samochodem, ani rowerem, ani pieszo. Do zmroku.
A co potem, jeśli się nie znajdą?
Czeka je noc w lesie, może zdarzyć się spotkanie z dzikim psem i atak, pogryzienie, zagryzienie, ucieczka, kolejne błąkanie się kilometrami.
Przypomniały nam się historie zasłyszane na wsi. Jednym krowa poszła sobie z pastwiska i zawędrowała aż pod białoruską granicę (no, jakieś 6 kilometrów w prostej linii), właściciel jeździł po okolicy rowerem i w końcu ją "naszedł" boskim zrządzeniem i nie trzeba było paszportu używać, żeby krowinę do obory sprowadzić.
Innemu cielna krowa zaszła w głąb lasu tak skrycie, że ją na drugi dzień dopiero znaleźli, już wycieloną, w krzakach leśnych, późną jesienią, gdy przymrozki łapały nad ranem, i do tego jeszcze wstawać nie chciała i był spory problem. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
- No, to teraz na nas popadła nauka - stwierdziłam.
Ponieważ kończyło się paliwo w baku, Ania pojechała zatankować, aby móc pojeździć drogami okolicznymi, gdzie się da. Ja zamknęłam kury w kurniku i usiadłam cała w niepokoju do zapytowywania Księgi I-Cing, co to dalej będzie.
Wyszło, że kozy są zagubione i nie wiedzą jak wrócić i że trzeba im pomóc, ale że wrócą szczęśliwie. Wyszło też, że będziemy szukać daleko tego, co okaże się blisko. I dwa kierunki okażą się błędne, na rzecz trzeciego.
Wyszłam na dwór, zamknęłam dom na klucz i chwilę podumałam za chatą. Znalazłam różdżkę, narysowałam na drodze wszystkie kierunki świata i zaczęłam szukać różdżką. Pokazała wyraźnie pewną stronę, konsekwentną do kierunku, w którym zaginęły (na ugorze). Kiedy to robiłam przypomniało mi się, że... wczoraj, nudząc się przy pasieniu kóz, narysowałam na piasku znaki strzałek wiodących we wszystkie strony świata, zawarte w kole.
- Kurczę, to przecież oznacza zabłąkanie i poszukiwanie zguby w świecie. Trzeba to odwrócić.
Na tym samym miejscu narysowałam zatem odwrotne znaki, strzałki wiodące ku środkowi, od świata do domu. I ruszyłam drogą wzdłuż naszego ugoru, gdzie widziane były ostatnio, aby sprawdzić różne możliwości ich zabłąkania.
Droga powiodła mnie dalej, niż zazwyczaj. Weszłam w las, prowadzona przez psy. Wołając kozy rytmicznie znajomym im zawołaniem. Droga leśna zaprowadziła mnie w głąb chłopskich lasów, których jeszcze dotąd nie zwiedziłam. I zachwyciłam się.
Po co jeździć do Puszczy, jak puszcza jest tuż obok!
Zwalone przez wiatr drzewa, butwiejące spokojnie niczym w państwowych rezerwatach, obłamane od śniegu konary, trawa po pas porastająca drogę... niegdysiejszą, wiodącą na skróty do sąsiedniej wioski. Do tej samej, do której niedawno tak długo wędrowałam drogą oficjalną.
Wiodły mnie psy, ale nie wykazywały żadnych oznak bliskości kóz, poza tym droga była nieużywana przez dłuższy czas, o czym świadczyły pajęczyny i nietknięta trawa, zatem zdecydowałam się zawrócić i pójść jeszcze tam, gdzie pokazała mi różdżka.
Ledwie przeszłam przez sołtysową łąkę za naszym polem, cały czas wołając jednym tonem: "Kozy, Kozy!", nagle zza krzaków odpowiedziało mi znajome beczenie. Jeszcze raz, i jeszcze raz. Odpowiadały.
Uuuuufffff!
Zadzwoniłam zaraz do Ani, że są, żeby już nie jeździła.
I naszłam je na łące pani Wiery, tuż za jej ogrodem. Bardzo blisko naszego sadu. Stado tkwiło tam dawno, pasło się długo i czekało z widocznym już niepokojem na nas. Bo samo nie potrafiło znaleźć drogi do domu. Trawa na owej drodze koło sadu wyrosła na wysokość pasa, koza wyżej nie sięga wzrokiem...
Uch, dzięki Bogu, czary działają, moce istnieją, Matka Przyroda czuwa. I nauki zdobywamy...

Trochę o znakach niebieskich

No, i po kolejnym parnym dniu pomruki burzowe kazały nam się pospieszyć z wieczornym obrządkiem. Na pomrukach się skończyło, ale ulewa była znowu spora. Jak do tej pory - odpukać - nie mieliśmy w tym roku prawdziwej burzy, z piorunami. Głównie pomruki, raz czy dwa trochę błyskawic, i tyle. I napięcie przedburzowe, ogromne. Łoj, tak. Jak się jest kobietą, to się coś o tym wie... Zresztą zwierzęta też je mają, niezależnie od płci. Koguty dostają seksualnego amoku, kurczęta szarpią się za główki, kozy tłuką się na rogi, aż huczy.
Z moich rodzinnych stron w centralnej Polsce doniesiono mi, że podczas jednej burzy piorun trafił w drzewo obok wieży strażackiej, a w ciągu następnej w drugie, które rosło obok. Oba zwalone, trzeba było ścinać. Takie "trafy" mają zawsze w sobie coś ze znaku z nieba, umysł ludzki jakoś nie potrafi tego zaliczyć do czystych przypadków. I szuka logicznego wyjaśnienia. Którym często jest wróżba, czyli ostrzeżenie. Pamiętam, jak w tej samej mojej miejscowości piorun trafił w gniazdo bocianie i zabił całą bocianią rodzinę. Wszyscy w gminie to przeżywali. No, bo jak to? I patrzyli potem, czy aby w tym domu coś złego się nie dzieje, bo to był zły znak. Albo kiedy trafił w dorodną brzozę, rosnącą przy naszym rodzinnym grobie, jeden jedyny piorun w czasie burzy, która zaraz potem odeszła. Rozwalił sąsiedni grób z żelaznym krzyżem, ale łamiący się konar uszkodził także i płytę u nas. To też był znak. Tego roku zachorowała i zmarła moja Mama.
Z drugiej strony, gdy samo Niebo i Matka Przyroda dają znaki w sprawie indywidualnego losu jakiegoś człowieka, niewielkiej grupki ludzi, to brzmi dumnie. I tylko na wsi może się zdarzyć, gdzie Niebo jakoś czuwa nad każdym osobiście, niezależnie czy to Pan Doktor, Ksiądz, Batiuszka, Wójt, zgarbiona babinka z zapadłej chatki czy bełkoczący trzy po trzy pijaczyna spod sklepu.
Ale o czym to ja?
Trochę porównuję życie tutaj, na wschodzie, z tamtym, w regionie łódzkim. Różni się. I wiem, że ma na to wpływ obecność jeszcze w miarę niezniszczonych wielkich połaci lasów i potężna rzeka Bug. Tutaj, gdy ludzie mówią "susza", to nie wiedzą co mówią, bo nigdy nie widzieli spieczonej ziemi, z której nie daje się wyrwać warzyw, nawet po solidnym podlaniu ani wbić łopaty. Jeśli już, to zaczyna im brakować wody w studniach, albo trawa na pastwiskach nie odrasta i schnie. Poza tym bywają jednak deszcze, deszczyki, rosa, którą przechowuje las. Czuć na co dzień wielką ochronną rolę morza Puszczy Białowieskiej.

9 lipca 2011

Miejsce cudów

Acha, to niby ma być ta upalna pogoda, którą już od tygodnia tiumfalnie ogłaszały prognozy radiowe (innych nie słyszę z braku odbiorników). W nocy dwie potężne ulewy, ranek wilgotny stopniowo się przetarł i zrobiło się parno. Czyli mało tlenu, gorąco, dużo upierdliwych much (tym razem zwyczajnych) i os. Chyba z perwersji wzięłam się za wędzenie serów, odkładane od początku miesiąca na chwilę przejaśnienia. I nawet mi się ta sztuka udała...
Co do Przybłędy, to rano po dojeniu nakarmiłam ją świeżym mlekiem, na które wyszła spod daszka drewutni. Zamieszkała tam w ten deszczowy czas, i dobrze. Poza tym czuje się tam bezpieczna od psów, kur (zwłaszcza agresywnego koguta-taty) i kóz. Przypomina mi to czas nastania u nas Łacia. Bo też odbywał dość długą kwarantannę pod daszkiem drewutni przy chacie na Dąbrowie. Ale dużo lepiej sobie radził z integracją społeczną. Bo to to jest najistotniejszy problem.
Ktoś sobie pomyśli, cóż łatwiejszego, wziąć kota z ulicy do domu i go nauczyć tego i owego... Tutaj w zagrodzie jest wielu jej stałych mieszkańców i wszyscy nowego przybysza muszą poznać, obwąchać, obsikać i zgodzić się na jego codzienną obecność. A on na nich. A to wcale nie jest proste...
Jak na razie Łacio wykazuje się wielką, swoją wrodzoną, męską kurtuazją. To niby chłopski syn, ale ma iście królewskie maniery, naprawdę, wobec wszelkich istot płci żeńskiej, niezależnie od gatunku. Nie jest wobec Nowej nachalny, ale siaduje niedaleko i patrzy na nią, a dzisiaj wręcz poszedł pod daszek drewutni i towarzyszył jej tam całe popołudnie! Już widać, dziewczyna zaklepana. Jasio nawet nie próbuje startować. I trzyma się z dala. Ale też jakiś taki radośniejszy, rozmruczany...
Hm...
Poszłam podumać na moje maleńkie miejsce cudów, czyli grobik Kici. Wraz z Jasiem. O zmierzchu. I spełniło się zaraz wszystko, z czym tam poszłam, i weszłam do domu pod wielkim parasolem kani, którą znalazłam przy drodze przed naszą chatą, niczym znak drogowy wielką... I zjadłyśmy ją na kolację. I Kicia, która znała język telepatyczny i umiała się ze mną kontaktować przez eter myślami, teraz pośredniczy pomiędzy moją logiczną myślą, intencją, a Niebem Przyrody. Jak dawniej. Dzięki Bogu. Cuda istnieją.

8 lipca 2011

Awarie i naprawy

Poranek znów pod podobnymi gwiazdami. Ania, wchodzi z podwórka, prawie płacząc z bezsilności:
- Karczer mi się popsuł. Nie ma ciśnienia.
Ja na to:
- Zlew się zatkał. Kapie. Podstawiłam garnek...
Oba sprzęty niezbędne w naszej codziennej pracy.
Na szczęście okazało się, że popsuła się wtyczka przejściowa, a myjka jest w porządku. Była w domu druga przejściówka, do innego urządzenia z Wielkiej Brytanii rodem i kłopot dał się rozwiązać.

Z innych awarii: poszłam paść kozy na ugór i kiedy zanurkowały w busz czeremchowy odwiedziłam grobik Kici w brzezince. Leżą na nim dwa rozłupane kamienie symbolizujące moje złamane serce po jej nagłym odejściu. Ze zdziwieniem odkryłam, że porasta je teraz dziki bluszcz z liśćmi w kształcie serca. Nigdzie w pobliżu taki nie rośnie... Uroniłam łzę na wspomnienie...
A po powrocie okazało się, że w obejściu mieszka uparcie podrzutek. I wystraszony łypie świecącymi oczyskami ze skrytki pod żerdziami albo pod daszkiem drewutni. Budząc co rusz ogromne zdenerwowanie koguta i kwoki z kurczętami oraz pasję szczekania u Koli.
Niestety, to nie pierwszy raz. Ludziska co roku w sezonie wyrzucają młode koty i psy na obrzeża różnych wsi. Podjadą ukradkiem, myk zwierzaka do lasu i niech martwi się kto inny. A, że my mieszkamy na skraju wioski, to na nas najczęściej spada cały kłopot...
Dzikie psy, w tym szczenne suki, które notorycznie szczeniły się na opuszczonym siedlisku przestały się zjawiać, przez wzgląd na nowych psich mieszkańców obejścia. W zeszłym roku płaczliwego podrzuconego kociaka wzięła i osobiście przepędziła Kicia. Trafił tym sposobem dalej na wieś i nawet znalazł sobie dom. Jeszcze na Dąbrowie wyszła ku nam z lasu zapchlona młodziutka suczka, kompletnie przerażona i wygłodzona... Na szczęście nasi znajomi akurat myśleli o psie dla swej córeczki i znajda szybko znalazła dom w wielkim Mieście, i ma się tam bardzo dobrze. Inaczej, nie wiem co byśmy z nią zrobiły. No, i Łacio to przecież też znajdek...
A teraz...
Może, gdybym nie zajrzała do Kici to byłabym sroższa. Ale uruchomiona świeżo tęsknota za kotką kazała mi nakarmić głodnego przybłędę. Przypiął się do mleka tak mocno, że wypił całą miseczkę jednym tchem i potem starannie ją wylizał. Wzięłam do ręki, sprawdziłam płeć. Koteczka...

Młoda, na oko ma najwyżej 7-8 miesięcy, ledwie co wyrośnięta. Reaguje na wołanie, lgnie do człowieka, nie umie polować. Na pewno zatem nie jest to potomstwo kotów oborowych, które najczęściej uciekają od ludzi i nie dają się nikomu wziąć do ręki, gryzą i drapią oraz polują, w tym także na kurczęta. Taaak, podrzucona z premedytacją.

Poza tym Ania odkryła w lesie za chatą białe piórka... które jedynie pozostały z naszego białego leghorna. Trudno powiedzieć, co go pożarło. Jastrząb, lis czy pies. Włóczy się taki jeden spory kundel wędrowny, wabiący się Ufo i właśnie od tej strony zagląda do naszego obejścia. Znany jest na wiosce, wraz ze swym bratem Nolem, z polowania na młody drób. Zatem Ania z rozpędu pomaszerowała do właściciela i ustaliła z nim, że Ufo będzie wiązany na dzień przy budzie. Nol jest już stary i nie widzi, więc nie wychodzi za daleko.
Ustalimy może w ten sposób winowajcę.

A oto nasza kwoczka z potomstwem wysiedzianym przez siebie i Usię. Już zdążyła zresztą gdzieś zgubić jednego kurczaczka. Przepadł bez wieści kilka dni temu.



I na koniec dnia pracy krótka chwila wytchnienia i zabawy. Gusia po raz pierwszy w swoim długim już, jak na gęś hodowlaną, życiu zaznała pływania. Co prawda w balii, ale zawsze...

7 lipca 2011

Dzień pracy

Rano zatrzymała się pralka, przy pobieraniu wody. Jest nieco wysłużona, z demobilu, niemiecka, ale żeby tak nagle?... ostatnio niespodziewane wydatki gonią zyski i wciąż nie można nastarczyć.
Zaczęły się pracowite dni. Ożywiła się nasza firma, sitodrukujemy. Ania drukuje, ja robię za pakowacza koszulek. Ponieważ zlecenia są głównie sezonowe, to ledwie nabiorę jakiejś wprawy w składaniu i wkładaniu do torebek to zapomnę do następnego razu. Nigdy nie zdobędę mistrzostwa chińskiego pakowacza. Który na YT można podziwiać.
Jestem też pomocnicą krojczej i prasowaczką, a Ania szwaczką.
To wszystko razem z wszystkimi codziennymi obowiązkami. Dojeniem, karmieniem, serowarzeniem, gotowaniem i zmywaniem, pasieniem kóz i doglądaniem kurcząt. Mój dzień zaczyna się o 8 rano, wraz z dojeniem (jedyny przywilej jaki wywalczył mój organizm śpiocha) i kończy, jak dziś, o 20. No, jeszcze się nie skończył. Bo czekamy na zmrok, aby wybrać średniaki do pudła (korzystając z tego, że kury nie widzą po ciemku i są wtedy nieskore do ucieczki) i przeprowadzić je podstępem do kurnika. Czas najwyższy! Wczoraj zbiłam im z kilku prętów pobudowlanych drabinkę-grzędnicę i ustawiłam opartą o ścianę w kurniku, aby miały gdzie spać. Zrobiło się miejsce po wyniesieniu wialni.
Późnym popołudniem wpadł nasz stary sąsiad Mikołaj z torbą pełną świeżo zerwanych malin. Zbiory są w toku. Po ostatnich deszczach wiele owoców się pomarnowało, a te, co zostały trzeba szybko zrywać, aby nie opadły.
W zamian dostał półksiężyc twarogu. Już oboje z żoną przekonali się do mleka koziego i przezwyciężyli początkowe opory. Jedzą i piją ze smakiem.
Ania szybko wydostała sokownik z zakamarków poddasza, a ja przygotowałam go, postawiłam na ogniu, zasypałam maliny cukrem i wyparzyłam naczynia. W ciągu pół godziny uwarzyło się pięć buteleczek soku malinowego. Mniam!

5 lipca 2011

W skupie

I nadszedł prawem natury taki dzień, kiedy wszystko samo idzie do przodu, po okresie zastoju lub borykania się z przeszkodami opóźniającymi plany.
Rano zjawił się Kościk. Tak, do pracy! Od dawna tylko obiecywał, i nie przychodził, albo - jak ostatnio - przysłał za siebie młodszego brata, Sławka-Długodystansowca, który do roboty może i ma chęć, ale siły i uporu już mu nie staje. Za młody jeszcze jest, zwyczajnie.
No, to dostał widły w dłoń i ruszył rozgramiać gnój w oborze. Zostało jeszcze po zimie w boksie koziołków, a i w reszcie już się sporo uzbierało od wiosny. Do obiadu poradził sobie wyśmienicie i nawet kurnik oporządził jak się patrzy. Razem z nami wyciągnął starą wialnię na zewnątrz, i tym sposobem przestrzeń kurnika powiększyła się znacznie. Przyda się, gdy już zintegrujemy kwokę i młodzież ze starymi kurami w jednym miejscu.
Także jego młodsza siostra postarała się i wykonała dawną obietnicę, mianowicie nazbierała dla nas pół wiadereczka jagód. Wyszło półtora kilograma. Wzięła cenę jak ostatnio jest w skupie, 8 zł za kilogram.
Zaczęły się już kurki i rodzeństwo Kościka z nim samym przeczesuje okoliczne lasy, wydrapując te zaledwie kurczątka z leśnego poszycia, aby dostać za nie w skupie 17 zł za kilogram. No, żeby taki kilogram uzbierać z tych maleństw trzeba mieć nie lada cierpliwość i samozaparcie. Tego nie brakuje tutejszym mieszkańcom, ludziom leśnym, ale żal kurek. Fakt ich skupowania na początku sezonu grzybowego po najwyższych cenach (relatywnie do innych grzybów późniejszych) sprawia, że kurek jest coraz mniej w lasach. I trzeba już z lupą chodzić, żeby je znaleźć. Albo znać miejsca. Albo mieć dobre nogi. Albo to i to. I duuuużo wolnego czasu. Te maleństwa, ledwie od ziemi odrosną i jeszcze nie zdążą wydać nasion, już giną w koszykach zbieraczy (którzy sami ich prawie nie jedzą, i wcale nie dlatego, że szkoda, a dlatego, że ich nie traktują jak poważne grzyby).
Tymczasem starzy autochtoni opowiadają cuda, że po wojnie to wozami do lasu na grzyby się jeździło i grabiami zbierało.

Po południu wylądowałyśmy w sąsiedniej gminie, gdzie zrobiłyśmy dyskusyjny zakup, mianowicie kupiłyśmy u miejscowego handlarza starociami - stare żarna. Sprawne, ale nieco sparciałe i wymagające pewnych napraw obudowy. Dyskusyjny, bo wciąż dyskutujemy, czy warto było. No, okaże się dopiero w przyszłości. Ponieważ nieco zszedł z ceny, to dokupiłyśmy jeszcze czółenko do warsztatu tkalniczego i ścisk drewniany, w nadziei, że nada się do ściskania serów.
Odwiedziłyśmy na koniec naszego dawnego gospodarza i właściciela chaty na Dąbrowie. Pochłonęły nas na długo nowiny, ten tego, wymiana doświadczeń rolniczych i różnych wspomnień i wniosków też. I dwa worki owsa dokupiłyśmy naszym kozom, bo wyjadają już ostatki, a trochę jeszcze do żniw pozostaje czasu.
Spróbowałam sera z kminkiem, topionego, z twarogu robionego, rękami mamy naszego gospodarza, mniam i przypomniałam sobie, że przecież już kiedyś udało mi się coś podobnego wyprodukować. I że znowu spróbuję.

Pogoda zmienna. Deszcz na przemian z upalnym słońcem. Kozy zaczęły się paść, a kwoka chodzić z małymi swobodnie.

4 lipca 2011

Kacza pogoda

Pierwszego lipca znów było zaćmienie słoneczne, ale obeszło się u nas bez jakichś niespodzianek. Oprócz tego, że zaczęło padać i rosi do tej pory, z maleńkimi przerwami. Kozy stoją przeważnie w oborze na sianie, i tylko na trochę od przedwczoraj udaje nam się je wyprowadzić na żer do lasu. Wracają z niego same przy byle podmuchu wiatru, który zrzuca im na głowę deszcz zatrzymany na liściach i gałęziach. Ale po takiej wycieczce przestają kapryśnie beczeć i pasą się już spokojnie-pokornie przy żłobach.
Nie muszę mówić, że z tego powodu od razu spadła kozom mleczność.
Podobnie stale pod dachem przebywają kury. I dorosłe w kurniku, i średniaki w stodółce i kwoka z 10 kurczętami w lamusie ukryta. (Drugiej udało się wysiedzieć dwójkę piskląt, reszta jaj była niezalężona lub wychłodzona, zatem dzieciaki dołączyły do grupy i weszły pod skrzydła jednej niani, a druga kwoczka wróciła do koguciego stada).
Tylko Gusia, przezywana Kaczką nic sobie nie robi z tej pogody i pasie się sama na lichej trawce w obejściu, nie zważając na strumienie lejące się jej na głowę i po grzbiecie. Mało tego, codziennie znosi jedno jajo (nawet nie co drugi dzień, jak zawsze!). Dlatego nazwałam taką aurę "kaczą pogodą".

Zaćmienia, w tym roku aż trzy w jednym miesiącu (byłym) zapowiadają anomalie pogody nawet do pół roku. No, od sierpnia szykuje się kolejna atrakcja kosmiczna, czyli przelot komety Elenin, widoczny na niebie aż do jesieni. Niezbyt się z tego cieszę i chyba nie będę jej wypatrywać. Choć pewnie nie skończy się tak, jak w filmie Spielberga z bodajże 1999 roku o tytule, który brzmiał coś jak "Dzień ostateczny", gdzie kometa o nazwie nomen omen Ele uderzyła fragmentem o Ziemię, powodując potop.
Jednak światowymi finansami w sposób tajemny, tj. astrologiczny może zachwiać. Jeśli nie już w listopadzie tr., to w "miesiącu opozycyjnym", którym jest maj.

Ale dość wieszczenia. Jak na razie bąbelkują liczne wulkany na świecie i mamy zimny początek lata, wbrew prognozom dotychczasowym, że będzie gorąco i sucho. Jest zimno i mokro. A mnie strzyka boleśnie w lewej stopie.
Mam tę przypadłość od wczesnego dzieciństwa, gdy na ślizgawce, w butach z łyżwami odmroziłam sobie nogi. Z zaczerwienienia pod palcami lewej stopy wynikł wielki niegojący się długo wrzód, który ciągle przyklejał się do opatrunków, zmienianych mi przez Tatę, a zagojony odnawiał się przez wiele lat zawsze na jesień, w chłodnej porze. Teraz mam tam już prawie niewidoczną bliznę i notoryczny nerwoból. Który odzywa się właśnie, gdy robi się chłodno, nawet latem. Jedyną radą na to bolesne kłucie są ciepłe skarpetki w dzień i termofor w nocy na stopę. Babcieję, jednym słowem...