21 lipca 2012

Psychodelia na Podlasiu

Piątek przed festiwalem zaczął się jak zawsze pod górkę. Zmęczenie, nie tylko nasze, ludzkie, ale i tzw. materiału. A to sito się zatkało i nie dało odetkać, a to drugie nie chciało się dopasować, a to farba schła za szybko. Nareszcie ruszyło, po dwugodzinnej nerwowej zabawie. I dało się wydrukować do godziny mniej więcej 16. Potem pakowanie w torebki, wszystkiego w pudło, pudła do samochodu, prędki obrządek biednych, dziczejących ostatnio kóz, przebieranie się w jakieś wyjściowe ciuchy i na imprezę.
Luda najechało się w tym roku ze dwa raza więcej, niż w zeszłym. A w zeszłym było ze dwa raza więcej, niż w poprzednim... Moda na podlaskie klimaty systematycznie rośnie do kwadratu, co można też zobaczyć na tym samym (tj. ilości przyjezdnych) np. w święto Spasa na Grabarce.
No, więc zjechały inteligenckie sfery z wielkich Miast, zapełniły jedyny czynny sklep po godzinie 18 (a jakże, podlaskim zwyczajem olewa się możliwość dodatkowego zarobku), częstokroć stylizując się w kolejce do kasy, aby ukazać najnowsze miejskie pozy i ciuchy wraz z wyszukanym słownictwem. Prym w zakupach wiodły kalafiory i insze wegetariańskie przysmaki oraz piwo.
To piwo, na które i ja, po ciężkim dniu pracy żem się skusiła, a było jedynie z moich strawnych perliste z Lublina, stało się w połowie koncertu przyczynkiem do zaznania nowych muzycznych wrażeń.
No, ale od początku. Początek odbył się jeszcze za dnia, gdy Słońce znajdowało się pod linią horyzontu (w rzeczywistości nad, ale w horoskopie rysuje się kierunki na odwrót), czyli w szóstym domu, odpowiadającym znakowi Panny, tj. w sferze służby, pracy, usług. Dostarczyłyśmy ostatni gotowy towar do centrum zarządzania i przeszłyśmy się po kiermaszach. Z miodem, książkami, płytami, gadżetami, ceramiką (tu powitanie z Jurkostwem i ich dzieciarnią), alkoholami słowackimi, lizakami, popcornem, i żubrem w plastikowych kuflach.
Z pośpiechu i notorycznego przemęczenia nie wzięłam ze sobą zdjęcioroba, ale pojawił się Klaudiusz, nasz sąsiad zza lasa, więc pewna dokumentacja pierwszego dnia festiwalu istnieje. Podiwejte buteleczki.
Doszło do otwarcia imprezy, które nas ominęło, ale od czego zapis kamery. W owej porze lud jeszcze się nie zbiegł, bo szósty dom każe raczej kończyć różne przygotowania i sprawy organizacyjne, niż zaczynać rozrywkę. Dlatego też pierwszy zespół, czeski Bezobratri miał najtrudniej, grali wobec publiki, która nie skupiła jeszcze swojej uwagi na scenie. Oto zajawka.
Umieściłyśmy szczęśliwie nasze zmęczone tyłeczki na najwyższym podium dla publiczności, skąd był najlepszy widok na scenę i na morze głów, które zaczęły stopniowo przybywać i tłoczyć się poniżej. Kocyk na kolanka, w torebce piwo, pełna wygoda odbioru. Słońce schyliło się tymczasem całkiem i zaczęło mijać linię horyzontu, którą w horoskopie zwie się Descendentem (po polsku Schodem). Jest to wejście w siódmy dom, odpowiednik widowiskowego znaku Wagi, którym zarządza Wenus, patronka sztuki. Na scenę wyszły nasze czeremszańskie gwiazdy.
Muszę przyznać, że Basia ma czuja do świetnie wybranych astrologicznie momentów, choć przecież na astrologii się nie zna. Ale właśnie osoby działające publicznie często są podłączone pod prądy i rytmy planetarne na takiej intuicyjnej zasadzie. Nie potrzebują żadnych rachub i kalkulacji zatem, niebo nimi rządzi bezpośrednio, a raczej poprzez nich nami, prostym szarym tłumem.
Basia urodzona w znaku Wagi tak samo w momencie zachodu Słońca, z urodzeniową koniunkcją Wenus i Jowisza, która obecnie również ukonstytuowała się na niebie w znaku Bliźniąt, jako organizatorka festiwalu miała zatem bardzo dobry czas. Luda jak nigdy zebrało się mnóstwo. Co wyzwoliło z Czeremszyny, jej dziecka, wiele energii. Dali czadu tak, że zabrakło mi jak zawsze wolniejszych zadumanych melodii, które dałyby odetchnąć uszom i skołatanej głowie. Oto mały przerywnik w koncercie, widziany okiem klaudiuszowej kamery, zarządzany ze sceny przez basinego Mira.
Po Czeremszynie wystąpił, bardzo kontrowersyjnie wobec nastroju festiwalu, miejsca i czasu, Czesław. I tu odezwało się we mnie perliste. Do tego stopnia, że musiałam opuścić strategiczne miejsce siedzące i ruszyć w poszukiwaniu ustronnego przybytku, gdzie by można ulżyć zbolałemu pęcherzowi.
Nie pisałabym o tym wcale, gdyby nie niezwykłe wrażenie wibracji, odebrane wewnątrz toy-toya na zapleczu domu kultury. W które wprawiało dudnienie dźwięków ze sceny idące wcale nie powietrzem, a ziemią. Nie do przekazania, trzeba to samemu przeżyć...
No, więc owe dźwięki i kontrowersyjność artysty, w wielce jakoś psychodeliczno-dekadenckim nastroju biednego małego chłopca spod znaku Raka (właśnie Czesław miał urodziny-odnowiny), który patrzy na smutną mamusię, gdy wyszła z sypialni z tatą i nie może tego darować nawet w swej pełnej dorosłości całemu światu, zakłamanemu i sztucznie radosnemu, skutecznie popsuły widowni dziecinną radość puszczania nepalskich lampionów szczęścia i wzbudziły "szatańskie" nastroje w pierwszo-czakrowym kolorze krwi, lejącym się ze świateł scenicznych. Niestety, nie było to żadne uwolnienie dla dobra i szczęśliwości, lecz beznadziejnego smutku i wiecznej sprzeczności. Cóż. Miastowi to lubią, żeby zdzierać im ich maski i odkrywać fałsze na różne sposoby. Ale na Podlasiu jest to zupełnie od czapy. Czego przyjezdni chyba nie odczuli, bo przeważnie wozi się swoje klimaty ze sobą.
Pomyślałam sobie, że Czesław, świetny muzycznie, ale... gra w swojej bajce, zaczarowanej przez starą wiedźmę z krzywym nosem i brodawką na chudej gębie i że dawno to już nie jest moja bajka, a może nawet nigdy nie była. Choć zdarzało mi się w życiu uczestniczyć w tym i owym, takoż zaznawać witkacowskich odjazdów u źródła, czy napisać na maszynie najbardziej psychodeliczną i porąbaną książkę na świecie, istniejącą od początku w jednym jedynym egzemplarzu, który żółknie pod moim łóżkiem i nikt jej nie czytał nigdy, oprócz mnie. Tak jest najlepiej. Dla świata, i dla spokojności ducha, który wreszcie do mnie przyszedł. I trzymam się go, czy raczej w nim. Dojąc kozy, karmiąc kury i słuchając dzikich ptaków.
Wielka sztuka, zwłaszcza powyższego rodzaju, żywi się ciągle, aż do zguby żywiciela, nierozwiązanymi kompleksami z dzieciństwa i przykrościami zaznanymi w łonie matczynym. Gdy je rozwiązać, czy i ona ginie? Oby sczezła bezpowrotnie.

6 komentarzy:

  1. Żeby je rozwiązać, najpierw należałoby je sobie uświadomić i z tym chyba bywa najtrudniej. Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale Czesław jest przecież spod znaku Barana.

    OdpowiedzUsuń
  3. He, przesłyszałam się ze sceny? E.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmmm, on ma urodziny 12. kwietnia :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hm, no, to musiałam coś źle zrozumieć, lub zapamiętać, jeszcze popytam przy okazji. Jeśli tak jest jak mówisz, to nie musi wiele zmieniać w moim skojarzeniu, wystarczy pewnie poznać horoskop i układ innych planet, nie tylko Słońca. Coś mi nieprzerobionym Rakiem, bądź IV domem horoskopem mocno zalatywało. ;-) Pozdrawiam, ES

    OdpowiedzUsuń
  6. Cholera jasna, ja też jestem z 12. kwietnia ! ;)

    OdpowiedzUsuń