Kilka dni temu wylęgły się pisklęta. Niestety, z siedmiu podłożonych jaj tylko jedno perliczę, dwa dni po terminie. Reszta to siedem, jak jeden mąż, z naszych siedmiu jaj, zielononóżek, w ciągu jednego dnia. 100 % wylęgalności osiągnęły jaja lęgowe od naszych kurek, u kilku osób, które się zaopatrzyły, i u nas też jak się okazało.
Pisklaczki są silne i aktywne. Zaakceptowały jedynego odmieńca, który na razie niewiele się od nich różni. Jest tak samo w paseczki, w podobnych kolorach i układzie, tylko nieco mniejszy i wydaje z siebie inny głos.
Natomiast Felicja to prawdziwa mutacja, może zabawna dla miłośnika zwierząt (tzw. wegetarianina i ekologa na wzniesionej chorągwi ideowej), rozczulająca dla sentymentalnych panienek i starszych pań oraz niedopieszczonych starych kawalerów, ale... denerwuje mnie to, co jej ludzie zrobili. Bo zrobili jej prawdziwe kuku.
Uczeni człowiekowaci trzymają bydło kozie w wielkiej hali podzielonej na partycje. I zarządzają po swojemu tym, co Matka Natura obmyśliła najdoskonalej. Kiedy koza rodzi koźlę pozwalają jej karmić je przez dni kilka siarą, po czym zabierają je do osobnego działu, gdzie wiele takich maleństw przebywa i ludzie zaczynają je codziennie pocieszać sztucznym preparatem mlekowym (krowim), potem jeszcze sianem, paszą treściwą (nie wiadomo co zawierającą...), owsem i kiszonką. Koźlęta rosną we własnym otoczeniu, zamknięte w boksach i hali i nie widzą ani matek ani ciotek, ani samców, ani świata. Bo nie wypuszcza się ich na pastwisko, nawet, gdy majem trawa bujna i zielona, bo podobno gdzieś na zachodzie Europy komary zakażają kozy śmiertelnym wirusem i prewencja obowiązuje także u nas. Stoją więc, jedzą z rąk ludzkich (pracowników najemnych), i nabywają szczególnych nawyków (u ludzi powiedzielibyśmy: przekonań).
Tę szczególność widać szczególnie dopiero, gdy skonfrontować owo koźlątko z życiem prawdziwym i zdrowo rosnącym i rozwijającym się od lat stadem.
W efekcie żyje ono na uboczu tego stada, nie łączy się w ogóle z kozami i innymi dziećmi kozimi, ani nawet nie wykazuje żadnego tym zainteresowania. Jest flegmatyczne, powolne, istny Tadek Niejadek, przez kilka dni początkowych nie ciekawiło go pastwisko, wąchało jedynie trawę i kichało.
Trzyma się nóg pasterza/rki, i nieważne właściwie kogo, byle miał/a on/a dwie nogi. Po tygodniu o tyle się poprawiło, że Fela zaczęła rozróżniać smaki traw i ziół i zjadać niektóre z widocznym zadowoleniem. I ćwiczę ją przy pomocy Koli w reaktywności na bodźce. Jest bowiem nieposłuszna i uparta, jak rozwydrzony jedynak ludzki. Włazi w szkodę i żadne ostrzeżenia, a nawet uderzenia kijkiem w zadek nie pomagają. Wystarczy jednak, aby Kola pobiegła z impetem za nią (na rozkaz), zaczyna się żwawiej ruszać i nawet biegnie, dołączając prędko (a jednak to potrafi!) do stada. Nie bryka, nie podskakuje, nie biega radośnie, jak inne koźlęta, chowane z matkami i na koźlim mleku.
Najlepiej czuje się z Anią, która ją rozpieszcza w wolnej chwili (obecnie bardzo mało, albo i wcale jej nie ma...). Inne kozy w zagrodzeniu, w sadzie albo za oborą, a Felicja w ogródku, na tarasie, tup tup, zajada sianko, popija wodą, pcha się do mieszkania, gdzie obwąchuje miski psów i kotów, po czym zawiesza się na koszu z drewnem. Pcha się też do domu sąsiadów, to nie śmiech. Trzyma się także ich nogi. Stado pędzę gdzie indziej, a ona spokojnie zostaje przy obcych. Ludziach. Oni są jej stadem. Niestety. Bo najwięksi naturalni wrogowie przecież.
Jej instynkt jest przeinaczony, spaczony, i odłącza ją od wspólnego umysłu i mocy stada, którym kierują się tworzące je kozy. Biegnie gdzieś w krzywą przestrzeń bez celu, bo przecież - te wyrwane naturze z objęć dzieci rosną, dojrzewają, rodzą własne dzieci, pozwalają je sobie odebrać, i tak w koło macieju. I co mamy? Kozę z wielkim cycem, wiecznie zapalnym, ze słabym instynktem macierzyńskim, inteligentną, kontaktową wobec ludzi, ale wrogo nastawioną do innych kóz, nawet z własnego klanu (patrz historia naszych białasek, ich trudnego macierzyństwa, i osobistego konfliktu Zofiji i Misi).
Co do kaczek, mają się świetnie. Rosną z dnia na dzień. Co rano oglądam nowe zmiany w kształcie i charakterze. Bawią mnie. Choć jedzą jak najęte i z rasą francuską nie mają nic wspólnego (jak na razie żadnego czarnego piórka). Zabawne stworzonka. Brudzące, owszem, z wielkim apetytem, ale z charakterem i swoistą inteligencją. Gusia je pilnie strzeże przed kurami i innymi zagrożeniami, pokazuje nowe drogi i czuwa jak anioł stróż. Widzę, że się dziewczyna realizuje jako matka-opiekunka, całkowicie. Zarzuciła także znoszenie własnych jaj.
To samo czasem dzieje się z końmi. Sam znałem pewnego pana, który tak się cieszył, że jego kobyła urodziła mu źrebaka, że nauczył małego wskakiwać sobie na ręce - było to bardzo pocieszne... Póki źrebak nie dorósł - ale wskakiwać nie przestał!
OdpowiedzUsuńPan miał potem własne łóżko na najbliższym oddziale ortopedycznym.
Generalnie: konie, które nie wychowały się w dużej grupie innych koni, na otwartej przestrzeni i swobodzie - są o wiele trudniejsze w treningu, a ich przywiązanie do człowieka, tylko sprawia kłopoty: są nieprzewidywalne i niebezpieczne. Niestety - dotyczy to w tej chwili większości koni chłopskich, trzymanych od urodzenia w komórkach i świata na ogół nie oglądających. "Szportowych" koni może mniej, bo profesjonalni hodowcy zdają sobie sprawę z ryzyka (nie w Polsce oczywiście - ale na szczęście: u nas ta branża leży i kwiczy, więc to bez znaczenia...).
Kubuś spokojny i opanowany. Uczy się biegać po pastwisku, zeżarł mi już młodą jabłonkę i krzak czarnej porzeczki. Nakryty na pochłanianiu owych nie przejął się zupełnie moimi okrzykami bojowymi tylko flegmatycznie wpierniczał dalej. Widać biedaczysko nie odróżnia jeszcze dobra od zła...
OdpowiedzUsuńOj święta prawda ...
OdpowiedzUsuńWczoraj przyjechali do mnie kupcy po kózki. Usiłowałam ich telefonicznie "zniechęcić", bo mieli tam i z powrotem ponad 400 km. Pytam - nie macie państwo bliżej żadnych kóz? A mamy, mamy, byliśmy w dwóch hodowlach, ale to były fabryki mleka. Tam koźlęta rodziły się wyłącznie po to by wywołać laktację i były odsadzane po kilku dniach. Takich kózek nie chcemy.
Nasza pierwsza koza pochodziła z hali produkcyjnej. Od początku życia w stanowisku, pastwiska nie widziała nigdy. Nie byliśmy w stanie nauczyć jej paść się, oczekiwała od nas paszy w żłobie. Na szczęście, zakup dwóch nowych, "naturalnych" kózek rozwiązał wszystkie problemy. Nawet socjalnie jakoś się przystosowała.
Miałam też kiedyś konia wychowanego w całkowitej izolacji od innych koni. Nigdy nie udało mu się dogadać z pozostałymi końmi, pozostał na zawsze wyautowany.
Gusia jako matka opiekunka fantastyczna!
Pozdrawiam serdecznie!
Sama nie miałam doświadczeń z "uczłowieczonymi" zwierzami większymi od psa, ale znajoma opowiadała o ogierku, wychowanym przez ludzi, przytulanym, z którym bawiono się jak z psem (włącznie ze skakaniem na barki). Problemy zaczęły się, gdy ogier zaczął dorastać. Nikt nie mógł go opanować, a ten stawał się coraz bardziej niebezpieczny...
OdpowiedzUsuńNie wiem jak się skończyła jego historia; mam nadzieję, ze nie tragicznie.
Czasem ludzie nie zdają sobie sprawy jak silnie mogą wpłynąć na młode zwierzę i jak- za sprawą wdrukowania i innych czynników zaburza się ich późniejsze funkcjonowanie w stadzie własnego gatunku.
Te kozy z "linii produkcyjnej" i hodowane przez rolników konie na mięso to prawie jak psy z pseudohodowli.
Pokiereszowana dusza, ciało i instynkty...:(
Mnie co innego jeszcze zastanawia w tym zjawisku... i przeraża też. Jeśli coś takiego dzieje się tak łatwo ze zwierzęciem, to również to samo dzieje się z ludźmi. Najczęściej już odsadzonymi od maminej piersi na rzecz butelki, choć na szczęście jeszcze podawanej rodzicielską ręką. A nie maszyną. Wystarczy jednak... zaimpregnować w ten sposób dowolną istotę lub mechanizm, aby człowiek przestał utożsamiać się z ludzkością... Czy to nie dzieje się już poniekąd z miejskimi cyborgami?
OdpowiedzUsuńTo nie jest takie proste. Znane są przecież od dawna przypadki dzieci wychowanych przez zwierzęta - te nieliczne, które w ogóle zdołały przeżyć, miały bardzo poważne problemy z jakąkolwiek socjalizacją wśród ludzi. Nieco lepiej udało się to tajemniczemu Kacprowi Hauserowi, który też w dzieciństwie innych ludzi (poza milczącym opiekunem) nie oglądał. Ergo: również wychowanie człowieka przez maszyny wydaje się niemożliwe. A przynajmniej - bardzo trudne. Akurat karmienie z butelki nic tu raczej nie ma do rzeczy. To jeden z mniej istotnych elementów całego procesu...
UsuńTak, proces jest nieco inny i rozłożony w czasie, ale zmierza do alienacji ludzkości z jej środowiska naturalnego i od-biologizowania postrzegania życia. W wychowanie włącza się media (zamiast dziadka i babci opowiadających bajki) i internet (odczłowieczające zmysły gry strzelanki np.). Jedno pokolenie wychowane na tv rodzi pokolenie wychowane z netem, nieciekawe nawet kontaktu z przyrodą, a jeśli już - to mocno nią znudzone. Co może być dalej? Pozdrawiam, ES
OdpowiedzUsuńNic. Wahadło dojdzie do ściany i wróci. Już teraz mamy pełno rozwydrzonych "ekologów", robiących sobie z przyrody bóstwo (że nic o niej nie wiedzą, to inna sprawa - ale oni w ogóle o niczym nic nie wiedzą, więc, co to za różnica..?). Za ścięcie drzewa można, w skrajnym przypadku, iść do więzienia. Jeszcze moment, a zrobi się z tego "zielony" totalitaryzm...
UsuńPostrzegasz sprawę politycznie. Ja psychologicznie. Miejskie wychowanie rodzi coraz więcej przypadków borderline`u, narcyzmu i innego autyzmu-alienacji, alergii na przyrodę i na ludzi żyjących w przyrodzie w tradycyjny sposób. Zrodziła się także czwarta płeć. Co dalej? Już tylko kosmos i życie w bazach międzyplanetarnych z dala od ziemskiej grawitacji, much, komarów, koni, kóz, świń i lasów. Pozdrawiam, ES
OdpowiedzUsuńO bazach międzyplanetarnych to chyba możemy już oficjalnie zapomnieć - ekspansja w Kosmos (a wbrew pozorom uważam, że to jednak dość ważne: jako sposób na zwiększenie homeostazy całej naszej ekosfery, poprzez jej eksport poza jedną tylko planetę), poza kilkoma pasjonatami, którzy robią to za własne pieniądze, jest dziś na ostatnim miejscu jak chodzi o listę priorytetów. Na miejscu pierwszym jest - jakże "ekologiczna"! - "walka z globalnym ociepleniem".
UsuńO nienawiści "miastowych" do "brudnych, śmierdzących rolników, którzy katują swoje zwierzęta" nie musisz mi mówić - to widać, słychać i czuć!
Mimo wszystko: specjalnie bym się tym akurat nie przejmował. To jest problem tych ludzi i ich biednych, alergicznych dzieci...
Co dalej? Hm... ludzi mozna wytresowac do zabijania. Ot przyklad Niemcow sprzed II WW. Niestety :(
UsuńPodobne zachowania przejawiają pisklęta papug odbierane rodzicom do ręcznego karmienia. Są ułomne, skrzywione psychicznie, bo człowieka traktują, jak członka stada, a potem, gdy dorosną, jak partnera. I wtedy widać, jaką krzywdę zrobił im człowiek, zmieniając ich pisklęce dni. Spośród człowieczego stada wybierają partnera, a że są bardzo zazdrosne, reszta rodziny jest atakowana. Dziobem, pazurami, wrzaskiem. I nie pozostaje człowiekowi nic innego, jak oddać/odsprzedać swojego pierzastego podopiecznego, żeby kto inny miał z nim kłopot.
OdpowiedzUsuńNie wiedziałam, że inne zwierzęta, zwłaszcza hodowlane też tak się traktuje, robiąc z nich zabawki.
Ja swoich papug w ogóle nie oswajam na siłę. Tylko tyle, by nie dostawały zawału, gdy wchodzę do wolierki podrzucić im proso lub smakołyk, czy warzywa i owoce, albo żeby im posprzątać...
Ludzie są przerażający...