31 marca 2010

Dieta cud

Kicia ma przypływ macierzyńskich uczuć. Do wyrośniętego jedynaka. Od kilku dni znów znosi mu myszy. To trzeba zobaczyć. Głowa Czarnej-Dzikiej w oknie z tłustą myszą w zębach, z pałającymi oczami domagająca się wejścia do środka. Wczoraj przez nieuwagę została wpuszczona. Zdobycz spoczęła na środku kuchni, a Kicia specjalnym matczynym miaukiem, którym się posługuje zawsze w relacji z synaczkiem pojękiwała z piętnaście minut, wołając swoje książątko. Zanim stwierdziła, że młody nie reaguje, nie ma go, nie chce prezentu. Ania daremnie próbowała wygonić ją z domu. W końcu kotka wniosła swoje mięsko pod biurko komputerowe i schrupała je pod moją ochroną. Słyszałam tylko chrzęst łamanych mysich kostek. Mniam, mniam.

Wielki Tydzień i nadchodzące obżarstwo wielkanocne nastraja do myślenia o diecie. Tyle tych różnych diet się narobiło i jest, i ciągle nowych przybywa! Żadna jednak, ani wegetariańska, ani wegańska, ani wiktariańska, ani dieta Kapuścińskiego dla chudzielców, ani odchudzająca, ani pięciu przemian, ani bezglutenowa, ani jaskiniowców, ani tralalala nie opiera się na najważniejszej dla żywienia się podstawie. Żadna!
Otóż od kiedy istnieje cywilizacja i swobodny dostęp do produktów rolnych, najpierw zastrzeżony dla klas wyższych, teraz powszechny - ludzie zatracili kontakt z rytmami czasu, z porami roku! Które to w przyrodzie rządzą tym, co zjada każda istota od zarania swoich dziejów.

Znam sporo osób od lat będących na takiej czy innej diecie. Przeważnie są z Miasta. I czas dzielą na pracę i urlop albo zimę w przegrzanych miejskich domach i wakacje w górach albo nad morzem. Przez cały rok jedzą te same warzywa, serki, owoce i piją te same napoje. Pominę tu jakość owych produktów, bo nie w tym rzecz.
Zauważyłam, że coś ich łączy, niezależnie od tego jaką dietę stosują.
W charakterze i temperamencie.
Pominę tu także popularne motywacje wegetariańskie, że 1) człowiek odżywiający się roślinami z pewnością awansuje duchowo i zdobywa czystość, dzięki której zaczyna należeć do wyższej kasty (motyw zaimpregnowany na zachodzie przez hinduistów); 2) nie jedząc mięsa uzdrawiają ziemię i chronią biedne zwierzęta (masowa manipulacja pseudo-ekologiczna), 3) nie jedząc mięsnych produktów dbają o swoje zdrowie (czasem konieczne u osób chorych, ale okresowo, bardzo rzadko: stale). To są iluzje, kryjące tak naprawdę całkiem inne przyczyny, najczęściej kompletnie nieuświadamiane sobie przez tych ludzi.
Powiem, co widzę okiem psychologa-amatora.
Oni lubią w ten sposób kontrolować emocje i świat. Dieta jest dla ich psychiki jak filtr przepuszczający jedynie wybrany rodzaj energii i izolujący ją od wpływów niekontrolowanych. Narzucają swój rytm światu. Izolują się. Odlatują i trwają w tym odlocie, jak w przeźroczystym ale nieprzepuszczalnym balonie. Czemu? Bo zjada ich lęk przed chaosem emocji i wrażeń, przed śmiercią, przed szaleństwem uczuć. Wszyscy są jakimiś fanatykami. Mniej lub bardziej. Zamkniętymi w swoim wybranym i sztucznym świecie. Pozamykanymi na różne sposoby. I daleko im do równości, wspólnoty, integracji ze światem jaki jest.
Moje spostrzeżenia na temat stanu fizycznego niektórych tych ludzi nie są najlepsze (choć nie we wszystkich przypadkach, które zależą od wrodzonej budowy ciała). Bezskutecznie jednak jest wytykać zagorzałemu i upartemu weganinowi, że z braku jakichś ważnych substancji, których odmawia swojemu organizmowi zalewa go flegma i trudno jest z nim wytrzymać na co dzień w domu, bo charczy, kaszle, odpluwa tudzież dokucza mu notoryczna swędziawka ciała. Albo fanatykowi głodówek, a w perspektywie niejedzenia, że ciało mu rzednie i blednie, depresja nań spada, seks nawet nie cieszy i związki się rozpadają. I tak nie posłucha. Nie usłyszy. Tę głuchotę powoduje kontrola umysłu poprzez dietę, jakiej uległ.

Jedną z ważnych idei osiągnięcia samowystarczalności żywieniowej we własnym gospodarstwie jest dla mnie powrót do rytmu ziemi i przyrody, zsynchronizowanie własnego ciała z porami roku i darami Matki Natury, odnalezienie podstawowego pulsu żywienia i życia tym samym.
(Ewa)

***
W prawosławnych kalendarzach dni postu oznacza się rybką, przeglądając kalendarz jest ich naprawdę sporo. Właśnie trwa 40-dniowy. I rozmawiając tutaj z ludźmi starszymi często słyszę, że poszczą właśnie. Na różne sposoby i z różnym natężeniem, czasami w intencji, czasami dziękczynnie. Myślę, że we współczesnym świecie ten sakralny wymiar postu zastąpiły diety. Tylko wymiar duchowy gdzieś się zapodział, więc cały proces nie działa już z taką siłą. Bo post zarówno dla ciała jak i dla duszy jest wskazany.
Moja babcia zawsze w piątek robiła jarskie dania. To był bardzo fajny zwyczaj. (Ania)

30 marca 2010

Humor mięsożerców

Tradycyjnie w Wielkim Tygodniu pracuje się wiosennie, uprząta się, czyści się, układa się, myje się, szoruje się. Ma to swoje zalety, rytualnie. Zanim trawa ruszy, zanim przyjdzie siać ogródek i go pielić to okna będą umyte, podwórko zgrabione, mieszkanie lśniące. I wiosenne słońce odbijać się będzie świetliście w przeźro-czystej szybie, a nie popaćkanej deszczem, wiatrem i roztopami. Powietrze w przewietrzonych pokojach nie będzie wirowało kurzem, wznoszonym przez rozbiegane wiosennie nogi ludzkie i zwierzęce, a będzie przewodziło czystą energię życia czyli pranę.
No, więc od rana zostałam zagoniona do mozolnych czynności, zgarniania kup śmieci (liściowo-patykowo-trocinowych), ładowania ich na taczkę i wywożenia do dołu za domem, takoż pilnowania kóz pasących się na ugorze. W przerwie gotowanie, zmywanie, karmienie zwierząt i siebie. Jak zwykle.
Ania znów krajzeguje, uprzątając teren pod ogródek przydomowy. W przerwach studiuje książki o budowie tuneli foliowych i uprawach pod nimi. I pyta:
- Co będzie na obiad?
- Pomidorówka.
- Fajnie. A na czym?
- Na nodze Tancerza.
- Ok.
Tancerz to kurczak, któremu udało się przeżyć zeszłego lata atak jastrzębia, przezimował w koziarni i został złożony na ofiarę niedawno. Ulubieniec Aniny.
Tak to właśnie brzmi, gdy człowiek zjada to, co hoduje. Swoich znajomych i bliskich braci mniejszych.
I jest to jak najbardziej uczciwe.
i pełne miłości, a jakże!
(Ewa)
***

... a mnie tylko pozostaje zacytować człowieka fajnie piszącego o gotowaniu: "Więc zamiast je wyrzucać – tak samo jak nie wyrzucam części świń czy krów – próbuję w najlepszy mi znany sposób oddać szacunek dla tego dzikiego nieba." cytowane za http://nalesnikiem-do-nieba.blogspot.com. (Ania)

29 marca 2010

Syr już jest

No, i Ania dopięła swego. Ser ulepiła, odsączyła i wyprasowała, uformowany w przedziurawionym metalowym garnuszku. Nic to, że przy okazji wiertarka padła! ale dwie dziurki są na wylot. Całą noc się prasował, a rano wylądował w solance na kilka godzin. Ja bawiłam się wieczorem w robienie żentycy (vel żętycy). To proste. Podgrzewa się serwatkę po serze podpuszczkowym do 90 stopni i jakiś czas tak kitrasi, a potem zbiera się do glinianego naczynia to, co wypłynęło na wierzch.
Wysła piknie. Ania zaraz ciepłej popiła (kusząco i smakowicie pachnie), ja resztę odstawiłam na zaś, coby trochę skwaśniała, jak Pan Bóg przykazał.
Z rana zerknęłam w blog Eugeniusza "Polskie sery" i co widzę? Nas widzę! Można spojrzeć i zgadywać: http://serypolskie.blox.pl/2010/03/Warsztaty-serowarskie-w-Czeremsze.html.

28 marca 2010

Palma i ser

Palmowa. Katolicka i prawosławna jednocześnie. To rzadkie. Na dokładkę zmiana czasu. Umówiona na 8 rano Ania trafiła o swojej 8 na 9. Choć w tej samej wsi. No, i pani D. już uroczyście ubrana z palmą w ręku gotowa do wyjazdu do cerkwi. Nie, żeby mleko przelewać w takim stroju.
- Poczekam, aż pani wróci - zapewnia czym prędzej Ania i wraca do domu. Tu trzeba przyjąć kolejną poprawkę czasową. Odświętna msza prawosławna, nazywana powszechnie liturgią trwa trochę dłużej, niż msza katolicka.
Niech ktoś zgadnie o ile.
Można się pomylić o... 4 godziny.
Czyli 1+4=5.
Zatem gdzieś w okolicach grubo po 13 pani D. wróciła.
W tym czasie pasłam kozy na ugorze w asyście psów i kota Jaśka.


Szukałam palmy, prawdziwej, wiosennej, ale nie znalazłam. Co prawda zieleń igłowego lasu nabrała już życia i świeżości, ale reszta jest jeszcze daleko... za Murzynami.



W końcu Ania przywiozła mleko, całe 4 litry (tyle daje krowa pani D. w jednym udoju) plus 2 z wczorajszego wieczornego. Za 1,5 zł za litr. Postanowiła ambitnie dzisiaj zrobić sama samiutka "nastajaszczij syr". (Do tej pory to ja produkowałam sery w domu, przez całe dwa zeszłe lata, uch).
Coś pięknego. Ktoś się biedzi, a ja - baraniczka na kolana, piwo w kuflu, książka w ręce i śpiew ptaków w uszach - tarasuję. Ho, ho!
Żadnych komputerów, żadnych laptopów, żadnych telewizorów, żadnych radi-ów. Tylko kotek Jasiek na kolanach i cisza wiejska w głowie, uszach i sercu.
Ach, zapomniałabym!
To, czego nie spotkałam daleko, znalazłam tuż koło chaty. Prawdziwa, nastajaszcza palma!

27 marca 2010

Pierwsza zaprawa

To był pracowity dzień. Rano przyszedł Mirko, 19-letni pomocnik rodem z naszej wioski. Chłopak pracowity i odpowiedzialny, ale ostatnio szybko rośnie... i przez to trochę mało wytrzymały. Dostępny tylko w weekendy i w ferie, bo jeszcze szkołę zawodową kończy.
Do 16-tej zeszło jemu i Ani wyciąganie gnoju z obory i wywożenie go taczkami częściowo do ogródka pod grządki i częściowo na pole.
Pogoda była zmienna. Wiatr gonił chmury, z których co chwila spadał całkiem ulewny deszcz. Podkusiło mnie dzisiaj akurat dokonać zaplanowanego malowania drzew wapnem. Mimo deszczu szpaler grabów na kozim wygonie dostał białe ubranka. Dęby i stara grusza rosną tam bezpiecznie. Młode brzozy i sosny już padły od ogryzienia. Przed rozpoczęciem sezonu wypasowego trzeba będzie jeszcze uprzątnąć stare połamane gałęzie, powycinać uschłe drzewka i dopieścić kilka innych detali, zanim kozy zaczną tam buszować w ciągu dnia.
Dziś po raz pierwszy w tym roku spędziły cały dzień na dworze. Pasły się w sadzie albo żerowały na ściętych gałęziach śliwy, podczas deszczu zaś kryły się w garażu, gdzie skonsumowały 2 worki trawy z jesiennego koszenia kosiarką, jakie ostatnio przywiozłyśmy od pani Heli. Starzy rolnicy nie lubią nic marnować i chętnie odstępują paszę, która im się już do niczego nie nada. A to trawę z trawnika lub podwórza, a to gałęzie z obcinanych drzewek i krzewów, a to obierki od ziemniaków, resztki warzyw czy liście z kapusty itp. Z wielką chęcią dają i cieszą się, że nic się nie marnuje.
Mirko na koniec dniówki dostał suty obiad (rosnący chłopcy przecież słonia mogą zjeść, zwłaszcza po takiej robocie), zainkasował tyle ile powiedział, że chce i rozstaliśmy się z obopólnym zadowoleniem.
Popołudnie okazało się spokojne, wiatr ustał i wyjrzało nawet trochę słońca. Odpoczynek przy zaimprowizowanym stole tarasowym zaczyna być wielką przyjemnością. Za blat służą stare drzwi od komory. I w tle niesamowity śpiew wiosennych ptaków...

26 marca 2010

Wiosenne porządki

Wczoraj Ania chwyciła wreszcie za bardziej mobilne, niż krajzega narzędzie, piłę spalinową. Aby wykarczować gęstwę śliwowo-akacjową w ogródku przed tarasem. Udało się, choć jest to dłuższa praca. Trzeba jeszcze wyciąć niektóre pnie (już częściowo ogryzione w zeszłym roku) za płotem.


Kupa świeżo ściętych gałęzi posłużyła zaraz kozom za żerowisko. Rustykalny, co najmniej 50-letni płot na razie pozostaje. Priorytet w budowie ma wewnętrzne zagrodzenie oddzielające zwierzynę od przydomowej części obejścia. Chcę tu posadzić krzewy owocowe, truskawki, jakieś zioła, a Ania organizuje postawienie folii pod pomidory i sałatę.
Nie będziemy wyorywać pozostających w ziemi korzeni drzew, a ułożymy na powierzchni permakulturową warstwę gleby.

Jak zawsze ujawnia się kłopot ze znalezieniem pracowników, chętnych do pomocy. Ci, co na ogół sami się zgłaszają muszą mieć motyw do pracy, a wiadomo jaki (zwłaszcza na wschodzie) przeważa. Na razie mają głównie motywację do picia i zabawy (świeżo pobrane zasiłki i renty), zatem musimy same sobie radzić. Potrwa to zapewne do świąt, i po świętach jeszcze trochę, bo przecież będą musieli wyleczyć permanentnego kaca.
Wróżę, że zjawią się, gdy już praca będzie łatwa i przyjemna.

25 marca 2010

Lisie podchody

Pamiętam początek naszej małej (na razie) hodowli kur. Zaczęła się jeszcze w dawnej chacie kilka wsi stąd. Ania kupiła na targu 5 wyrośniętych kokoszek i w gratisie dostała kulawego koguta, który wyglądał tak, jakby miał zaraz zdechnąć. Sprzedawca zwijał już majdan na targu i to były wręcz ostatnie poprzebierane sztuki. Przywiozła toto dumnie w pudle i wypuściła do garażu, bo jeszcze nawet kurnika nie było (w ciągu kilku dni postawiłyśmy go same ze starych wrót od zawalonej stodoły i kilku belek). Sypnęłam im ziarna. Kury chodziły między ziarnami jak głupie. "Może resztki z obiadu im zasmakują" - pomyślałam i przyniosłam jakieś gnioty kartoflane w starym garnku. Wszystko rzeczy, za które normalne kury dusze by oddały. I... nic. Kury krążyły po garażu, przyglądały się nowej sytuacji, pogdakiwały do siebie i srały beztrosko na jedzenie. "Zgłodnieją, to zmądrzeją" - stwierdziłam w końcu zniecierpliwiona i miałam rację.
Odkryły co się robi z ziarnem i innymi kurzymi smakołykami dopiero na trzeci dzień, już mocno wygłodniałe! Od tej pory nigdy tej sztuki nie zapomniały.
Kiedy już jadły i miały gdzie spać pojawił się nowy problem. Zaczęły się rozłazić, buszować po pobliskim lesie i polu i kusić zły los. Nie miały kompletnie instynktu obronnego i nie były świadome niebezpieczeństwa dopóki jedna z kur nie została zaatakowana raz przez dziką kotkę mieszkającą w lesie (matkę Łacia nota bene), a drugi raz przez jastrzębia, wtedy skutecznie. Kiedy jeszcze jedna zginęła pod dziobem latającego "bandyty", w kogucie (który przeżył i zaczął nabierać siły) obudził się instynkt i kury zaczęły odtąd bacznie obserwować niebo i krzaki.
Następnego roku czarna kura wyprowadziła 5 kurcząt. Niestety, za późno zauważyłam, że kwocze (myślałam najpierw, że zwariowała albo, że dostała ptasiej grypy) i uzbierałam jedynie 7 jaj, żeby jej podłożyć.
Kwoka genialnie opiekowała się dzieciakami i nauczyła je sygnałów ostrzegawczych, grzebać w ziemi i rozróżniać symptomy niebezpieczeństwa.
Niestety, już w następnym roku nie chciała usiąść. A reszcie niosek nie przychodziło to nawet do głowy. Tego roku rządził już drugi kogut, bo poprzedni padł w pojedynku z gąsiorem i ledwie żywy trafił na pieniek, a potem do rosołu.
Na szczęście zakwokała ("zakoktała", jak mówią tubylcy) kura, też czarna, naszej obecnej sąsiadki, i pani Wiera bardzo chętnie podłożyła jej nasze jaja, w liczbie 17. Dzięki temu nie musiała kwoce wybijać z głowy siadania, co czasem drastyczne jest i nawet bywa, kończy się śmiercią z przerażenia nurzanej w wodzie kury (celem terapii szokowej).
Wylęgły się dokładnie w dniu naszej przeprowadzki do Kresowej Zagrody. 15 małych żółciutkich kurcząt.
Do tego roku niewiele z nich przeżyło. Kilka. Reszta padła od wypadków i jastrzębia. To wielki problem dla wszystkich hodowców ze wsi. Mieszkamy wśród lasów, tak było, jest i będzie.
Ale o czym to ja chciałam?
A, o kurzym instynkcie samoobrony.
Wczoraj wczesnym popołudniem znów wywołał mnie na dwór nagły alarm koguta. Wypuściłam psy, które już wiedzą, że gdy kogut tak właśnie krzyczy (a nie inaczej) to trzeba bronić stada. Do tej pory zagrożeniem były jastrzębie, dlatego Kola zaczęła z miejsca biegać dookoła szczekając w górę na postrach. Kogut darł się tak długo, że zaalarmował pół wsi i już po chwili z czterech gospodarstw podnosił się koguci alarm. "Kryj się, kryj się, złe, złe!".
Dopiero po chwili zorientowałam się gdzie i co. Przyszła sąsiadka, już z dala opowiadając, że moje kury poszły się paść na Górę po drugiej stronie drogi i tam właśnie pojawiło się "coś żółtego", co uciekło w las, gdy krzyknęła.
- Kurdę, lis. Robi teraz podchody od innej strony...
Zabrałam psy i obeszłam dokładnie Górę, rozglądając się za jakimiś śladami lisiej jatki. Jednak nic nie znalazłam, a odliczone później kury pokazały stan podstawowy bez zmian. Dziewięć. Tylko drugi kogut, który doznał "bliskiego spotkania" przez kilkanaście minut odpoczywał po szoku, siedząc po prostu na ziemi jak gęś (co się kurom rzadko zdarza, chyba, że się wygrzewają w piasku).

23 marca 2010

Kot bojowy czyli Czarna-Dzika


Kicia ma już 4 lata. Jest naszym pierwszym "kresowym" kotem. Nastała po śmierci dwóch kotek, przywiezionych jeszcze z Warszawy (jedna z nich zdechła ze starości, druga zaginęła bezpowrotnie w lesie). Dostałam ją od naszych sąsiadów w poprzedniej wiosce. Kicia od początku jest wybitnie łowna, bez porównania z miejskimi kotami. Do domu nie ma prawa zajrzeć żaden gryzoń.
Wychowała 3 razy potomstwo. Okazując wiele instynktu macierzyńskiego. Nauczyła także swoje dzieci łowić myszy.
Od kilku miesięcy jest wysterylizowana. W domu są jeszcze 2 kocury, Łacio (tata) i Jasiek (syn), trzeba było. Trochę obawiałam się, że po zabiegu jej łowność zmniejszy się, ale nie. Mało tego, pozostała również "bojowość".
Kicia, od kiedy została pierwszy raz matką zaczęła bronić chaty niczym "kot bojowy". Przede wszystkim przed obcymi psami zachodzącymi w celach towarzyskich do naszych suk.
Wyglądało to tak: Kicia pozostawiała dzieci pod naszą opieką w domu i prawie cały czas spędzała na zewnątrz, siedząc na progu chaty albo gdzieś blisko. Jeśli na horyzoncie pokazał się jakikolwiek kundel zrywała się i wybiegała ku niemu jak rakieta z podniesionym sztywno ogonem. Ogon ma długi i cienki, ale wtedy jeżyła sierść na nim tak efektownie, że nagle, gdy tak biegła sprawiała wrażenie co najmniej dwukrotnie większej. Do tego w oczach morderczy błysk szalonej samicy, gotowej zginąć, a nie poddać się. I głos imitujący ryk tygrysa.
Żaden pies tego nie mógł wytrzymać. Każdy z piskiem strachu uciekał gdzie pieprz rośnie, z podkulonym ogonem. Każdy, mówię, niezależnie od wielkości, a bywały u nas całkiem spore wiejskie brytany.
Wspominam o tym, bo właśnie przedwczoraj wieczorem Kicia udowodniła, że nadal jest bojową kocicą, ba! czarną panterą!
Było już całkiem ciemno, gdy rozległ się jej okropny i straszliwy koci okrzyk wojenny w pobliżu tarasu, w gęstwinie akacjowej. Wyskoczyłam na dwór, wołając koty. Po chwili pojawiła się Kicia ze swoim przybocznym, Jaśkiem. Zjeżony stojący ogon i zapalone oczy świadczyły, że jest w ogniu walki obronnej.
Tylko przed czym? Tego nie udało mi się ustalić. W krzakach, wśród drzew trwała całkowita cisza. Gdyby był to pies na pewno słychać byłoby odgłos ucieczki, łamanych patyków, skowyt. A tu nic.

Wczoraj chyba wyjaśniło się kim jest ów nieproszony gość.
Około południa wywołał mnie na taras krzyk koguta. Znam to nagłe paniczne rozgdakanie. Kogut w ten sposób daje sygnał wszystkim swoim żonom, aby ukryły się przed drapieżnikiem.
Na moich oczach wyskoczył spośród bezlistnych jeszcze badyli rosnących koło przydomowego jawora - lis.
Natychmiast poszczułam go psami i uciekł w głąb lasu. Ale... trzeba się liczyć z jego niebezpieczeństwem dla drobiu. Kury w tej chwili najczęściej żerują w lesie (który zaczyna się tuż za chatą) i dopóki nie skończymy ogrodzenia tak niestety będzie.
Dobrze, że są psy. Oby to coś pomogło.

22 marca 2010

Dzieciaki

Dzieciaki rosną. To wspaniałe, móc obserwować rozwój istoty od początku, od jej czysto biologicznych pierwszych kroków, przez uspołecznianie i naśladowanie dorosłych zachowań po dorosłość. W przypadku kóz pełny rozwój odbywa się praktycznie w ciągu roku.
Koźlęta są coraz pewniejsze siebie. Codziennie biegają ze stadem matek i samodzielnie żerują przy nich w przydrożnych krzakach albo na spadłych zimą połamanych gałęziach leśnych drzew. Rosną im rogi. Widać już indywidualne charaktery. Z zapałem ustalają między sobą dziecinną hierarchię oraz komunikują się ekspresyjnymi pobekiwaniami. W tej chwili dominuje Klapaucjusz, pierwszy narodzony czyli najstarszy z tegorocznego stada. I pewnie tak już zostanie.
Dokarmiamy osobno Zuzię, jedną z bliźniąt białej Zofii. Brat (biały Józiek) jest bardziej od niej przedsiębiorczy w zagarnianiu dla siebie pokarmu, także mleka matki, kosztem siostry. Dzięki dokarmianiu Zuzia zaczyna stopniowo dorównywać ciężarem bratu.
Tak przywykła do tego karmienia, że czeka w napięciu na otwarcie boksu i jednym błyskawicznym zrywem wybiega na dwór, aby dorwać się do swojej miseczki pełnej kaszy z utartą marchewką i jabłkiem, albo wymieszanej ze zbożem. Po południu pozostaje na wybiegu jako ostatnia z dzieci i sama biegnie za Anią do domu w tym samym celu. Śmiało wchodzi do sieni, do kuchni, zagląda do pokoju, obwąchuje się z psami i kotami i czeka na obiad. Pałaszuje go szybko i radośnie, po czym trzeba ją szybko wynosić, bo... wiadomo... jak założyć kozie pieluchę? nie da się.

21 marca 2010

Wiosna, wiosna!

Wiosna, choć jeszcze pochmurna, to jednak w wilgotności swojej i zapachu parującej, ciepłej ziemi, w porannym śpiewie ptaków, wspomaganych przez piejące z nową mocą koguty, jest już wszechobecna i pewna.
W nocy padał deszcz, zmył część z płatów śniegowych zalegających na polu.
Na śniadanie wczoraj upieczony chleb (żytni na zakwasie) smakował tak, że właściwie można by go jeść z samym masłem albo i bez. Nawet kocur Łacio okazał się wielbicielem tego chleba i ciągle domagał się dodatkowych okruchów.
Przy okazji wczoraj powstała również pizza (z ostatnim kozim serem) na cieście na zakwasie.
Mogę już stwierdzić z całą pewnością: przyczyną moich dotychczasowych kłopotów z nadkwasotą były ulepszacze w pieczywie, ale i drożdże hodowlane! Od kiedy jemy potrawy robione na naturalnym zakwasie (ciasta słodkie, chleb, placki, pizzę oraz zalewajkę) żadne takie dolegliwości nie pojawiają się. Hurra!

Niemniej Anię zmógł katar i ból gardła. To delikatność warszawska, której się chyba do końca nie wyzbędzie. Ja to co innego, "zimny chów" od dziecka każdej zimy sprawił, że baaardzo rzadko poddaję się chorobie.
Od kiedy mieszkamy w warunkach wiejskiego prymitywu (tj. od 2005 roku), czyli w starych chatach drewnianych z piecem ścianowym i kaflową kuchnią, przewiewnymi oknami i wielkimi szparami w drzwiach, odporność wielce nam obu się podwyższyła. Właściwie chyba tylko raz coś mnie dopadło, po podróży w rodzinne strony przegrzanym pociągiem wśród kichających ludzi, a i tak utrzymało się ledwie 2 dni. Ania trochę więcej narzeka, ale prowadzi aktywniejszy tryb życia i częściej bywa wśród ludzi, skąd przywozi do domu zarazki. Ale w żadnym razie nigdy nie jest to taka grypa, jak w mieście, wlokąca się tydzień i dwa, albo i nawet trzy tygodnie, z bólami stawów i totalnym osłabieniem. O, nie.
Po kubku ciepłego mleka z miodem, kanapce z czosnkiem spać i wygrzać się pod kołdrą do południa, wystarczy aby przezwyciężyć wiosenny kryzys.

20 marca 2010

Codzienna świętość


Niedawno usłyszałam pytanie pewnego znajomego hodowcy mlecznych zwierząt, bardzo proste i praktyczne, a zatem jak najbardziej zasadne: W jakim celu hodujemy kozy?
No, tak rzeczywiście, nasze stado jest malownicze, ale przeciętne, gdy chodzi o mleczność. Przez zimę nie daje mleka i do pierwszej trawy kóz nie doimy, bo od wykotów w lutym matki karmią młode. W ten sposób trudno myśleć o zysku z nich. A podstawowym motywem prowadzenia hodowli jest przecież korzyść finansowa.
Właściwie dopiero teraz zaczynam się nad tym wszystkim (tj. nad zasadnością i korzyściami) zastanawiać poważnie. Do tej pory działania były spontaniczne, doraźne i podyktowane aktualnymi uwarunkowaniami, a nie jakimś świadomym planem.
Ale pod wypływem tego zapytania zaczęła się we mnie pojawiać odpowiedź, a tak naprawdę cała filozofia jako odpowiedź.

Oczywiście są inne korzyści z hodowli kóz, poza mlekiem i serami przez sezon ciepły. Kiedy kończy się mleko (u nas wypada to pod koniec grudnia) jest mięso, a zatem zysk w postaci innego rodzaju białka. Po jesiennej rui główny kozioł idzie na ofiarę rzeźną (że tak powiem religijnie, ale to ważne porównanie). Jemy go aż do Wielkanocy.
Pozostaje z niego skóra. Bardzo ciepła i efektowna po wyprawieniu. Wyprawienie kosztuje, ale ostatnio pojawiła się propozycja sprzedaży skór na bębny. Bo tylko kozie się nadają. Zatem można mówić o korzystnym-wykorzystaniu.
To, jeśli chodzi o wymierność ściśle materialną (materialistyczną wręcz).
O innym zysku, w rodzaju naturalnego nawozu pod grządki warzywne wspominać chyba nie trzeba.

Jednak dla mnie, dla nas, równie ważne, o ile nie ważniejsze są walory duchowe takiej hodowli. Poważnie brzmi, ale to jest mocny temat. I żeby go w ogóle ruszyć, trzeba zacząć od tego, że jesteśmy osiedleńcami z Miasta i mamy wykształcenie poza-rolnicze, abstrakcyjne i teoretyczne po prostu. Reprezentujemy jednak pewną całkiem aktywną obecnie siłę społeczeństwa, można śmiało stwierdzić: trend społeczny. Jego cechą charakterystyczną jest Świadomość. Taka świadomość, jakiej nie posiadają osiadli chłopi, którzy nigdy nie zmienili ani swojego miejsca zamieszkania, ani sposobu myślenia o świecie.
Tę świadomość charakteryzuje potrzeba powrotu do natury, ożywienia i wskrzeszenia kontaktu z Matką Ziemią, jakkolwiek to nazwał. Nawet, gdy nie idzie za tym praca na roli czy hodowanie zwierząt, to zawsze jest chęć przebywania pośród przyrody, oddychania świeżym powietrzem, jedzenia wiejskiej żywności, przebywania na co dzień z ludźmi, a nie z miejskimi odczłowieczonymi i zmedializowanymi cyborgami.
Świadomości towarzyszy na ogół inna wrażliwość. Przejawiająca się w potrzebie dawania i otrzymywania miłości w stosunku do zwierząt, naszych sióstr i braci mniejszych.

No, właśnie, to chcę powiedzieć. Istotą naszej filozofii i celem naszej (kompletnie odlecianej z punktu widzenia produkcyjnego rolnika) hodowli kóz czy kur jest także (o ile nie jest to najważniejsze jako motyw) doznawanie harmonii, uzdrawiającego spokoju i... miłość.
Ziemia ma swoją moc karmienia, dawania. Można ją sztucznie i świadomie pobudzić. Przeważnie motywem jest chęć zysku. Z obserwacji widzę, że każda specjalizacja wiąże się z uciskiem wobec gleby i zwierząt. Do produkcyjności - moim zdaniem - dobrze jest dochodzić naturalnie, w zgodzie z rytmem pór roku, przyrostem doświadczenia i zasobem własnych sił.
Każde pole wymaga opiekuna, który je czuje i obrabia z uwagą i troską. Przeważnie z ludźmi jest tak, że gdy wchodzi w grę chciwość, troska (a zatem i szacunek i ostrożność) szybko znika.
Produkcyjność nie może być celem samym w sobie. Może być satysfakcją, dobrem, obdarowywaniem innych potrzebujących, ale wszystko ma swoje granice. Łatwo je naruszyć, jeśli podchodzi się do rzeczy z ekonomicznym planem i ambicjami. I czasem samemu paść tego ofiarą (z czasem, gdy coś walnie w systemie albo we własnym kręgosłupie na przykład).

Nasze gospodarstwo rodzi się powoli (wciąż jest w powijakach), ale rozwija się z roku na rok w nas i poprzez nas i z nami, jako jego częścią składową, współzależną. Zwierzęta, które zamieszkują obejście, które obdarowują nas sobą, karmią nas, dostają szacunek, uwagę i prawdziwą wdzięczność.
To obcowanie z Sacrum. Codzienne, w pracy i znoju. Ale jakże jest ono piękne. Nie do opisania!

19 marca 2010

Kursu dzień drugi

Wczesnym ranem nad wsią, we mgle unoszącej się znad lasu i pól ciągnął się klangor dzikich gęsi lecących na wschód. Powitały mnie śpiewy wiosennych ptaków. Szkoda, że nie umiem określać ich rodzajów po głosie. Ale głosy znam doskonale. Może to kosy, może drozdy, może pliszki albo rudziki. Nie mam pojęcia.
Zapachniało dziś wszędzie wiosną.
Jak wczoraj odebrałyśmy resztę kursantów z wioski. Pani Marusia "cełuju nocz wariła syr" i spała ledwie dwie godziny. Trzeba podziwiać jej zapał. Minęła już siedemdziesiątkę. Ale pracowitością, uwagą w nauce, pilnością i ambicją nie ustępuje dużo młodszym od siebie.


Przeszedł drugi dzień kursu. Nauczyliśmy się robić ricottę (choć nie wyszła tak dobrze, jak chciałby główny serowar prowadzący, Krzysztof, to jednak wszystkim smakowała) i twaróg nieco innym sposobem, niż gospodynie zazwyczaj robią. Wiedza jak twórczo w praktyce wykorzystać serwatkę po serze jest bardzo cenna. Do tej pory ten bogaty w smaczne i wyjątkowo zdrowe białko serowe płyn szedł dla zwierząt. Skarmiałam nim kury, psy i resztę oddawałam naszej sąsiadce dla świń i indyków. Tymczasem robi się z niej jeszcze żętycę albo ricottę, w Polsce z dawna zwaną cygier (informacja od Eugeniusza). I dopiero tym, co pozostanie skarmia się zwierzęta.


Sery typu gouda, które wczoraj powstały zostały pięknie zaparafinowane.
A gołki podhalańskie, wczesnym ranem wyjęte z solanki, pokrojone i dane do zjedzenia uczestnikom bez wędzenia, na które było za wcześnie. Większości ich słony smak przypominał mocno fetę i podobał się, ale ja wolę wędzone serki i dlatego doprowadzę proces do wędzonego końca, gdy tylko zrobię jakiś ser.


A będzie to całkiem prędko, bo mamy z Anią zaproszenie do pani Marusi na ćwiczebne boje serowe w najbliższych dniach.
Po powrocie wyciągnęłam z piwnicy ostatni zeszłoroczny ser i spojrzałam na niego już fachowym okiem. Zrobiła mu się ciekawa, sucha, lekko pleśniowa skórka o zapachu grzybowym. Okazało się, że daje się ukroić nożem i choć już nieco podeschły, to zachował trochę wilgoci w środku. Najlepszym dowodem właśnie fakt, że nóż łatwo w niego wchodzi. Podobno niektóre dojrzałe sery są tak twarde, że trzeba je rąbać albo rozszczepiać sposobem! Zrobiłam go bez zaszczepienia żadną kulturą bakteryjną oprócz ulepienia w podgrzanej mocniej serwatce, na prosty sposób góralski. Minęło mu właśnie pół roku.
Dostał dziurek ("oczkowania", mówiąc fachowo). Jest łagodny i słodkawy w smaku.

18 marca 2010

Kurs Serowarski w akcji

Kursu Serowarskiego dzień pierwszy. Trwał od 9 rano do 18.00. Zabrałyśmy samochodem z naszej wioski jeszcze 2 osoby, pana Adama-Warszawiaka (osiedleniec) i panią Marusię. Pani Marusia, rodowita Białorusinka mówiąca tylko w śpiewnym rosyjskim, niespodziewanie dała wywiad dla ekipy białostockiej telewizji, opowiadając malowniczo jak robi ser żółty z twarogu gotowanego w mleku i mieszanego z masłem. Okazało się, że nawet prowadzący Genio Mientkiewicz nie znał tego przepisu (choć mnie trafiło się jeść taki ser na agroturystycznej kwaterze nad Bugiem w okolicach Włodawy).



Nastroje bardzo pozytywne ogólnie. I żętyca wszystkim smakowała.
Na koniec odbyła się degustacja znanych serów zagrodowych.



Po nakarmieniu i napojeniu kóz, kotów i psów, na obiadokolację Ania spróbowała zrobić placki z jabłkiem na zakwasie (zamiast na drożdżach). Uzyskała piękny szlachetny smak (mówiąc w stylu Genia).

17 marca 2010

Intensywność

Nasze psy i koty najczęściej jedzą tradycyjnie i zdrowo. Źródłem zaopatrzenia okazuje się co rusz zaprzyjaźniona sąsiadka ze wsi. Trzyma kury, 2 razy a może 3 razy więcej od nas. Karmi je swoim ziarnem, szczodrą ręką, po gospodarsku. Przeważnie pszenicą, którą specjalnie sieje na najlepszym zagonie. Kury dobrze się jej niosły prawie całą zimę (w przeciwieństwie do naszych, ale inaczej karmionych), ale co jakiś czas od początku zimy któraś z nich pada. I albo już zimna trafia do psiego garnka, albo ledwie żywa traci głowę i też tam trafia. Ania robi naukową sekcję, patroszeniem zwaną i zawsze stwierdza przyczynę zgonu, rozpadająca się wątroba i otłuszczone serce. Kury są przekarmione.
Nasza sąsiadka dobrze o tym wie. Ale nie zależy jej. Prowadzi "chów intensywny". Na wiosnę kupuje kurczęta, odchowuje je, zaczynają się nieść w drugiej połowie roku, a przez ten czas kończą się poprzednie nioski.
Ja prowadzę kury sposobem mojej mamy, nie-rolniczki. Zwyczajnie je lubię, i tyle. Na żadnej intensywności mi nie zależy. Karmię je 2 razy dziennie, gotowanymi obierkami z ziemniaków i warzyw zmieszanymi z osypką kupioną na targu albo ziarnem owsa (bo tylko takim dysponuję z naszego pola), czasem trafiają im się jakieś inne resztki z kuchni. Latem oczywiście dostają mniejsze dawki, za to żerują właściwie gdzie chcą, też w lesie.
Rozmnażam stado naturalnie, tj. pozwalam kwoce usiąść na jajach i wyprowadzić kurczęta. To o wiele wygodniejsze od czuwania nad nimi z klatką, specjalną karmą i czasem jeszcze lampą dogrzewającą w zimne noce. Kwoka pilnuje ich najlepiej i uczy odpowiednich zachowań, np. lęku przed jastrzębiami. Co prawda młode kury, wyklute w połowie maja zaczęły mi się nieść dopiero w styczniu, ale za to zdobyły świetny rozpęd, dają codziennie duże jaja w twardej skorupce i padać na wątrobę nie mają zamiaru. Nioski żyją u nas średnio 3 lata i przechodzą jeszcze całkiem żwawe na drugi świat. A wybranki losu potrafią dożyć naturalnego zejścia w wieku 6 lat, niosąc się i kwocząc prawie do końca. Co prawda mięso ze starszych sztuk na pieczeń się nie nadaje, ale wiadomo, że dobry rosół gotuje się 2 godziny 20 minut na kuchni. I najstarsza kura w takim zmięknie. Nie mówiąc o zdrowej wątróbce z cebulką.

Kisiel raz jeszcze

Wczoraj zmieniłam zdanie o kisielu owsianym. Zostałam poczęstowana u pani Heli, dawnej właścicielki naszej działki. Objaśniła mi dokładnie jak go robi. Doszłyśmy do wniosku, że różnica w smaku na plus wynikła stąd, że pierwszy raz wypróbowałam "czysty kisiel z owsa", tj. zrobiony jedynie z mąki owsianej i drożdży, do tego świeżo zrobiony. Ten smak jest dla znawców tematu.
Pani Hela dodaje dla jego złagodzenia kilka łyżek mąki pszennej oraz 1/3 torebki płatków owsianych. Poza tym w ogóle nie używa drożdży hodowlanych, jedynie zakwasu. Na dokładkę trafił mi się kisiel kilkudniowy, który już się mocniej zakwasił i goryczka znikła.
Posypała go cukrem, polała oliwą z oliwek i ukroiła jeszcze do tego chleba.
- Lepszy byłby olej lniany, ale nie byłam jeszcze na targu w Hajnówce i nie mam.
Zjadłam ze smakiem. I kilka łyżek nasyciło mnie.
- Ja go często jem cały rok. Dobrze się po nim czuję.
Pani Hela ma już 77 lat. Jest aktywna i samodzielna, jeździ na rowerze. Jak zresztą większość tutaj starszych ludzi.

16 marca 2010

Kisiel z owsa i chleb żytni. Własny, tradycyjny.

Na Podlasiu ludzie nie wiedzą co to zalewajka, choć znają zupę z chleba (u mnie w piotrkowskim regionie zwaną "zupą dziod") i mówią na nią "kapłun" (z akcentem na ostatnią sylabę).
W okresie postu przedwielkanocnego jedzą także coś nam kompletnie nieznanego. Jest to kisiel owsiany.
Przyrządza się go ze zmielonego w śrutowniku ziarna owsa, które stoi przez noc, fermentując z dodatkiem drożdży. Niektórzy przyrządzają go z płatków owsianych. Dokładnego przepisu nie znam. Podaje się go na słodko. Z cukrem, z miodem albo słodkim syropem.
Niedawno byłam poczęstowana takim kisielem.
Ma kleistą konsystencję i szary kolor.
Łoj, trudno go było przełknąć... tak jest gorzkawy i ostry w smaku.
Chyba nie nauczę się go robić. Choć wszyscy zachwalają jego właściwości. Zbija podobno podwyższony poziom cholesterolu. Dlatego pewnie lubują się w nim starsi ludzie.
- To normalne, że jest taki... gorzki? - spytałam grzecznie.
- Tak, taki musi być.
- Zdaje się, że trzeba go jeść od dziecka, żeby się do niego przyzwyczaić.
- Prawda, specyficzny jest.
...
A u nas kolejne zmagania z pieczeniem chleba, tym razem zaczyniony został chleb na mące żytniej i na samym zakwasie. Bez dodatku drożdży. I upadł kolejny mit że bez drożdży się nie uda, ciasto nie urośnie. Urosło, dość dobrze. Chleb pieczony był w piekarniku w garnku glinianym. Skórka dolna trochę zbyt spieczona, smak dość charakterystyczny ostry, raczej niekwaśny. Jest dobrze. :-))) CDN.

15 marca 2010

Psie humory


Nasz pies pasterski, suka o imieniu Kola ma już 4 lata. Niestety nie pozwala się rozmnożyć w zgodzie ze swą rasą (owczarek niemiecki). Ma właśnie doroczną cieczkę, i co? Z pewnym trudem ustaliłyśmy miejsca zamieszkania potencjalnych partnerów dla niej z analogicznej rasy. I przybyłyśmy z delikwentką w kulminacyjnym momencie cyklu (10 dzień). Że jest to właśnie taki świadczyły nocne wycia Ufa i Nola tuż pod domem, dwóch kudłatych mieszańców z naszej wioski. Niestety, skończyło się jak zawsze wielkim obciachem. Kola zjeżyła się na widok samca, zaparła czterema łapami w ziemię, podkuliła ogon i wyszczerzyła ostrzegawczo zęby. Nie pomogły żadne namowy, prośby ni rozkazy. Trzeba było wracać z nią do domu.

14 marca 2010

Postne jadło

W naszej wiosce panuje prawosławny post 40-dniowy. Oto jak wygląda klasyczne postne jedzenie na w naszych stronach.


Składniki potrawy nazywanej śledź w oleju z cebulką.
Weź śledzia litewskiego solonego i wymocz w wodzie kilka godzin. Wypatrosz, obierz ze skórki, pokrój na dzwonka albo w kostkę.
Weź cebuli tyle, ile lubisz, obierz, posiekaj na drobno.
Polej całość olejem lnianym. Koniecznie lnianym, jak to przed Wielkanocą. Można go kupić w wyżej widocznych pojemnikach szklanych po 6 złotych za 200 ml np. na targu w Hajnówce.
Dodaj pieprz do smaku. Odstaw na kilka godzin do przegryzienia.
Smacznego!

13 marca 2010

Przepisy i życie

Wczoraj Ania była na wykładzie na temat wypełniania wniosków o dopłaty unijne, prowadzonym przez pracowników Agencji Rolnej. Przyszli głównie starzy ludzie, rolnicy na wymarciu. W rezultacie wróciła w dziwnym humorze.
- Jest tyle przepisów, tyle w nich kruczków i haków na zwykłego biednego rolnika, że naprawdę nie wiem, jak sobie ci wszyscy starzy ludzie z tym radzą! To mnie przerasta!
Teraźniejszy typ dopłat ma skończyć się w 2013 roku. Wtedy zaczną po obejściu grasować urzędnicze kontrole. Będą wymagać odpowiedniej wielkości okien w stosunku do powierzchni obory, ilości zwierząt na metr kwadratowy, płaskich wejść do obory i chlewni, osobnych pomieszczeń do przetwarzania różnych rzeczy, i kafelków. Jeśli to, i wiele innych wymogów (np. drabinki aluminiowe na wozie z sianem) nie będą spełnione zabiorą dotacje na pole i uprawy.
Co prawda "nasi na wschodzie" jakoś się nie przejmują. Jak dają pieniądze, to biorą. Głupi by nie wziął. Nie da się ich przeznaczyć na inwestycję, gdyż trzeba z czegoś KRUS opłacić, no i za resztę coś wypić, w odpowiedniej ilości. Leżąc pod przysłowiową gruszą na miedzy.
Ziemia jest tu tak słaba, że gdyby nie dotacje rolnictwo by zanikło lub pozostało w formie wegetacyjnej typu: dziadek i babcia gospodarzący na kilku hektarach i dokarmiający dzieci i wnuki w wielkich miastach, a żyjący z renty i drobnej sprzedaży, jaj, mleka i mięsa.
- Ja to mogę za sto złotych przeżyć przez miesiąc - chwali się nasza sąsiadka. Ale ma zawsze co do garnka włożyć, tym się różni od oszczędnych emerytów z miasta. Kupuje jedynie sól, cukier, herbatę i kawę. No, i chleb i mąkę na ciasto.

12 marca 2010

Tradycyjne smaki

Dla wszystkich zainteresowanych naturalną tradycyjną żywnością podsyłam link do artykułu i ewentualnej dyskusji: http://ww.org.pl/strona.php?p=1891&c=6626
I pytanie: czy możliwe jest stworzenie lokalnego rynku i wypracowanie bardziej świadomego modelu konsumpcji?
Czy większość np. powyżej 90% zachowań determinuje cena?
Zapraszamy do weekendowej dyskusji :-)
Pozdrawiam, Ania

11 marca 2010

Własny chleb


Wczoraj odbyło się kolejne pieczenie chleba, w piecu chlebowym. To trudna umiejętność. Trzeba poznać swój piec. Ile się rozpala, kiedy wygarnąć żar, jak ustawić w nim blachy, kiedy wyjąć wypiek. To dopiero drugi raz, gdy chleb naszego wypieku nadaje się do zjedzenia przez człowieka (pierwsze wypieki, z racji twardości i słabego wyrośnięcia dostały się kozom).
Tym razem było trochę opóźnienia z powodu zimnych mroźnych nocy. Ciasto z zakwasem nie rosło tak, jak powinno, fermentacja malała w nocy i wzmagała się dopiero, po napaleniu w piecu. W tym przypadku zatem cały proces zaczyniania ciasta i wypieku trwał o jeden dzień dłużej.
Następny w planie jest chleb na samym zakwasie. Dotąd przetestowałyśmy chleb na zakwasie z dodatkiem odrobiny drożdży sklepowych.
Jeszcze wiele przed nami. Trzeba dorobić się własnego ziarna i młynka, wtedy będzie można mówić o spełnieniu.
Wnioski na teraz: chleb z pieca chlebowego opalanego drewnem brzozowym i olchowym, nawet z odrobiną drożdży hodowlanych (przypomnę, zakwas to drożdże dzikie) nie powoduje zgagi. A mówi to ktoś, kogo chleb warszawski wygnał na dzikie pola.

Wczoraj na targu baba sprzedawała chleb z chlebówki, razowy na zakwasie z drożdżami za 8 złotych z niewielkiej blachy.
Ostatnio trochę się ruszyło z modą na takie chleby, nawet w naszej okolicy. Wciąż na wsiach są kobiety znające tajemnicę wypieku i posiadające piec chlebowy. Przestały jednak dawno to robić, bo za dużo kłopotu. Okoliczne piekarnie, z Nurca, z Kleszczel, z Hajnówki mają dobre wypieki (do których warszawskie nawet się nie umywają), ale dla zgagowców i one bywają niebezpieczne. Poza tym w szybkim tempie tracą swoją jakość, kruszą się, pleśnieją, rozłażą. Od jakiegoś czasu na piątkowym targu w Czeremsze można spotkać kobiety z pobliskich wsi sprzedające swojski chleb.

9 marca 2010

Bezcenność

Ceny płodów rolnych są od czapy. Cywilizacja zepsuła proste i uczciwe relacje cenowe, tworząc masową taniochę i deprawując tym potencjalnych klientów. Nic się nie przekłada na rzeczywistość.
Jaja od wiejskiej kury, karmionej pszenicą i kartoflami, swobodnie chodzącej po podwórku i mieszkającej w kulturalnym kurniku, w naszej okolicy kosztują na targu 10 złotych za kilogram. Na kilogram wchodzi 15-16 jaj, zależnie od ich wielkości i wagi.
Idą święta wielkanocne, które po raz pierwszy od dłuższego czasu wypadają w tym roku w jednym terminie, katolickie i prawosławne. Popyt więc się zwiększył i stale zwiększa. Są też przypadki, że baby i za 12 złotych upchną kilo jaj. To akurat dobra cena, dwukrotnie wyższa od tej w sklepie. Ale czas prosperity jest krótki. Po świętach pewnie nie będzie tylu chętnych na dobre jedzenie, ludzie znów przerzucą się na marketowe sztuczne jaja (w podobnym sensie jak sztuczny miód).
W zeszłym roku kilogram jaj kosztował 8 złotych. W tym może pozostanie ta dziesiątka, kto wie.
Na wsi problemem jest zbyt. Sprzedaż jest niegwarantowana. Raz ktoś kupi, dwa razy nie. Jaja zatem rozdaje się rodzinie albo znajomym za darmo. Bo szkoda, żeby się psuły. I tacy ludzie, przeważnie mieszkający w mieście są znarowieni. Uważają, że jajo samo się znosi, a kura sama się żywi i że to nic nie kosztuje. Gdy powiesz komuś znajomemu z Miasta cenę 10 złotych (nie daj Bóg 12!) to się skrzywi, może i kupi, ale już więcej nie zechce tego zrobić, bo uważa, że to zdzierstwo.
W rezultacie trzyma się mniejszą ilość kur, niż można by, dla innych. I wysoka cena musi trwać. A ci inni sami skazują się na sztuczne, coraz bardziej zatrute jedzenie.
Wnioskuję: jaja od moich kurek są bezcenne. Podobnie mleko kozie, sery i mięso. BEZ-CEN-NE, panjatno?

8 marca 2010

Założenia

Ekonomia i rolnictwo. Pieniądz i życie. Człowiek i zwierzę-rośliny. Gdzieś tu leży zgubiony klucz. W necie można znaleźć strony, miejsca, informacje mówiące o tym, że ludzie zwariowali.
Nie jestem ludzie.
Na tyle, na ile nie jestem ludzie i na ile pozostaję człowiekiem decyduję o sobie. I o zwierzętach mi podległych. A one o roślinach im (i mnie) podlegających.
Moją ekonomią jest życie. Ekonomią zwierząt jest przetrwanie gatunku. To są nasze wspólne interesy, choć hierarchiczne. A nie-produkcja dla was, nie-człowieków.
Samowystarczalność. Ziemia daje tyle, ile potrzebuję. Ile potrzebują moi bliscy. I w przyszłości bliscy moich bliskich.
Moją fizycznie ograniczoną pracą nie produkuję nadmiaru. Po co? Chcesz, aby było coś z mojej ziemi, roślin i zwierząt dla ciebie?
Zaprzyjaźnij się. Daj coś w zamian. Pracę, wartość, śpiew. Utwórz wspólnotę.
Taka jest wspólnota.
Stworzymy ją.
Inaczej, chadzajmy swymi innymi drogami.

7 marca 2010

Dlaczego kozy


Dlaczego kozy? A nie na przykład konie czy lamy, alpaki albo strusie? To typowy rozrzut hodowlany u osiedleńców-pionierów, zdobywców na nowo ojczyźnianej ziemi niczyjej.
Zaczęło się od potrzeby swojego mleka, jeszcze na "cudzym". Ziemi wtedy było do dyspozycji tyle, ile przydzielano kiedyś emerytowanym rolnikom, pół hektara wokół domu. W większości była to łąka, i kawałek starego sadu.
Krowa wydawała mi się i nadal wydaje wielka i straszna w swojej wielkości. Może kopnąć, machnąć ogonem przy dojeniu i człowiek wychodzi z obory z lajpem na twarzy albo podpierając się na jakimś kosturku. Trzeba być z nią obznajomionym od dziecka, dobrze czytać reakcje i odpowiadać w jej języku. Albo być przynajmniej silnym i młodym, aby ją okiełznać.
Krowa daje za dużo mleka na potrzeby jednej czy dwóch osób. A za to żre tyle, że trudno tym dwóm osobom zebrać własnymi mięśniami stosowną ilość siana na zimę. Mam na myśli osoby nie ze wsi, rozwijające do tej pory mózg, a nie bicepsy. No, i kiedy się cieli stwarza wiele problemów.
To był argument za kozą.
Koza jest nieduża, łatwa do opanowania, a do tego miła i kontaktowa.
W życiu realnym prędko pojawiły się argumenty przeciw. Trzeba im było sprostać.
Koza jest ruchliwa, nie znosi uwięzi, bo nie pasie się wtedy. Woli przy tym zjadać krzewy, ogryzać korę z młodych drzew, niż paść się jak Pan Bóg przykazał na płaskiej łące.
Na pierwszy rzut poszedł ogródek kwiatowy z odwiecznymi "babcinymi" irysami i narcyzami, także przebiśniegi, krokusy, zginęły też spod okien malwy, bezpowrotnie. Padło winne grono, maliny i krzewy porzeczek, czerwonych i czarnych. Również dziki bez.
Przy kozach pojawia się zatem ważki problem ogrodzenia. Skutecznego ogrodzenia.
Może nim być zwykły płot ze sztachetami (estetyczny), o ile nic przy nich kupą nie zalega takiego, na co można by się wspiąć i przeskoczyć go. Metr dziesięć, metr dwadzieścia wystarczy.I furtka musi być szczelnie zamykana. Każda niedoróbka, czy słabość płota (wyłamana sztacheta, osłabiony słupek, niezamknięta furtka) prędzej czy później jest wykorzystywana przez kozią inteligencję do sforsowania płota i szczęśliwego buszowania po cudzym.
To jest argument przeciw.
Za to koza je tyle na tydzień, co krowa w ciągu jednego dnia. Siano może być zbierane późno, przerośnięte, zachwaszczone, tym lepiej im smakuje. To zaleta.
Jednak dojność kozy w dużej mierze jest mityczna. Mieć kozę, która daje 3 litry mleka dziennie, nie zasusza się sama w okolicach grudnia, a nawet można ją doić dwa-trzy lata bez zakocenia to spory ewenement, w rodzaju krowy-rekordzistki. Codziennym doświadczeniem z kozami jest fakt, że dają średnio 1,5 litra mleka na dzień przez ciepły sezon i przez zimę do pierwszej trawy jest się bez mleka zupełnie.
W takim wypadku pojawia się wyjście. Kozy mnożą się częściej i łatwiej, niż krowy. Ich ciąża trwa 5 miesięcy, a nie 9. Rodzą łatwo, przeważnie dwójkę koźląt. W tym tempie przyrastają do kwadratu ilościowo. Z jednej kozy na drugi rok można mieć 3, na trzeci rok 6, na trzeci rok - 12... Oczywiście to teoria. Bo są wśród potomstwa ciąże pojedyncze oraz rodzą się także koziołki.
A z koziołkami trzeba coś zrobić. I trzeba się tego nauczyć. Nie ma to tamto. Warto podkreślić tu fakt, że hodowla kóz oprócz mleka i sera daje również mięso. Zdrowe, chude, soczyste i smaczne.

Może na dziś skończę wykład dla potencjalnych koziarzy z miasta, którym się marzy własne mleko i sery.
Podam jedynie gołe fakty.
Zaczęłyśmy od kupienia jednej dojnej kozy z koźlęciem płci męskiej, jednej zakoconej kozy i jednej jałóweczki. W 2006 roku. Obecnie, w 2010, mamy z nich (przy pewnych manewrach z kozłami) 7 matek dojnych i 10 tegorocznej młodzieży (na 7 kózek są 3 koziołki).

Przed siewem

Trudno się zaczyna gospodarzenie, gdy niewielkie ma się o tym pojęcie praktyczne. Owszem, moi rodzice byli posiadaczami kilkunastoarowej działki i wiem od dziecka co to hodowla drobiu, baranów i innych zwierzaczków czy uprawa warzywnika albo sadu. Ale wiele się zmienia, gdy powiększa się przestrzeń upraw i wszelkie decyzje zależą od ciebie, od nikogo więcej.
Wysłuchuję rad tutejszych rolników. Znają życie i swoją ziemię. Są może nie na czasie z nowinkami, ale można dużo się od nich dowiedzieć. Np. jak sprawić, aby wybrane drzewo uschło i można je było wyciąć bez zawracania sobie głowy procedurami. Albo którędy przewieźć takie, które wycięło się bez uschnięcia (ale z własnej ziemi, oczywiście). :-)

Burzymy mózgi już od początku lutego na temat co i jak obsiać.
Na przykład warzywnik chcę upermakulturnić, wykorzystując nawóz kozi i kurzy i słomę owsianą z zeszłego roku. Ania stawia folię pod pomidory i sałatę. Ugór na razie zostanie jak jest, dosieję tam jakieś kępy ziół, zresztą i tak jest ich tam naturalnie trochę (mniszek, dziurawiec, wrotycz, jaskier, no, i wrzos, które kozy bardzo lubią). Służy nawet późną jesienią jako wypas. Kozy ze smakiem wciągają nasiona traw i ziół w porze, gdy już tylko one sterczą spod śniegu. Zatem to, co dla rolnika posiadającego krowy jest mało wartościowe (tzw. przerośnięta trawa), dla koziarza nadaje się świetnie. A krzewy i samosiejki niech rosną, jeśli nie zginą w zębach zwierząt, przetnie się je za kilka lat. Czeremchy powinny w końcu zacząć owocować (robią to dopiero po kilku latach). Być może bowiem odważymy się na postawienie tam za rok-dwa pasieki.