11 lipca 2011

Gdzie są kozy?

Zginęły. Nagle, pośród zapracowanego dnia. Wsiąkły, zdematerializowały się. Były, i... się zmyły.
- Poczekajmy, pewnie buszują gdzieś blisko, jak wczoraj i przedwczoraj i przyjdą same o swojej porze - stwierdziłam.
Ale przeszła godzina 16 i co gorsza 17, która jest dla nich godziną powrotu do boksów i oczekiwania na dojenie, i kóz nie było.
Zaniepokojone porzuciłyśmy swoje pilne czynności i ruszyłyśmy na poszukiwania. Ania jedną drogą, ja drugą. Wołając co chwila.
Las odpowiadał nieruchomą zieloną ciszą.
Ania wsiadła w końcu za kierownicę, przejechała się do sąsiedniej wsi, jadąc wolniutko i patrząc czujnie w obie strony, tu las i tam las, dając po klaksonie i wypatrując naszych zgub. Ja wędrowałam pieszo. Wołając.
I nic.
Strach narastał. Czas mijał. I oznaczało to tylko jedno. Stado się zgubiło. A jeśli się zgubiło i do domu nie wraca to znaczy, że zaginęło w lasach okolicznych i może być teraz w dowolnym miejscu, którego nie da się spenetrować tak łatwo ani samochodem, ani rowerem, ani pieszo. Do zmroku.
A co potem, jeśli się nie znajdą?
Czeka je noc w lesie, może zdarzyć się spotkanie z dzikim psem i atak, pogryzienie, zagryzienie, ucieczka, kolejne błąkanie się kilometrami.
Przypomniały nam się historie zasłyszane na wsi. Jednym krowa poszła sobie z pastwiska i zawędrowała aż pod białoruską granicę (no, jakieś 6 kilometrów w prostej linii), właściciel jeździł po okolicy rowerem i w końcu ją "naszedł" boskim zrządzeniem i nie trzeba było paszportu używać, żeby krowinę do obory sprowadzić.
Innemu cielna krowa zaszła w głąb lasu tak skrycie, że ją na drugi dzień dopiero znaleźli, już wycieloną, w krzakach leśnych, późną jesienią, gdy przymrozki łapały nad ranem, i do tego jeszcze wstawać nie chciała i był spory problem. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
- No, to teraz na nas popadła nauka - stwierdziłam.
Ponieważ kończyło się paliwo w baku, Ania pojechała zatankować, aby móc pojeździć drogami okolicznymi, gdzie się da. Ja zamknęłam kury w kurniku i usiadłam cała w niepokoju do zapytowywania Księgi I-Cing, co to dalej będzie.
Wyszło, że kozy są zagubione i nie wiedzą jak wrócić i że trzeba im pomóc, ale że wrócą szczęśliwie. Wyszło też, że będziemy szukać daleko tego, co okaże się blisko. I dwa kierunki okażą się błędne, na rzecz trzeciego.
Wyszłam na dwór, zamknęłam dom na klucz i chwilę podumałam za chatą. Znalazłam różdżkę, narysowałam na drodze wszystkie kierunki świata i zaczęłam szukać różdżką. Pokazała wyraźnie pewną stronę, konsekwentną do kierunku, w którym zaginęły (na ugorze). Kiedy to robiłam przypomniało mi się, że... wczoraj, nudząc się przy pasieniu kóz, narysowałam na piasku znaki strzałek wiodących we wszystkie strony świata, zawarte w kole.
- Kurczę, to przecież oznacza zabłąkanie i poszukiwanie zguby w świecie. Trzeba to odwrócić.
Na tym samym miejscu narysowałam zatem odwrotne znaki, strzałki wiodące ku środkowi, od świata do domu. I ruszyłam drogą wzdłuż naszego ugoru, gdzie widziane były ostatnio, aby sprawdzić różne możliwości ich zabłąkania.
Droga powiodła mnie dalej, niż zazwyczaj. Weszłam w las, prowadzona przez psy. Wołając kozy rytmicznie znajomym im zawołaniem. Droga leśna zaprowadziła mnie w głąb chłopskich lasów, których jeszcze dotąd nie zwiedziłam. I zachwyciłam się.
Po co jeździć do Puszczy, jak puszcza jest tuż obok!
Zwalone przez wiatr drzewa, butwiejące spokojnie niczym w państwowych rezerwatach, obłamane od śniegu konary, trawa po pas porastająca drogę... niegdysiejszą, wiodącą na skróty do sąsiedniej wioski. Do tej samej, do której niedawno tak długo wędrowałam drogą oficjalną.
Wiodły mnie psy, ale nie wykazywały żadnych oznak bliskości kóz, poza tym droga była nieużywana przez dłuższy czas, o czym świadczyły pajęczyny i nietknięta trawa, zatem zdecydowałam się zawrócić i pójść jeszcze tam, gdzie pokazała mi różdżka.
Ledwie przeszłam przez sołtysową łąkę za naszym polem, cały czas wołając jednym tonem: "Kozy, Kozy!", nagle zza krzaków odpowiedziało mi znajome beczenie. Jeszcze raz, i jeszcze raz. Odpowiadały.
Uuuuufffff!
Zadzwoniłam zaraz do Ani, że są, żeby już nie jeździła.
I naszłam je na łące pani Wiery, tuż za jej ogrodem. Bardzo blisko naszego sadu. Stado tkwiło tam dawno, pasło się długo i czekało z widocznym już niepokojem na nas. Bo samo nie potrafiło znaleźć drogi do domu. Trawa na owej drodze koło sadu wyrosła na wysokość pasa, koza wyżej nie sięga wzrokiem...
Uch, dzięki Bogu, czary działają, moce istnieją, Matka Przyroda czuwa. I nauki zdobywamy...

4 komentarze:

  1. Przeżyłaś to, co mnie się kiedyś uporczywie po nocach śniło w charakterze koszmarów- że giną moje psy. Nie wiem, jak to jest w przypadku zabezpieczenia kóz, ale ja psom zrobiłam u siebie niemal warownie i fortyfikacje, aby nie wyszły poza teren gospodarstwa.

    Z zapartym tchem czytałam o wykorzystaniu przez Ciebie takiej niekonwencjonalnej metody poszukiwań. I że odnalazłaś spokój i skupienie, aby móc odczytać znaki.
    Dobrze, że są ludzie, którzy potrafią wykorzystywać energię i moc, których większość nie ogarnia, a zatem z nich kpi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zawsze pełna szacunku dla Was z uwagą przeczytałam powyższego posta. Cierpliwość i spokój... niczym Sherlock Holmes i Dr. Watson śledziłyście Wasze kozy, parę zagadek do rozwiązania i ... udało się. Pozdrowienia zza niemieckiej granicy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurcze, przeraziłam się od samego czytania! Podziwiam, że w takim zdenerwowaniu, Twoja wiedza i czucie nie zawiodły!
    Ale dlaczego zawiodły wszystkie "mechanizmy prowadzące" u kóz? No bo wzrok to przecież tylko cząstka. Może stado się czegoś przeraziło? Albo poszło za kimś, czymś i zostało porzucone? Naszym kozom (z braku kozła) zdarza się posłusznie podążyć za biegnącym gdzieś psem. Poddają się jego prowadzeniu, a on przecież biegnie w jakichś własnych, nie kozich, interesach. No i gdzieś tam, na trasie, następuje rozstanie. Przypuszczam, że kozy na jakiś czas, czują się "zagubione", ale nie zgubione. Wracają z kilku kilometrów bez kłopotów. Po Twojej opowieści widzę, że moje zaufanie do ich bezproblemowego trafiania do domu, jest trochę ( dla mojej wygody :)) naciągane ...
    No to idę szukać kóz.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. najzabawniejsze jest to, że one wcale się nie zgubiły, żerowały na bliskim terenie, który doskonale znają. dlatego nie szukałam ich tam, myśląc, że przecież wróciłyby bez problemu. tymczasem nie potrafiły wejść na drogę, która zarosła trawą i nie widziały domu. a wracać naokoło, drogą, którą tam dotarły za polem jakoś nie starczyło im odwagi albo inteligencji. ;-) mam nauczkę, że kozy jednak bez powodu nie idą w teren, którego nie znają. i bytują gdzieś blisko. Ania prowadzała je na Dąbrowie na spacer do lasu, kiedy szła na grzyby. Biegły za nią jakiś czas ścieżką, ale w pewnym momencie nagle dawały drapaka z powrotem. Las je - słusznie - przeraża. Pozdrawiam, Ewa

    OdpowiedzUsuń