Wedle prognozy z internetu wziętej miało obficie śnieżyć w sobotę, tymczasem zaczęło wczoraj, tj. w niedzielę przed zmrokiem. Jak to na Podlachii, wsio z opóźnieniem się odbywa. Można się przygotować zatem.
Ponieważ ową prognozę wypatrzyłam na początku ubiegłego tygodnia, Anna zagęściła ruchy i stoczyła walkę w lesie. Nawet w środę i mnie wzięła, takiego słabeusza, akurat narzekającego na bóle "kamionkowe", bo nikogo nie było do pomocy. (Sławko odebrał "wypłatę", czyli zapomogę z gminy i tyle go było widać, od dawna). Nie powiem, las piękny, pachnący świeżo ściętą świerczyną, usłany zielonymi gałęziami bardzo wydał mi się cudowny. Ale już po godzinie dźwigania co krótszych żerdzi na kupę przy drodze, piękno jakby znikło sprzed moich oczu. Po czterech godzinach byłam dętka. I na drugi dzień także.
Na szczęście Anna przyskrzyniła wtedy odpowiednio wcześnie rano Sławka i zabrała go do lasu, i wtedy dokończyli dzieło. Wszystkie pnie i żerdzie z działki, wcześniej pozbawione siekierką gałęzi znalazły się na kupach, czekają na oszacowanie przez leśniczego i zwózkę do domu.
Oprócz świerkowych żerdzi, z przeznaczeniem na ogrodzenia, znajdzie się i trochę olchy, sosny i brzozy, do palenia.
W piątek zaś zajęłam się rozruchem wędzarki. Na pierwszą próbę poszły trzy ostatnie sery, które uzbierałam. Drzwiczki okazały się szczelne, wędzarka zdatna i długo nagrzewająca się, zatem dobra do wędzenia zimnym dymem. Wieczorem już wyjęłam owe sery, pachnące jabłoniowym kadzidłem, ale nieco za wcześnie to zrobiłam, jak na moje oko. Wniosek: długość wędzenia zależy od wielkości sera, te moje najmniejsze nie były i jeszcze dwie godziny lepiej by im zrobiło. Tym niemniej kończymy już zjadać jeden z nich. Drugi dostanie najlepszy "stały klient" w nagrodę za wierne zamawianie przez cały sezon. Mam nadzieję, że zbytnio krytyczny nie będzie...
No, to z wolna zaczynamy zimowanie.
Nawet Łacio nocuje w domu, rozciągając się na moim łóżku, wraz z Kicią i Kluską tak, że dla mnie zostaje zaledwie skrawek miejsca i walczę z nimi o kołdrę.
Anna co drugi dzień wypieka chleb w ścianowym piecu i od czasu do czasu drożdżowe ciasto. Wczoraj zakończyłam wyrób serów podpuszczkowych, ostatnią goudą. Kozy, przeszedłszy na karmę zimową, owies, siano i gałęzie sosnowe, zmniejszyły już na tyle mleczność, że starcza na mleko do kawy, psu i kotom, czasem jakiś budyń. Resztki zlewam do kamionki, a gdy mleko skiśnie, robię twarożek. Można go także wędzić, zatem spróbuję następnym razem i takiego wynalazku smakowego.
O cześć :) Tu skrytoczytacz :)
OdpowiedzUsuńTeż się tak "bawiliśmy" w lesie, ale na przełomie września i października. Leśniczy wspomniał, że coraz mniej ludzi ma czas na taką robotę. Szkoda...
Zdrówka życzymy!
Witam, łosiu ;-)
UsuńOj, "porobiłabym" sobie, jak za dawnych czasów na Służewcu, bo ile to ja roboty mam z paroma sztukami koni, kóz i drobnicy... Chyba od braku ciężkiej fizycznej pracy pobolewa mnie tu i tam...dodawszy do tego wspaniałą wilgoć krainy deszczowców, która to dziś mnie kompletnie rozłożyła na kręgosłup - a i czuję że kolano zaczyna szarpać.
OdpowiedzUsuńPolskie -20 lepsze było zawsze niż tutaj parę stopni na plusie.