6 lutego 2011

Przedwiosenny uśmiech i pierwsza złość

Najpierw zerwał się wiatr z zachodu i sprowadził deszcz, który padał przez większość wczorajszej nocy. Deszcz odkrył glebę w dużym procencie, choć pozostałości ze śnieżnych gór były jeszcze dość potężne. Zrobiło się na tyle ciepło, że musiałyśmy po jednorazowym przepaleniu pieca c.o. (w godzinach 12-15) otworzyć na stałe otwór wiodący na poddasze i wypuścić z mieszkania nadmiar gorąca. Ponieważ zabrałyśmy się za pewne prace krawieckie wymagające przestrzeni spędziłam na owym poddaszu ponad godzinę, w krótkim rękawku i nie poczułam żadnego wychłodzenia.
Dzisiaj przepalam jedynie w ścianowym, po południu. Śnieg zanikł do niewielkiego procenta, a woda wsiąkła w ziemię. Kury wypuszczone na dwór nieomal oszalały ze szczęścia. Dzioby uśmiechnięte, chodzą dostojnie za prowadzającym je Ancymonem, który troskliwie i kurtuazyjnie (koguty są uosobieniem prawdziwej męskiej galanterii, jakby ktoś nie wiedział) woła swoje żony do każdej odsłoniętej kępki starej trawy czy skrawka czarnoziemu zdatnego do przegrzebania i zjedzenia.
Kozy pobekiwały z otwartej obory, chętne wybrać się także na wiosenny spacer. W takim razie Ania, wiedziona dobrym sercem wypuściła po raz pierwszy wszystkie dorosłe i młodzież z boksów. Chcąc poprowadzić całe stado w sąsiedni las, na przedwiosenne ogryzanie gałązek. Ale dzieciaki, przerażone nie zechciały opuścić ulubionych pieleszy, a ich matki zaczęły się nagle na poważnie ze sobą... prać.
Najpierw było czarna na białą i ostry pojedynek na rogi między Zośką a Dziunią. Trzeba je było rozgonić siłą, bo rzecz nie wyglądała miło i mogło się skończyć jakimś pośliźnięciem i niekontrolowanym upadkiem...
Kiedy Zofija pomaszerowała za zawziętość do kozy, Dziunia zaczęła ganiać drugą białaskę, Miśkę. Włączyła się do pomocy Kazia i... na tym skończył się spacer. Kozuchy-matuchy wróciły do boksów.
- Strach się bać co będzie na wiosnę, gdy wyjdą na pastwisko! - mówi Ania.
- E, ustalą między sobą raz na początku, która najsilniejsza, która którą rządzi i pogodzą się. A dzieciaki muszą przywyknąć do wychodzenia i coraz dalszych dystansów poza oborę. Nic na szybko - pocieszam.
Bo z rozpędu i niektórym koźlętom się dostało. Na szczęście mają szybkie nogi i odskakują od wściekłych matek i ciotek łatwo i daleko jak pchełki.


Natomiast Gusia znika na całe godziny już od kilku dni, gdy tylko zaczęło "puszczać". Przeważnie odnajduję ją w sadzie, gdzie usiłuje paść się na zeszłorocznym pastwisku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz