Od razu powiem wszystko, lubię zimę. Od czas moich przedłużonych narodzin, rozpoczętych w Boże Narodzenie i uskutecznionych 3 dnia potem, w dnie wyjątkowo mroźne. W każdym razie ojciec często wspominał fakt, jak biegł galopem sprintera (był całkiem niezłym średniodystansowcem w skali województwa w swoim czasie) ze swoją pierworodną córcią zakutaną w koce i kożuch, z Izby Porodowej (kiedyś takie istniały w ośrodkach gminnych, jeśli ktoś nie wie) do domu, raptem odległego jakieś 300-400 metrów. Mówił, że mróz był wtedy trzaskający, ponad-30-stopniowy. Spod Koziorożca zatem jestem i taka zostanę.
Rano, otworzywszy jak co dzień z wielkim trudem oczy i po długiej chwili otrzeźwienia wyjrzawszy za okno na pole, doznałam rozczarowania. Nie było zapowiadanego z takim szumem medialnym śniegu, ciągle trwała jesień! I nawet mgła nie unosiła się nad polem, jak dotąd.
Ale już po 10 minutach Anna ogłosiła z podnieceniem Warszawianki (która nigdy nie miała do czynienia ze zmianami pór roku, a najbardziej z zimą, bo w stolicy zawsze było 30 stopni, czy to latem czy zimą), że coś leci z nieba! Białe!
Fajnie.
W tych swoich warszawskich nerwach nie dała mi spokojnie wypić kawy porannej, tylko przegoniła po obejściu, aby posprzątać to, co powinno być zabezpieczone przed śniegiem. Jakieś pojemniki plastikowe po glinie, miedniczki na odpadki dla kóz, miski na karmę dla drobiu. No, w zapale warszawskim rozkazała, aby zwieść drewno na taras, ułożone dotąd jak Pan Bóg przykazał na ścianie obory! Tu już się wnerwiłam i doszło do wymiany zdań tak dobitnej i głośnej, że sąsiedzi na pewno nam kibicowali, a mieszkańcy Bronksu na drugim końcu wioski, mimo wyciszających opadów śnieżnych, zastrzygli uszami.
Po tym przegonieniu i starciu poglądów, wylądowałam jednak z kawą w ręku nad tłumaczeniem kolejnego utworu Nostradamusa, po czym na spokojnie rozpaliłam w piecu c.o. Nie dlatego, że jakoś specjalnie zimno się zrobiło, ale dlatego, że ciepłe kaloryfery wspaniale pasują do śnieżnej aury na dworze.
Ugotowałam na nim gęsty krupnik na kościach koźlęcych, gar karmy dla drobiu na jutro i nastawiłam do suszenia kolejną porcję jabłek oraz wyrwanych przed chwilą z grządki, jako ostatnie, liści selerów naciowych.
Jedynie drób doznał dzisiaj szoku niebywałego. Stare kury poradziły sobie szybko, po prostu wycofały się strategicznie do kurnika, ale młode i kurczęta tegoroczne, które jeszcze nigdy zimy nie widziały popadły w istne przerażenie. Kilka zabłąkało się w sadzie bezpowrotnie, bo opadająca z nieba biel zmieniła ich percepcję świata tak, że nie były w stanie wrócić do kurnika, kilka zaszyło się pod starą wialnią i trzeba je było kijami płoszyć i wyłapać, a dwie znalazłam za oborą siedzące w przerażeniu jedna na drugiej! Dały się obie wziąć do ręki bez protestu i zanieść tak do kurnika.
Nic to, z czasem przyzwyczają się do wszechobecnej bieli. Choć, tutejsi twierdzą, że jeszcze będą tej jesieni grzyby zbierać!
Kozy stały cały dzień na sianie i owsie, w oborze, co za ulga dla zapracowanych pasterek! Co prawda natychmiast na pewno zmniejszy im się mleczność, ale dlatego przechodzimy od razu i świadomie na wyrób sera zwykłego co jakiś czas, ewentualnie. Tak ma być. Idą wakacje!
a u mnie śniegu prawie nie było ...wczoraj troszkę poprószyło razem z deszczem i koniec...
OdpowiedzUsuńNas zima przywitala gdzies w okolicach autostrady a2 w sobote nad ranem, zatrzymalismy sie na drzemke - bylo sucho, obudzilismy sie - padal deszcz ze sniegiem, z czego sniegu bylo wiecej zdecydowanie.
OdpowiedzUsuńW Warszawie wczoraj padalo praktycznie caly dzien, a dzis jest nadal bialo.
Yupii wakacje !!! :) my kobiety ciężko pracujące na wsi wiemy co to znaczy :) Choć będzie trzeba odśnieżać, nosić opał do palenia w piecu to i tak minimum prac jakie mamy w okresie letnim :)
OdpowiedzUsuńKoziorożec to także mój znak :)a ostra wymiana zdań od czasu do czasu jest wręcz niezbędna :):)
OdpowiedzUsuń