15 lutego 2011

Koty, mróz i smak

Noc była dość zimna, -25, dzięki czemu koty dały mi spokój. Tj. nie musiałam wstawać i je wypuszczać bądź wpuszczać drzwiami na taras w ich ulubionych porach aktywności (koło północy i nad ranem), średnio trzy razy w ciągu nocy. Czują, skubane, kiedy jest zimniej i wtedy nosa nie wyściubiają na zewnątrz. Łacio jednak zwalił się na moją kołdrę jak nieruchoma, ciężka kłoda i był tak uparcie nieskory do usunięcia się, że przekręcając się z boku na bok... oberwałam sobie trzy guziki od piżamy.
Zdecydowanie wolę spać z Jaśkiem, który jednak od czasu, jak Łacio wybrał łóżko, nawet nie próbuje z tatą rywalizować. Jasiek śpi bowiem po małpiemu, przy mnie na poduszce, pod kołdrą, jedynie z głową wystawioną na zewnątrz, do samiutkiego rana. Nie drapie i jest bardzo cierpliwy, gdy mam atak bezsenności i wiercę się nerwowo.
Kicia rzadko przychodzi w ten sposób, choć bardzo lubiła ze mną spać, gdy była młodziutkim kociakiem. Przeszło jej po pierwszym miocie, za to z lubością przynosiła mi zawsze kocięta do pilnowania. Sama wtedy biegła na dwór, polować i pilnować chaty przed obcymi psami, których była wielkim postrachem. Kocięta spały smacznie w fałdach kołdry, po czym kotka wskakiwała przez okno zawsze o stałej porze, około 4-5 rano i karmiła je, układając się brzuchem do góry pod moją pachą.

Poranek był zdziebko chłodnawy w domu, ale zaczęłyśmy dzień od rozgrzewki na świeżym powietrzu, w wyżowym słońcu. Trzeba było zwieźć kolejną porcję kostek siana ze stodoły sąsiadki. Robimy to na taczce. Wchodzą na nią jednorazowo 4 kostki. Dziennie wychodzi ostatnio nawet półtorej kostki, bo dzieci mają coraz większy apetyt.
Koźlęta dobrze zniosły mroźną noc. Dostały zwiększoną porcję siana, które już wciągają na równi ze starymi kozami.

Rozpaliłam w c.o. i na obiad upiekłam koźlęcą łopatkę. Na brytfannie, z niedużą ilością oleju i większą dawką wody, przykryte z wierzchu folią alumniniową, aby mięso nie wyschło. Tu notuję sobie, aby wreszcie dobrze zapamiętać, że pieczeń kozia (udo lub łopatka) wymaga co najmniej 3 godzinnego pieczenia w piekarniku nastawionym na 220 stopni. Żeberka mniej, około godziny lub nieco więcej (5 kwadransów), zależy od grubości mięsa na kościach. Z jednej łopatki mam średnio 3 obiady dla dwóch osób. Oczywiście, można mięso spożyć na zimno, z chlebem, z surówką, też jest super.
Szpikuję je najpierw ząbkami czosnku. Z ziół najlepiej się sprawdzają zioła prowansalskie, tymianek, majeranek, curry.
O ile dawniej wycinałam starannie kawałki tłuszczu z mięsa, w których zostaje kożli aromat, to ostatnio zrezygnowałam z tego i stwierdzam, że bardziej mi tak smakuje. Przyzwyczaiłam się po prostu do tego smaku i wcale, ale to wcale mi nie przeszkadza (a wręcz przeciwnie).

Terakotowanie przerwane zatem przez mroźną pogodę.

9 komentarzy:

  1. O matko!!! -25 !!! No,no,no....Takie mrozy pamietam sprzed prawie 20 lat...Mieszkalam wtedy w Polsce nad morzem ...Zeby dzieci mialy cieplo rano kiedy wstawaly do szkoly i sie ubieraly ,ja wstawalam o 3 nad ranem i rozpalalam w centralnym ...do 7 robilo sie przyjemnie cieplo i nie bylo placzu i marudzenia ,ze zimno ....Pamietam jak na ferie zimowe kolega przywiozl swoje dzieci do nas ,a tu woda w rurkach zamarzla i ani herbaty zrobic ...Maz w piwnicy zapalona swieczka podgrzewal te rurki ,co by woda poplynela ....A przeciez kiedys ludzie sobie radzili ,bo przeciez takie srogie zimy to byla normalka ...Czasem slucham wspomnien sybirakow ...tam to dopiero byly mrozy !!!Zycze Wam Ewo co by ta zima juz sobie poszla ,to i bedzie Wam lzej ,chociaz jak tak Cie podczytuje to swietnie sobie radzicie i jestescie bardzo pracowite,bardzo !

    OdpowiedzUsuń
  2. Ano, faktycznie zima tam u Was jeszcze trzyma, że ho ho!
    Ja już rękawiczki i czapki mam pochowane...

    O tak, mrozy w tym roku w Irlandii mieliśmy wielkie! Nawet tak z -15 bywało...Dla tubylców to koniec świata istny. W chałupkach wody brakowało, bo rury zamarzały (irlandzka myśl techniczna-wszystkie rury wiszą na zewnątrz!)-wiec w radio podawano, żeby nie koniecznie zakręcać np na noc (!). Teraz w Dublinie mamy różne restrykcje wodne- mniejsze ciśnienie, w nocy wyłączają wodę...A jaka irytacja wkoło! Ech, życie...

    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Magdaleno, a teraz gdzie mieszkasz, że cię taka temperatura zdumiewa? ;-)
    Nad morzem rzeczywiście piździ, mimo, stosunkowo wysokiej temperatury jest przenikliwie zimno przez dużą wilgotność.
    To samo pewnie tyczy się Irlandii. Ciekawe co piszesz, Czaroffnico. Masz zamiar zwinąć manatki, czy czekasz na -30 na wyspie? ;-)
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  4. Sporo okazji miałem ostatnio próbować koziego mięsa. I te lepsze kawałki i żeberka i podroby. Owinęliśmy całą wątrobę kozim tłuszczem i tak upiekliśmy, krajając potem w plastry z taką otoczką.
    Kozie combry i żeberka piekliśmy marynowane, ale najdziksze rzeczy zrobiłem z kozim łojem, bo na niewielkiej jego ilości usmażyłem banany (w cząstkach) podprawione w czasie smażenia czosnkiem (jeden posiekany ząbek na jeden banan) i ostrą papryką (była w płatkach, ale wolałbym świeżą), całość doprawiona gałką muszkatołową.
    pzdr

    OdpowiedzUsuń
  5. Droga Ewo !Ja mieszkam juz 11 lat kolo Frankfurtu nad Menem i zimy tutaj sa naprawde lagodne ,takie jak jesien w Polsce ...dopiero w ubieglym roku i w tym troche sniegu napadalo i bylo troche mrozno ,ale to krotko i teraz mamy pieknie ,no prawie wiosna ..dzisiaj to nawet widzialam jednego jak jechal odkrytym autem ,tak cudnie slonce swiecilo :) Frankfurt ten klimat zawdziecza swojemu polozeniu ,ale wystarczy 50 km dalej pojechac i jezdza na nartach...Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Brzusiu, no, nieźle... ;-) A mam jeszcze słoik łoju. Może spróbować? Jak się jadło? Nie piszesz, czy to było mięso z kozy czy z kozła. Może być pewna różnica w intensywności. U nas stare kobiety opowiadają, że na baranim i koźlim łoju z dodatkiem oleju smażyło się kiedyś pączki i faworki. Ewa

    OdpowiedzUsuń
  7. No to Wam przymroziło, u nas tak około -10C.
    A teraz jeszcze "białe licho" zaczyna lecieć z nieba. A już było tak ładnie, sucho.
    Brzucho,też jestem ciekawa smaku tych bananów :)
    Trzymajcie się, na niektórych blogach widziałam już przebiśniegi więc wiosna już nadchodzi.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Ewo napisz, proszę, te półtorej kostki na ile dorosłych kóz i ich dzieci wychodzi. Obawiam się, że u mnie trochę niszczą. Czy dajecie też owies lub coś innego?

    OdpowiedzUsuń
  9. Hm, to trudno przeliczyć, bo daję już intuicyjnie, niż z jakąś miarą i wagą. Zależy jakie masz kostki siana, duże czy małe. W tej chwili mamy duże, więc średnio półtorej wychodzi na 8 dorosłych, i 9 dzieci. Ilość stopniowo zwiększam, bo obserwuję ich apetyt i stosuję się do niego. W innych czasach, o ile dobrze pamiętam 4-5 dorosłych kóz zjadało zimą mn. w. jedną kostkę dziennie (he, to jest ilość dla jednej krowy). Kozy tratują siano, gdy są najedzone. Wybierają z niego jedynie smakołyki, reszta leci pod nogi. Zatem lepiej dawać mniej, niż więcej, wtedy więcej i dokładniej przyswoją karmę.
    Daję 2x dziennie, rano i przed zmierzchem podobną ilościowo porcję. Każda dorosła zjada michę owsa, kilka pokrojonych marchewek albo jakichś warzywnych obierek, skórek z jabłek, suchego chleba, nawet czasem odrobinę kiszonej kapusty też dostają, ale niewiele, bo to ma wpływ na mleko. Do tego siano. I woda. Czasem, jak nam się chce, przynosimy z lasu połamane gałęzie sosen, świerków, chętnie je okorowują i zjadają igliwie.
    Musisz wybadać ile twoje kozy jedzą. To zależy od rasy. Kozły np. jedzą o wiele mniej, niż kozy dojne. Jeśli niszczą lub rozrzucają jedzenie, znaczy nie są już głodne.
    Pozdrawiam
    Ewa

    OdpowiedzUsuń