1 stycznia 2012

Noworoczny pasztet po chłopsku

Zmuszanie się do zabawy w Sylwestra, gdy ma się tak mało taneczne usposobienie jak ja, wydaje mi się już dziecinadą. Nic na siłę!

W tym roku wszystko zdecydowało się zresztą samo. Wykoty i dozorowanie świeżo narodzonych koźlątek (dostawiałyśmy zosiuczki i misiaczkę do cyca innych kóz, Dziuni i Gwiazdy, przez dwie doby trzy razy dziennie) kazało pozostawać w domu. Do tego, mimo, że zapasik alkoholu został zrobiony, to Anię z dnia na dzień rozebrała angina ropna. Z początku jeszcze walczyła dzielnie ze złym samopoczuciem, lecząc się na gwałt domowymi sposobami. Czyli syropem z kwiatu czarnego bzu, herbatą z sokiem malinowym, czosnkiem, płukankami gardła z soli, sody albo szałwii, zwiększoną dawką witaminy C i rutinoscorbinu, termoforem w łóżku, ale gardło tak się zatkało, że zaordynowałam jej antybiotyk, którego reszta pozostała w apteczce po zeszłorocznym leczeniu zapalenia dziąseł. Naturalne leczenie naturalnym leczeniem, ale - jak mawiał mój tata lekarz - wynalazki też do czegoś służą, tylko trzeba wiedzieć kiedy i jak ich użyć.

No, to leży i kwęka, poci się w łożu boleści i smęci. A ja, po zażyciu profilaktycznie witamin i odkażając sobie przełyk naturalną nalewką na trawie żubrówce obejrzałam w środku nocy noworocznej rosyjski film fantasy "Nocna Straż". Rekomendowała mi go Monika, nasza wizytantka wiosenna rodem z Poznańskiego i słusznie rekomendowała. Nawet się nie znudziłam. I jaką uciechę miałam oglądając film z efektami, pełen wampirów, wiedźm, klątw i wiedźminów, a całkiem inaczej zrobiony, niż amerykańskie klasyki! Można, da się! I co za ulga dla zmęczonego hulaj-łudem widza.

Zastanawiam się także, weźmie mnie, czy nie weźmie choroba... To pierwszy taki atak na nas bakteryjno-wirusowy od czasu zamieszkania na wsi. Ponieważ wedle Germańskiej Nowej Medycyny, która furorę robi ostatnio na świecie (tutaj ciekawy film na ten temat), wszelkie choroby, także te zakaźne, są odreagowaniem długiego lub głębokiego stresu przez organizm, to mam nadzieję, że jakoś mnie ta przypadłość ominie, lub potraktuje lżej. Bo mimo wszystko życie na wsi jest dla mnie bezstresowe, nieco inaczej, niż dla Anki-Warszawianki, która wieloma sprawami przejmuje się nad wyraz mocno. Jak na razie czuję się dość dobrze, zatem zabrałam się za przyrządzenie pierwszego w życiu samodzielnie zrobionego pasztetu. Dotąd tylko asystowałam przy tym ojcu, jeszcze w moim dzieciństwie i niewiele z tego pamiętam.

Zasięgnęłam zatem najpierw języka u sąsiadek i u Niny na temat sposobu przyrządzania. Porównałam z internetowymi przepisami i zrobiłam własny mix. Czemu? W necie królują przepisy z mięsa pierwszego sortu dostępnego w sklepach. Tymczasem na wsi robi się pasztety przy każdym świniobiciu z części nie nadających się do innego zjedzenia, a na Podlasiu zastępują one całkowicie popularną np. w Łódzkiem i w reszcie Polski, pasztetową i podgardlaną (mniam! marzy mi się zaznać jeszcze choć raz przed śmiercią jej autentycznego smaku!). W rezultacie przyrządza się pasztet z tego, co wchodzi klasycznie w skład tamtych wymienionych podrobowych wędlin. No dobrze, w skrócie opowiem jak to zrobiłam.

Podgotowałam jakiś czas w garze, w wodzie z przyprawami (liść laurowy, ziele angielskie, pieprz i trochę glutaminianu sodu w kostce rosołowej, czyli ducha smaku) koźlęce mięso, w którego skład weszły płucka, serca i poprzerastane tłuszczem i błonami płaty brzuszne. Wystudziłam, pokroiłam na drobne kawałki i poddusiłam w woku z cebulą. Na koniec dodałam suchą bułkę, pokrojoną na plastry i pozwoliłam jej nasiąknąć sosem. Znów wystudziłam. O tej porze roku to proste, po prostu wystawiam patelnię na taras i czekam kilkanaście minut.

Tym samym sposobem podsmażyłam na słoninie pokrojonej w kostkę wątrobę z dodatkiem cebuli i na koniec bułki. I też na chłód. Wszystko to potem zmieliłam w maszynce do mięsa, z dodatkiem ugotowanych wcześniej kilku grzybów suszonych.

Całość wymieszałam własnoręcznie z dodatkiem dwóch jaj gęsich i jednego kurzego oraz z przyprawami do smaku, solą, pieprzem, chili, majerankiem, tymiankiem i gałką muszkatołową. Masę wpakowałam do brytfanek dwóch, wyłożonych paseczkami słoniny i wstawiłam do piekarnika na mn.w. 40 minut w 180 stopniach.

Chłopskie sposoby uwzględniają także wykorzystanie razem różnych mięs, czy to z królika, kury, gęsi czy indyka. Ale zawsze prym wiodą w nich podroby i kawałki mięsa trudne do wykorzystania w inny sposób, niż po zmieleniu. Tym się różnią od internetowego szlachecko-staropolskiego wypasu.

Efekt? Właśnie pachnie. Upajająco dla znawcy koźlęcych aromatów. Dla niewtajemniczonych co najmniej... szczególnie.

I o to chodzi, nieprawdaż?

2 komentarze:

  1. Pasztet mojej mamy nie mógł się obyć bez dużych ilości gałki muszkatołowej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dodatek łyżeczki przyprawy do pierników lub kilku zmielonych goździków nadaje pasztetowi niezwykle szlachetny smak, próbowałam. Do pasztetu muszą być dane tłustości, poprzerastane ścięgnami, a potem wygotowane, bo inaczej będzie suchy i niedobry, smaku nabrałam, na 3 Króli machnę taki, pozdrowienia i dobrego w Nowym Roku.

    OdpowiedzUsuń